Wybory w ponad 70 krajach, o łącznej liczbie ponad 3,5 miliarda mieszkańców, w tym w największych globalnych demokracjach. Ponad półtora miliarda oddanych głosów i średnia frekwencja na poziomie 61 procent. Wyjątkowy pod względem wyborczym rok 2024 przyniósł wiele rozstrzygnięć, ale przede wszystkim postawił kluczowe pytanie: czy demokracja się obroni?
- Wybory w 2024 roku będą tak naprawdę wszędzie. W tym roku do wyborów idą nawet cztery miliardy obywateli, ponad połowa populacji świata. To jest rok wyborczy - mówił 1 stycznia w programie "Fakty po Faktach" w TVN24 brukselski korespondent naszej stacji Maciej Sokołowski.
Także agencja Reuters pisała, że 2024 to "rok największych wyborów w historii".
"Połowa światowej populacji - około 3,7 miliarda ludzi - będzie miała możliwość pójścia do urn w 72 krajach. Wielu będzie głosować po raz pierwszy. Od RPA po region południowego Pacyfiku, Europę i Amerykę. Stawka jest ogromna. Wyborcy będą głosować w wyborach lokalnych i ogólnokrajowych i będą decydować o politycznym, społecznym i ekonomicznym krajobrazie całego świata na wiele lat" - pisał natomiast na swojej stronie internetowej Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP), jedna z agend ONZ.
Po niemal 12 miesiącach mamy już prawie komplet wyborczych rozstrzygnięć i garść działających na wyobraźnię statystyk - zgodnie ze stanem na 18 grudnia, według danych zebranych przez Międzynarodowy Instytut na rzecz Demokracji i Pomocy Wyborczej (International IDEA), wybory odbyły się w 73 krajach, średnia frekwencja wyniosła 61 procent, co przełożyło się na 1 638 843 115 oddanych głosów. Oznacza to, że realnie do wyborów poszła około jednej czwartej światowej populacji. O tym, co pozostawił po sobie ten wyjątkowy pod względem wyborczym rok i co to oznacza dla świata, rozmawiamy z ekspertami ds. międzynarodowych.
Jak "rwący, brudny strumień" wpływa na decyzje wyborców?
Doktor Małgorzata Bonikowska, prezeska THINKTANK i Centrum Stosunków Międzynarodowych, analizując tendencje wyborcze na świecie, ocenia, że "mamy do czynienia z nakładaniem się kilku czynników, które powodują, że wyniki wyborów coraz częściej są zaskakujące".
- Media były kiedyś tak zwaną "czwartą władzą". Nie tylko patrzyły na ręce politykom, ale i autorom. Wydawcy monitorowali publiczną debatę, dokonując selekcji materiałów, aby trzymać pewien poziom. Media działały jak sito - nie przepuszczały brudów. Internet jednak to zmienił. Z jednej strony ogromnie ułatwił obieg informacji, zwiększył transparentność procesów i zdemokratyzował publiczną debatę. Z drugiej jednak strony nie stworzyliśmy skutecznych metod oczyszczania jej ze śmieci - wyjaśnia.
Doktor Bonikowska dodaje, że media społecznościowe
toną od wulgarnych wpisów, półprawd lub fake newsów i w rezultacie ludzie przestali się w tym wszystkim orientować.
- Do tego dochodzi mnogość kanałów informacyjnych i nieskończona liczba postów. Jesteśmy zewsząd bombardowani tekstami, zdjęciami, filmikami wideo. Efekt jest taki, że mamy coraz więcej informacji, a coraz mniej wiedzy. To paradoks naszych czasów - wskazuje.
- Dzisiaj każdy może pisać co chce i jak chce, nie ma żadnej selekcji. Doprowadziliśmy do tego, że debata publiczna w mediach społecznościowych stała się po prostu jednym wielkim, rwącym, brudnym strumieniem. Jest potwornie zanieczyszczony i w dodatku w ogóle nieuregulowany. Płyniemy coraz szybciej, a woda jest coraz bardziej mętna. Ale wszyscy jesteśmy w niej umoczeni po pachy - zwraca uwagę dr Bonikowska.
Wybory, które stają się "polami bitwy"
- W skali globalnej jesteśmy w okresie zmiany układu sił. Świat widzi, że dominujące do niedawna główne mocarstwo - Stany Zjednoczone - słabnie. To oznacza, że pojawia się przestrzeń, którą starają się wypełnić inne państwa. To trochę jak gotowanie zupy w garnku, w każdej chwili może wybuchnąć - twierdzi ekspertka.
- Warto sobie zdać sprawę, że demokratycznym społeczeństwom Zachodu nie wszyscy dobrze życzą. Do naszego strumienia ktoś cały czas dolewa nieczystości, czyli robi nam wodę z mózgu. Państwa takie jak Rosja, Korea Północna czy Iran, rządzone przez autorytarnych przywódców, wykorzystują nasze słabości i podziały, wchodzą w luki, które im otwiera nasze przyzwyczajenie do swobody wypowiedzi i otwartej debaty. Jesteśmy całkowicie odsłonięci. W rezultacie nasze wybory i referenda stają się polami bitwy, których rezultat może być łatwo zainfekowany ingerencją z zewnątrz - podkreśla dr Bonikowska.
Kluczowe rozstrzygnięcie w Stanach Zjednoczonych
Chociaż każdy głos pod każdą szerokością geograficzną miał swoją wagę, my przyglądamy się bliżej wyborczym rozstrzygnięciom w kilkunastu krajach w różnych regionach świata, przede wszystkim w tych, które z racji swojego potencjału ludnościowego, gospodarczego czy militarnego mają kluczowe znaczenie dla świata.
Bezapelacyjnie najbardziej medialnymi wyborami na świecie w mijającym roku były te w Stanach Zjednoczonych, które odbyły się 5 listopada. Wygrał je republikanin Donald Trump, który 20 stycznia powróci do Białego Domu po czterech latach przerwy. Zwycięstwo Trumpa rozpaliło światową debatę o tym, czy i jak USA pod jego rządami będą odgrywały rolę globalnego policjanta, jak zachowają się m.in. wobec wojen w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie, wreszcie jak rozwinie się ich mocarstwowa rywalizacja z Chinami, głównie na polu gospodarczym.
- Trumpowi na pewno udało się pozyskać dużą liczbę wyborców pochodzenia latynoskiego, także Afroamerykanów. Umocnił swoją pozycję w elektoracie z mniejszych miejscowości i wsi, ale także z przedmieść wielkich metropolii. Wśród młodych wyborców też zaskakująco przekroczył na przykład 50 procent, więc trafił do wielu grup społecznych - zauważa doktor Szymon Zaręba, kierownik programu Sprawy Globalne w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.
Zaręba zwraca uwagę, że kluczem do wyborczego zwycięstwa Trumpa okazało się postawienie w kampanii na kwestie gospodarcze. - Koncentracja kampanii na ogólnej sytuacji gospodarczej kraju, na dobrostanie gospodarstw domowych, zwracanie uwagi na kwestie związane z inflacją, cenami żywności, paliw, ogólnie codzienne koszty życia - wylicza.
Krótko po listopadowych wyborach BBC pisało:
Jego zwycięstwo sygnalizuje jedno z najpoważniejszych potencjalnych zakłóceń w podejściu Waszyngtonu do spraw zagranicznych w obliczu ciągnących się od lat kryzysów.
O tym, jak będzie wyglądała Ameryka pod drugimi rządami Trumpa, zaczniemy przekonywać się już w styczniu, kiedy obejmie urząd.
Na Zachodzie bez zmian?
W Europie kluczowym rozstrzygnięciem wyborczym było to ponadnarodowe, czyli czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Najwięcej mandatów zdołała utrzymać Europejska Partia Ludowa, zrzeszająca partie centrowe (z Polski w tej frakcji są europosłowie Koalicji Obywatelskiej i PSL), ale swoją polityczną siłę wzmocniły też ugrupowania skrajne.
- Tu można zaobserwować pewnego rodzaju polaryzację, ze wskazaniem na kierunek prawicowy, bo zdecydowanie to w tych wyborach wzmocniły się ugrupowania prawicowe. Natomiast z drugiej strony także nieco więcej głosów niż poprzednio dostała skrajna komunizująca lewica, pozostająca po przeciwnej stronie spektrum politycznego. Tymczasem dominująca Europejska Partia Ludowa dosłownie minimalnie powiększyła swój stan posiadania. No i nieco spadła liczba głosów, które otrzymali czy to socjaliści, czy to liberałowie, czy to Zieloni - analizuje dr Zaręba. - Można więc powiedzieć, że decyzje wyborców wzmocniły polaryzację, przy czym wzrost poparcia dla ugrupowań prawicowych był nieco bardziej zauważalny niż dla ugrupowań lewicowych. To pokazuje trend skręcania europarlamentu w prawo.
Brytyjski dziennik "Guardian", komentując wyniki wyborów do PE, napisał, że "partie prawicowo-populistyczne odnotowały oszałamiające zyski", ale mimo to "proeuropejskie centrum utrzymało się na swojej pozycji".
Wyborcze rozstrzygnięcia do europarlamentu pociągały za sobą zmiany także na krajowym podwórku. Tak było w przypadku Francji, gdzie najwięcej głosów w wyborach do PE zdobyło skrajnie prawicowe Zgromadzenie Narodowe. W reakcji na to prezydent Francji Emmanuel Macron ogłosił przedterminowe wybory parlamentarne, w których żadna z formacji nie uzyskała potrzebnej do rządzenia większości. To z kolei doprowadziło do ciągnącego się miesiącami kryzysu parlamentarnego, czego jednym z objawów był upadek na początku grudnia rządu premiera Michela Barniera. Nowym premierem został Francois Bayrou.
Przełom na Wyspach Brytyjskich
Na początku tego roku Economist Intelligence Unit, ośrodek analityczny wydawcy tygodnika "The Economist", prognozował, że najważniejszym wyborczym rozstrzygnięciem na Starym Kontynencie okażą się lipcowe wybory w Wielkiej Brytanii. Zgodnie z przewidywaniami nastąpił przełom - rządząca Partia Konserwatywna po 14 latach musiała oddać władzę Partii Pracy.
Dr Szymon Zaręba wskazuje, że w przypadku wyborczego rozstrzygnięcia w Wielkiej Brytanii objawiło się znużenie społeczeństwa dotychczasową władzą. - Właśnie przez to, że konserwatyści sprawowali te rządy tak długo, że wyprowadzili Wielką Brytanię z Unii Europejskiej, co gospodarce brytyjskiej nie pomogło - zaznacza.
Ekspert z PISM wskazuje, że brytyjscy konserwatyści, sprawując wieloletnią władzę,
z roku na rok "coraz bardziej zgrywali się politycznie".
- Pojawiła się więc potrzeba zmian i przekonanie, że one są konieczne. Chociaż obecny premier Keir Starmer ma raczej umiarkowane poparcie społeczne i nie jest człowiekiem, który niesamowicie porywa tłumy, to jednak zyskał w oczach umiarkowanych wyborców. Do tego doszedł program Partii Pracy, skupiony wokół dążenia do poprawy sytuacji Brytyjczyków w zakresie kosztów życia czy kontroli imigracji. Oczywiście zawsze powstaje pytanie, jak oni chcą to zrobić, ale to inna sprawa. Brytyjczycy podjęli decyzję, że chcą zmiany - komentuje dr Zaręba.
W połowie marca wybory prezydenckie odbyły się w Rosji. Ich wynik był z góry przesądzony, a Władimir Putin miażdżąco zwyciężył w nich po raz piąty. W opinii państw Zachodu wybory te nie były ani wolne, ani uczciwe, biorąc pod uwagę chociażby to, jak Putin rozprawiał się ze swoimi przeciwnikami politycznymi. Głosowanie odbyło się między innymi na Krymie, który Moskwa odebrała Ukrainie w 2014 roku, a także w czterech innych regionach, które częściowo kontroluje od 2022 roku i nazywa "nowymi terytoriami".
Wybory w Europie Wschodniej. W obawie przed rosyjskim gniewem
Do kluczowych wyborczych rozstrzygnięć doszło także w dwóch państwach Europy Wschodniej: w Mołdawii w październiku odbyły się wybory prezydenckie, a także referendum dotyczące integracji z Unią Europejską, natomiast w Gruzji, także w październiku, doszło do wyborów parlamentarnych. W obu przypadkach kluczowym aspektem wyborczych rozstrzygnięć pozostawało pytanie o ewentualne przyszłe zacieśnianie relacji z europejską wspólnotą.
- Mołdawia i Gruzja są państwami postsowieckimi, które sąsiadują z konfliktem zbrojnym i wobec których Rosja ma rewizjonistyczne aspiracje. I ten cień toczącej się wojny wpływa na społeczeństwa obu państw. One boją się, że w przypadku prowadzenia polityki postrzeganej przez Rosję jako niekorzystną wobec jej interesów ta wojna może się rozlać, czy to na Mołdawię, czy na Gruzję. A to może spowodować destabilizację w tych krajach - tłumaczy doktor Adam Eberhardt, wicedyrektor Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.
Jednocześnie dodaje, że mamy do czynienia z inną sytuacją polityczną w obu krajach. - W Mołdawii rządzą siły otwarcie proeuropejskie, a w Gruzji rządzą siły oligarchiczne. Ale pomimo że mamy inne układy polityczne w Mołdawii i w Gruzji, to wybory w obu tych państwach pokazały, że jest bardzo duża część Mołdawian i Gruzinów, którzy nie chcą eskalować napięcia w relacjach z Rosją, którzy uważają, że zbyt otwarte dążenie do integracji europejskiej może wywołać jakiś konflikt. Tą kartą grały zarówno przychylne Moskwie siły rządzące Gruzją, jak i opozycja w Mołdawii - kontynuuje.
- Ostatecznie w Mołdawii zarówno proeuropejska prezydentka Maia Sandu uzyskała reelekcję, jak i o włos przeszło referendum w sprawie wpisania integracji europejskiej do konstytucji. Natomiast był to sygnał alarmowy w obliczu zbliżających się również wyborów parlamentarnych, gdzie siły prorosyjskie będą silniejsze - zwraca uwagę ekspert.
Na przełomie listopada i grudnia politycznym punktem zapalnym w Europie stała się Gruzja. W wyborach zwyciężyła prorosyjska partia Gruzińskie Marzenie, a niedługo później wywodzący się z niej premier Irakli Kobachide oświadczył, że kraj zawiesza do 2028 roku rozmowy o członkostwie w Unii Europejskiej. Ludzie wyszli na ulice, w kraju zapanował chaos. Ówczesna prozachodnia prezydentka Salome Zurabiszwili stwierdziła, że wybory zostały sfałszowane.
Dr Eberhardt, komentując przebieg wyborów w Gruzji, przypomina, że
Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wydała dość wstrzemięźliwy werdykt na ten temat, wskazując na liczne nieprawidłowości, ale nie decydując się na jednoznaczne stwierdzenie, że wybory zostały sfałszowane.
- Jednak napływające później sygnały pokazujące na przyrost głosów dla partii Gruzińskie Marzenie, szczególnie na prowincji kraju, oraz ujawnienie pewnych schematów korupcyjnych, które ułatwiały fałszerstwa, każą przypuszczać, że jednak ta sytuacja i te wybory były mniej uczciwe, niż mogło się wydawać obserwatorom OBWE w czasie dnia wyborczego - zastrzega wicedyrektor Studium Europy Wschodniej UW.
- To nie zmienia faktu, że znaczna część gruzińskiego społeczeństwa, pewnie nie większość, ale około 40 procent, popiera partię Gruzińskie Marzenie, która jest wstrzemięźliwa wobec integracji europejskiej i szuka kanałów dialogu z Moskwą, a także wciąga Gruzję w strefę niestabilności politycznej, gdzie mnożą się wątpliwości co do demokratycznego i proeuropejskiego kursu państwa - dodaje.
Specjalnym wyborczym przypadkiem w Europie pozostaje Rumunia. W pierwszej turze wyborów prezydenckich, pod koniec listopada, pierwsze miejsce zajął ultraprawicowy kandydat o prorosyjskich poglądach Calin Georgescu. Wiele mediów i komentatorów uznało to za wyborczy szok. Niemal natychmiast po tym sensacyjnym rozstrzygnięciu zaczęto jednak zgłaszać wątpliwości co do przejrzystości procesu wyborczego. Zwracano uwagę, że Georgescu zdobył popularność głównie dzięki kampanii prowadzonej na chińskiej platformie TikTok. Kilka dni po głosowaniu tamtejsza Naczelna Rada Obrony Narodowej stwierdziła, że doszło do cyberataków, które miały wpłynąć na wybory, a jeden z kandydatów był "preferencyjnie traktowany" przez tę platformę.
Na dwa dni przed planowaną drugą turą Sąd Konstytucyjny podjął bezprecedensową decyzję o unieważnieniu wyborów i rozpoczęciu całego procesu wyborczego od nowa.
CZYTAJ TEŻ: WYWRACAJĄ STOLIK DZIĘKI SOCIAL MEDIOM. JESTEŚCIE GOTOWI NA POLITYKĘ W CZASACH TIKTOKA? >>>
Zdaniem Eberhardta to, że społeczeństwa głosują na siły populistyczne czy nawet prorosyjskie "niekoniecznie należy kategoryzować jako osłabnięcie demokracji". - To jest raczej wskazanie na osłabnięcie establishmentu, mainstreamu politycznego w tych krajach oraz pewien trend, który widzieliśmy również za oceanem w przypadku wyboru Donalda Trumpa - komentuje.
Afryka. W niektórych miejscach epokowe zmiany
W Afryce do wyborów poszła jedna trzecia kontynentu. Brookings, waszyngtońska organizacja zajmująca się badaniem procesów politycznych, napisała, że głosowały kraje o bardzo zróżnicowanym poziomie pluralizmu, a w niektórych przypadkach doszło do rozstrzygnięć, które w znaczący sposób mogą zmienić tamtejszy krajobraz polityczny.
Jako przykład spodziewanego rezultatu wyborczego organizacja przywołuje tu bardzo wyraźne zwycięstwo ubiegającego się o reelekcję prezydenta Tunezji Kaisa Saieda, także niewolne od kontrowersji w związku z represjami wobec jego przeciwników politycznych.
Natomiast jako przykład znaczącej zmiany organizacja przywołuje m.in. wyniki wyborów parlamentarnych w Botswanie, gdzie tamtejsza Demokratyczna Partia Botswany straciła władzę po niemal 60 latach, a także wyniki głosowania w Republice Południowej Afryki, jednym z największych państw w tym rejonie kontynentu.
- W RPA przez całe lata rządził Afrykański Kongres Narodowy, który był partią niepodległościową, partią tak zwanej czarnej większości, uosabiającej sprzeciw wobec apartheidowskiego reżimu, rządzącego w RPA przez dziesięciolecia aż do lat 90. I właśnie w tym roku, po raz pierwszy od 1994 roku, od 30 lat, Afrykański Kongres Narodowy stracił większość parlamentarną - mówi dr Szymon Zaręba z PISM.
I dodaje, że dominująca do tej pory partia musiała przywyknąć do nowej politycznej rzeczywistości i stworzyć rząd koalicyjny z trzema innymi partiami. - Ten rząd jest średnio stabilny, występują w nim wewnętrzne tarcia, chociażby w kwestiach polityki zagranicznej, jest też wiele innych czynników, które dzielą koalicjantów. Moim zdaniem to kolejny dowód, że w wielu państwach w ostatnim czasie po prostu widać tendencję do znużenia aktualną władzą - komentuje ekspert z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Azja, czyli "obraz niejednoznaczny"
Istotne decyzje zapadały też w lokalach wyborczych w całej Azji. Zwłaszcza że głosowała pierwsza i trzecia największa demokracja świata, czyli Indie i Indonezja. Sytuację po wyborach w tym regionie komentuje doktor Patryk Kugiel, analityk do spraw Azji Południowej w PISM.
- W Indiach mamy kontynuację, ale z osłabionym rządem Indyjskiej Partii Ludowej. To jest dobra informacja dla Zachodu i dla samych Indii, bo to zahamowuje tendencje autorytarne, które miał premier Narendra Modi. A teraz, kiedy została mu odebrana absolutna większość w parlamencie, nie będzie mógł wprowadzać różnych zmian. Więc to jest dla niego sygnał ostrzegawczy, że jego polityka nie wszystkim się podoba i że jest wiarygodna opozycja - wskazuje dr Kugiel. Zdaniem analityka taki wynik wyborów
wzmacnia demokrację w Indiach i jest pozytywnym przykładem dla świata, dla stanu demokracji globalnej.
Kugiel dodaje, że sam proces wyborczy w największej demokracji świata przebiegł bardzo dobrze i nie zgłaszano zastrzeżeń co do jego transparentności i rzetelności.
W liczącej ponad 250 milionów mieszkańców Indonezji obywatele wybrali nowego prezydenta, został nim Prabowo Subianto, oraz 20 tysięcy przedstawicieli władz, w tym 575 parlamentarzystów. Także tutaj, w jednym z największych na świecie krajów muzułmańskich, do zmiany władzy doszło - jak wskazuje dr Kugiel - w sposób pokojowy, co również każe wskazywać Indonezję jako dobry przykład dla światowej demokracji.
W przeciwnej sytuacji są natomiast - jak wylicza ekspert - takie kraje regionu jak Bangladesz i Pakistan. Dr Kugiel przyznaje wprost, że w liczącym ponad 170 milionów obywateli Bangladeszu wybory parlamentarne były "fasadowe". - Wydawało się, że rządząca tam od 15 lat premier Sheikh Hasina może bezkarnie prześladować opozycję, odbierać jej możliwości równego dostępu do wyborów i że kraj ten stacza się coraz bardziej w stronę twardego systemu autorytarnego. Ale okazało się, że jednak takie manipulacje wyborcze też mają swoje ograniczenia i limity. W końcu latem obywatele obalili premier Bangladeszu w wyniku krwawych, długotrwałych protestów. Udało im się zmienić rząd i mają postulaty powrotu do demokracji, która teraz średnio tam działa. Obecnie mamy tam rząd przejściowy, który ma zmienić konstytucję i przygotować wolne i uczciwe wybory - opisuje analityk.
- Same wybory, sfałszowane, wyglądały na umacnianie się systemu autorytarnego, ale okazuje się, że może to być przestroga dla innych polityków o zapędach autorytarnych; że ta siła ulicy, siła ludu może czasem zaskoczyć także ich. No i jest to pewnego rodzaju światełkiem nadziei dla innych państw, które zmagają się z dyktatorskimi zapędami przywódców - zaznacza dr Kugiel.
W lutym nowy parlament wybrali także mieszkańcy 240-milionowego Pakistanu. Początkowo wybory nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo żadne ze stronnictw nie uzyskało większości mandatów w niższej izbie parlamentu. Ostatecznie premierem został Shehbaz Sharif, ale - jak przyznaje dr Kugiel - w tym państwie demokracja staje się coraz bardziej fasadowa, a do takiego stanu rzeczy przyczynia się też silna pozycja tamtejszej armii. - Te wybory praktycznie nie były uczciwe i nie były wolne. To powoduje ciągłe napięcie polityczne - dodaje Kugiel.
Ekspert z PISM, podsumowując wyborcze rozstrzygnięcia w Azji, wskazuje, że wyłania się z nich "niejednoznaczny, skomplikowany obraz". - W tym roku mieliśmy różne sygnały wysyłane z regionu Azji i Pacyfiku. Niektóre wybory, jak w Indiach i Indonezji, umocniły demokrację, inne wystawiły ją na wielkie ryzyko, a w jeszcze innych miejscach mamy umacnianie się pseudodemokracji i tak naprawdę obranie kursu w stronę systemu autorytarnego - konkluduje dr Kugiel.
Czy świat brunatnieje?
Najmniej zajęci w mijającym roku byli wyborcy w Ameryce Południowej. Wybory prezydenckie odbyły się tam w Wenezueli i w Urugwaju. Zwłaszcza głosowaniu w Wenezueli towarzyszyło sporo emocji, bo na trzecią kadencję został wybrany urzędujący prezydent Nicolas Maduro, który od dekady pozostaje twarzą gospodarczej zapaści kraju. Wiele państw, w tym USA, wyraziło poważne obawy, że ogłoszony wynik "nie odzwierciedla woli ani głosów narodu wenezuelskiego".
W wyborach prezydenckich w Urugwaju, do których doszło pod koniec listopada, triumfował natomiast Yamandu Orsi, który sam siebie określił jako polityka "nowoczesnej lewicy". Poparcia jego kandydaturze udzielił m.in. dawny przywódca kraju, słynący ze skromnego życia Jose "Pepe" Mujica, określany jako "najbiedniejszy prezydent świata".
Wybory, zarówno prezydenckie, parlamentarne, jak i lokalne, odbyły się także w Meksyku. Tam po raz pierwszy w historii prezydentem została kobieta, Claudia Sheinbaum. Dr Szymon Zaręba wskazuje w tym przypadku na "bardzo wyraźne zwycięstwo lewicowej populistki nad kandydatką konserwatywną".
"Guardian", podsumowując te wybory, napisał, że były "jednymi z najbardziej brutalnych w nowożytnej historii", ponieważ w trakcie kampanii zginęło ponad 30 kandydatów na różnego rodzaju stanowiska, a wpływ na wyborczą rywalizację miały stosujące przemoc w całym kraju grupy przestępcze, które walczyły o to, aby na szczytach władzy zainstalować przyjaznego sobie lidera.
Nie sposób przytoczyć tu wyniki z każdego kraju, w którym w mijającym roku odbyły się wybory. Jednak, jak twierdzą eksperci, patrząc na wyborcze decyzje w skali globalnej, można zauważyć pewne prawidłowości.
- Widać tendencję do zmęczenia aktualną władzą. To sprawia, że dla części obywateli najlepszą realną alternatywą dla dotychczas dominujących partii mogą stawać się populiści - na przykład skrajna prawica czy czasem też lewica - którzy mogą zyskiwać poparcie i wygrywać wybory - wskazuje dr Szymon Zaręba. - To, że dochodzi do zmian, to jest ostatecznie efekt pozytywny, on pokazuje siłę demokracji - jeżeli władza nie spełnia społecznych oczekiwań wyborców, to wyborcy po prostu szukają nowych rozwiązań.
Dodaje, iż nie przychyliłby się do tezy, że decyzje wyborców w 2024 roku kierują świat w stronę prawicowego radykalizmu, bo na politycznym globusie widać też miejsca okazałego triumfu lewicy, jak choćby Wielka Brytania.
Manipulacja, czyli emocje przed kalkulacją
Dr Małgorzata Bonikowska wskazuje, że w kontekście procesów demokratycznych występują obecnie trzy sytuacje:
- wybory są prawidłowe - zarówno pod względem ich przebiegu, jak i dostępu opozycji do kanałów komunikacyjnych, tak jak to było w tym roku na przykład w Polsce;
- wybory są sfałszowane - tak jak to było na przykład na Białorusi w roku 2020;
- wybory są zmanipulowane - tak jak referendum w sprawie brexitu czy ostatnio pierwsza tura wyborów prezydenckich w Rumunii.
- W przypadku manipulacji zazwyczaj chodzi o rozbudzenie w ludziach emocji. Sprawdzają się zwłaszcza odczucia negatywne - ktoś kogoś nienawidzi albo uważa za głupiego, albo chce komuś dopiec. Najczęściej nie ma to wiele wspólnego z oceną merytoryczną kandydatów ani z chłodną kalkulacją, kto byłby lepszy jako prezydent czy poseł. Większość ludzi głosuje emocjonalnie, czyli pod wpływem jakiegoś impulsu. To oznacza, że część ludzi decyduje, na kogo zagłosuje w ostatniej chwili - wskazuje dr Bonikowska.
- Takie podejście powoduje, że coraz mniej liczą się programy wyborcze, a coraz więcej wygląd kandydata, ostra retoryka i składane ludziom obietnice. Politykom coraz trudniej się skupić na rządzeniu, bo coraz częściej są zajęci śledzeniem sondaży i bieganiem po mediach. Kiedyś szło się do polityki, aby przewodzić i zmieniać świat. Dziś liczy się przede wszystkim wygrywanie wyborów - podsumowuje prezeska Centrum Stosunków Międzynarodowych.
wybory są prawidłowe - zarówno pod względem ich przebiegu, jak i dostępu opozycji do kanałów komunikacyjnych, tak jak to było w tym roku na przykład w Polsce;
wybory są sfałszowane - tak jak to było na przykład na Białorusi w roku 2020;
wybory są zmanipulowane - tak jak referendum w sprawie brexitu czy ostatnio pierwsza tura wyborów prezydenckich w Rumunii.
Autorka/Autor: Marcin Złotkowski / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Nathan Posner/Anadolu via Getty Images