Analitycy życia Kościoła, skupieni - zgodnie zresztą z katolicką doktryną - na osobie posiadającego absolutną władzę papieża, zapominają, że i w tej instytucji istnieje "deep state". A może lepiej powiedzieć "deep church" - biurokracja, wpływowi hierarchowie, liderzy opinii, którzy nadają Kościołowi kierunek niekiedy niezależnie od woli papieża. Homilia kardynała Giovanni Battisty Re na pogrzebie Franciszka ujawnia ten model myślenia - pisze dla TVN24+ Tomasz P. Terlikowski, filozof i publicysta.
To była, skądinąd, bardzo dobra homilia. Rzeczowa, konkretna, niepozbawiona elementów błyskotliwości, sumiennie podsumowująca część nauczania Franciszka. Jakby tego było mało - homilia spięta piękną klamrą najpierw błogosławieństwa Urbi et Orbi z Wielkanocy, a potem błogosławieństwa już z nieba udzielanego sześć dni później przez papieża.
Ale tę homilię można czytać też jako wyraz myślenia i odczuwania Kościoła przez watykańską biurokrację, którą - posługując się terminologią politologiczną - określić można mianem watykańskiego "deep state", czy precyzyjniej "deep church".
Dłużej klasztora niż przeora
Dziewięćdziesięciojednoletni kardynał, weteran watykańskiej biurokracji, który kluczową rolę odgrywał już za czasów Jana Pawła II, za Benedykta XVI był jednym z ważniejszych rozgrywających, a ze szczytu nie zszedł nawet za czasów Franciszka. Najlepszy przykład to fakt, że to tego, niebędącego już elektorem kardynała papież uczynił dziekanem kolegium kardynalskiego.
Od pięćdziesięciu lat Giovanni Battista Re towarzyszył kolejnym papieżom, obserwował toczące się gry, widział porażki w walce watykańskiej biurokracji i był świadkiem, jak - choćby Benedykt XVI - ponosił klęskę w walce z układem Kurii Rzymskiej. On ma pełną świadomość, że niezależnie od tego, jak dynamiczny i reformatorski byłby papież, i tak o tym, co zostanie zrealizowane, a co przemilczane albo zignorowane, decyduje właśnie najpierw biurokracja na górze, a potem biskupi i księża w konkretnych Kościołach. Absolutna władza papieża rozmywa się niżej, bo nikt nie jest w stanie samodzielnie kierować liczącą niemal półtora miliarda członków organizacją.
Ale to nie wszystko. Kościół liczy sobie niemal dwa tysiące lat, u fundamentów jego myśli leży mit (bo niekoniecznie jest to zawsze prawda historyczna) o niezmienności, trwałości i kontynuacji modelu teologicznego i działania. A skoro tak, to istotniejsze od tego, co mówi i myśli obecny papież, jest to, jakie istnieją wewnątrz tej instytucji "reguły długiego trwania"; jakie jest myślenie otoczenia, zaplecza i większości ukształtowanej w poprzednich pokoleniach duchownych. Zasada "dłużej klasztora niż przeora" jest właśnie wyrazem tej zasady.
Nie oznacza to, że papieży reformatorów (czy kontrreformatorów) można przeczekać, bo oni zawsze zostawiają jakieś piętno. Chodzi o to, że finalnie to instytucja, wspomniany "deep state", nada ostateczny kształt dziedzictwu. "Deep church" będzie mógł stępić jego ostrze, skierować uwagę na to, co z jego perspektywy istotniejsze, a dodatkowo wyeliminować to, co zagraża jego interesom. Owszem, nie zawsze i nie wszystko da się pominąć, nie zawsze i nie wszystko da się usunąć, ale sporo jednak od tej grupy zależy.
Uderzenie w "deep church"
Nie ma co ukrywać, że Franciszek głęboko zmienił Kurię Rzymską. Jego reformy doprowadziły do usunięcia sporej części najbliższych współpracowników papieskich poprzedników, a jakiekolwiek próby niesubordynacji (czy choćby ostrożnej polemiki) wśród watykańskich hierarchów kończyły się albo wyrzuceniem z pracy (tak postąpił Franciszek wobec prefekta Kongregacji Nauki Wiary kardynała Gerharda Müllera, zdymisjonowanego z godziny na godzinę), albo - jak w przypadku kardynała Roberta Saraha - otoczeniem go takim gronem współpracowników, by w zasadzie stał się niezdolny do samodzielnego działania.
Od początku swojego pontyfikatu Franciszek pokazywał też, że szczególnie nie ceni i nie lubi watykańskich elit, biurokracji i wspomnianego właśnie "deep state". W tej kwestii był Franciszek klasycznym populistą, który - jak wielu przed nim - atakuje biurokrację i z tego także czerpie poparcie dla siebie w masach. Mocnym tego przykładem było jedno z pierwszych jego wystąpień do pracowników Kurii Rzymskiej, w którym papież przedstawił listę jej grzechów głównych (dla niepoznaki określonych mianem chorób).
Kuria, która nie dokonuje samokrytyki, nie aktualizuje się, nie próbuje się doskonalić, jest ciałem niedołężnym
- mówił 22 grudnia 2014 roku.
A dalej wskazywał na grzechy kurii. Były to:
- "choroba współzawodnictwa i próżności. Kiedy pozory, kolory szat i insygnia stają się pierwszorzędnym celem życia";
- "choroba egzystencjalnej schizofrenii. Jest to choroba tych, którzy prowadzą podwójne życie, będące owocem hipokryzji typowej dla ludzi miernych oraz postępującej pustki duchowej, której nie mogą wypełnić dyplomy i tytuły akademickie";
- "choroba deifikowania szefów: jest ona chorobą tych, którzy starają się przypodobać przełożonym, mając nadzieję, że zyskają ich życzliwość. Są to ofiary karierowiczostwa i oportunizmu, czczą osoby, a nie Boga";
- "choroba światowej korzyści, ekshibicjonizmu, kiedy apostoł przemienia swoją posługę we władzę, a swoją władzę w towar, by uzyskać światowe korzyści lub więcej władzy".
A po słowach - które zawsze można zignorować - przyszedł czas na działania. Jeśli chodzi o wpływy na Kurię Rzymską, to kluczowe było postawienie przed sądem i skazanie - świetnie zakorzenionego w strukturach watykańskich - kardynała Angelo Becciu. To był cios o wiele silniejszy w dotychczasowy układ, niż homilie, krytyki, zmiany nazw, dokumenty czy wymiany szefów dykasterii i kongregacji, bo wszyscy w Watykanie dostali sygnał, że niezależnie od tego, jak dobrze będą usadowieni w strukturach, i tak mogą zostać nie tylko usunięci z Kurii, ale i ukarani sądowo. A to już nie były żarty. Wszyscy ci więc, którym nie zawsze było po drodze z Franciszkiem, zaczęli się maskować, przestali opowiadać o tym, co myślą i czekali… Inni zaś - a tego Kuria Rzymska uczy: upodabniania się do kolejnych szefów - założyli odpowiednie stroje i maski, i zaczęli odgrywać swoje role.
Nieuczciwie byłoby stwierdzenie, że i oni nie zmienili się za tego pontyfikatu, nieprawdą byłoby powiedzenie, że Franciszek nie wpłynął i na nich, ale fałszem byłoby też uznanie, że w tej sferze wszystko się zmieniło. Tak nie jest. I z tej perspektywy można i trzeba także (a nie jest to jedyny możliwy rodzaj lektury) czytać homilię kardynała Re. To nie jest tylko piękne pożegnanie odchodzącego papieża, ale także - świadomy lub nie - wyraz myślenia pewnej części Kurii Rzymskiej, a szerzej pewnej części watykańskiego "deep church".
Papieże błogosławiący z nieba
Niesamowite jest już porównanie homilii pogrzebowych - tej wygłoszonej na pogrzebie Jana Pawła II przez Josepha Ratzingera i tej, którą podczas sobotniego pogrzebu Franciszka wygłosił kardynał Re. To oczywiście dwie zupełnie różne homilie, ale jedno jest im wspólne: natychmiastowa kanonizacja papieża, jego sakralizacja. "W pamięci nas wszystkich na zawsze pozostanie ta chwila, gdy w ostatnią Niedzielę Wielkanocną swojego życia Ojciec Święty, naznaczony cierpieniem, raz jeszcze ukazał się w oknie Pałacu Apostolskiego i po raz ostatni udzielił błogosławieństwa Urbi et Orbi. Możemy być pewni, że nasz ukochany Papież stoi teraz w oknie domu Ojca, widzi nas i nam błogosławi. Tak, pobłogosław nas, Ojcze Święty" - mówił kardynał Ratzinger na pogrzebie Jana Pawła II w kwietniu 2005 roku.
A kardynał Re na pogrzebie Franciszka obraz błogosławieństwa Urbi et Orbi uczynił klamrą spajającą całe kazanie. "Ostatni obraz, który pozostanie przed naszymi oczami i w naszych sercach, to ten z ostatniej niedzieli, Uroczystości Zmartwychwstania Pańskiego, kiedy Papież Franciszek, pomimo poważnych problemów zdrowotnych, pragnął nam udzielić błogosławieństwa z balkonu Bazyliki Świętego Piotra. Potem pojawił się na placu, aby pozdrowić z otwartego papamobile licznie zgromadzonych na Mszy Świętej Wielkanocnej" - mówił na samym początku kardynał Re.
Swoją homilię kończył obrazem innego już błogosławieństwa. "Kochany Papieżu Franciszku, teraz my prosimy Ciebie, abyś modlił się za nas i z nieba błogosławił Kościół, błogosławił Rzym, błogosławił cały świat, tak jak to uczyniłeś w minioną niedzielę z balkonu tej bazyliki, w ostatnim geście objęcia całego Ludu Bożego, ale także całej ludzkości, która szczerym sercem poszukuje prawdy i trzyma wysoko pochodnię nadziei" - prosił kardynał.
I to nawiązanie nie jest - niezależnie od tego, czy kardynał Re wzorował się na Ratzingerze, czy nie - przypadkowe. W obu homiliach chodzi o to samo. Papiestwo nie jest już oparte na władzy doczesnej, nie przypisuje sobie - jak przez wieki - znamion władzy nad wszystkimi władcami ziemi (czego symbolem była tiara), pozostaje mu więc wyłącznie władza mistyczna i religijna, władza nad duszami. I właśnie ten obraz, w którym papieże zaraz po śmierci błogosławią nam z góry, jest elementem takiego umistycznienia, mitologizacji papiestwa.
Inna rzecz, że o ile Jan Paweł II wieloma swoimi decyzjami przyczyniał się do takiej sakralizacji czasem także politycznych działań (czego przykładem jest uczynienie z bardzo politycznego aktu, jakim przez wieki był wybór papieża w czasie konklawe, aktem liturgicznym), to Franciszek i jego działania były jednym wielkim aktem demitologizacji papiestwa… I do niego akurat słowa kazania - skądinąd dobrego - kardynała Re pasowały umiarkowanie.
"Deep church" interpretuje pontyfikat
Ale w kazaniu kardynała Re jeszcze jedna rzecz jest interesująca. Kurialista rzymski bardzo sprawnie dobiera wątki, które uwypukla w pontyfikacie Franciszka.
To kwestia stosunku do ubogich, do migrantów, do dialogu międzyreligijnego i miłosierdzia. O tym kardynał Re mówi sporo, co zresztą pokazuje, że ci wszyscy, którzy uważają, że katolickie nauczanie w sprawie dialogu międzyreligijnego, rozmów z islamem czy stosunku do migracji i obrony uchodźców się zmieni, mogą pożegnać się z takimi marzeniami. Nawet tak zakorzeniony w przeszłości kardynał, jakim jest Re, ma świadomość, że w tej sprawie nauczanie Kościoła jest niezmienne. Jest, bo wyrasta ono wcale nie z pozycji Franciszka (choć on pewne kwestie uwypuklił), ale sięga swoimi korzeniami do Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II.
To są kwestie głęboko osadzone w nauczaniu posoborowego Kościoła i niezależnie od tego, kto będzie kolejnym papieżem, to się nie zmieni. Jeśli ktoś liczy, że w kwestiach nauki społecznej kolejny papież będzie bliższy populistycznej prawicy, to można go zapewnić, że raczej tak nie będzie.
Od tego jednak, o czym kardynał Re mówił, bardziej interesujące jest to, co przemilczał. Otóż w homilii tej nie ma nic o reformie, decentralizacji i synodalizacji Kościoła. Franciszek poświęcił tym sprawom ostatnie lata swojego pontyfikatu, mówił o nich aż do końca, krótko przed śmiercią wyznaczył kardynała Mario Grecha na strażnika procesów implementacji decyzji Synodu o Synodalności, ale w homilii na jego pogrzebie nie było o tym ani słowa. I to mimo że była ona podsumowaniem pontyfikatu. Nie znalazło się miejsce także dla reformy prawa kanonicznego, dla ochrony małoletnich przed przestępstwami seksualnymi, choć i w tej sprawie papież ma ogromne zasługi. I wreszcie nie wspomniał nawet kardynał Re o "Amoris laetitia" (adhortacja papieża Franciszka o miłości w rodzinie) i jego skutkach.
Jak czytać te braki? Otóż, jak się wydaje, "deep church" (nie cały, bo Franciszek jego część jednak wymienił, ale wciąż pewna jego część) chce sprowadzić nauczanie papieskie do wymiaru społecznego, chce zachować z niego to, co skierowane jest na zewnątrz, a przemilczeć (bo przecież nie odrzucić wprost) to wszystko, co było ogromnym wezwaniem do reformy Kościoła, do zmiany Jego modelu postępowania i wreszcie zarządzania. To wszystko jest nie na rękę Kurii Rzymskiej, bo mocno ogranicza jej władzę, a do tego rozsadza przekonanie, że pewne rzeczy muszą pozostać takie, jakie były wcześniej.
Czy te starania "deep church" zostaną spełnione? Czy uda się zatrzymać procesy reformy? To pozostaje sprawą otwartą, bo po pierwsze - nie wiemy, kto zostanie wybrany nowym papieżem, a po drugie - dopiero po śmierci Franciszka będzie można adekwatnie ocenić, na ile jego reforma Kurii Rzymskiej doprowadziła do zmiany mentalnej i osobowej w jej składzie, a na ile wrażenie tej zmiany związane było z typowym dla Kościoła "przyczajeniem się" jej członków. To pokaże czas, ale już teraz można powiedzieć, że pewna część hierarchii - co nie jest niczym nowym - ma wciąż nadzieję, że procesy reformy Kościoła uda się zatrzymać. I zrobi wiele, by tak się stało. Inna rzecz, że nawet ta część, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starać, nie jest w stanie zatrzymać pewnych procesów, które już się toczą.
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: Darek Delmanowicz/PAP