Czy wiejskie podstawówki zamienią się w centra ze żłobkami i dziennymi domami opieki dla seniorów? Czy mieszkańcy wsi pozwolą dowozić swoje 10-latki do większych miejscowości? W rządzie trwają dyskusje, a samorządy zaciągają kredyty i niecierpliwie czekają na obiecane uelastycznienie sieci szkół. - Chcę, by zmianom towarzyszyła możliwość uzyskania wsparcia na niezbędne dostosowania - mówi tvn24.pl ministra edukacji Barbara Nowacka.
W Opocznie w województwie łódzkim kilka tygodni temu próbowali przekształcić pięć wiejskich podstawówek w "placówki edukacyjno-integracyjno-kulturalne". Polegli w zderzeniu z niezadowoleniem mieszkańców wyludniających się wsi. Opór był tak duży, że burmistrz nawet nie zdołał złożyć wniosku do kuratorium, które rozpatruje wszystkie tego typu przekształcenia. I musi wyrazić na nie zgodę. To ważny element systemu, który z jednej strony ma chronić małe szkoły przed pochopnym zamykaniem, ale z drugiej strony usztywnia sieć placówek.
To ostatnie jest bardzo dotkliwe, szczególnie dla małych wiejskich gmin, które wydają krocie na oświatę.
Bywa z tym naprawdę trudno. Na Dolnym Śląsku zastanawiają się, czy kilka gmin mogłoby zrzucić się na jedną szkołę. Tak jak dziś samorządowcy podpisują porozumienia w sprawie wspólnego gospodarowania odpadami i zrzucają się na ten cel.
- Ale dzieci to nie śmieci - słyszymy od polityków. Sprawa nie jest łatwa.
I właśnie z tą sprawą musi się pilnie - i to w skali całego kraju - uporać Barbara Nowacka.
Niż demograficzny i coraz większe dziury w budżetach samorządów wywołują coraz głośniejszą dyskusję o tym, czy dałoby się "jakoś przywrócić gimnazja".
Sprawdzamy zatem, czy to możliwe i czy rzeczywiście niektórym gminom mogłoby pomóc.
Niż (i) Anna Zalewska
Gimnazja działały 20 lat. Pierwsi uczniowie zaczęli w nich naukę w 1999 roku - wskutek reformy Mirosława Handkego. Ostatni wyszli z nich w czerwcu 2019 - decyzją Anny Zalewskiej.
W tym czasie radykalnie spadła liczba uczniów w polskich szkołach.
Jeszcze w roku szkolnym 2005/2006 było ich około 6,5 miliona, w 2013/2014 już około 5 milionów, a dziś jest ich już tylko około 4,6 miliona. A przecież byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie dzieci z Ukrainy. Tych uchodźczych jest w szkołach około 150 tysięcy.
Liczba uczniów i uczennic stale będzie spadać, a postępujący niż demograficzny najpierw dotkliwie uderzy w podstawówki.
O ile w tym roku do podstawówek uczęszcza około 3,1 miliona dzieci, to w 2034 roku będzie ich już tylko około 2,54 miliona. Dziś średnio w jednym oddziale jest 25 dzieci, ale co roku liczba ta będzie spadać aż w 2031 roku wyniesie średnio - według szacunków Centrum Doradztwa i Szkoleń CDS Omnia - 18 uczniów.
Zanim ucieszy was ta ostatnia statystyka i pomyślicie: "no, w końcu będziemy mieli małe klasy!", przypomnę - nie bez żalu - jak działa średnia arytmetyczna.
Otóż do poziomu pożądanych małych kilkunastoosobowych klas obniżają ją - na papierze - liczne w naszym kraju małe wiejskie szkoły, gdzie już dziś dzieci jest niewiele. A rodzi się jeszcze mniej.
Nie zmienia to - niestety - faktu, że w dużych miastach czy na ich przedmieściach, gdzie wciąż powstają osiedla dla rodzin z dziećmi, podstawówki nadal będą pękać w szwach. Tam bez zmian - klasy będą rozciągane do maksimum.
Minister Anna Zalewska twierdziła, że przywraca ośmioletnie podstawówki, by walczyć z niekorzystnymi trendami demograficznymi. Ośmioletnie szkoły - szczególnie na wsiach - miały być jej zdaniem bardziej optymalne niż sześcioletnie również finansowo. Dlaczego? Mniej więcej ta sama grupa nauczycieli uczyłaby nieco większą liczbę uczniów.
Sześć lat po ostatecznej likwidacji gimnazjów w MEN - teraz kierowanym przez Barbarę Nowacką - w walce z demografią rozważają obranie odwrotnego kierunku. W grze jest możliwość znacznego ułatwienia zmniejszania wiejskich podstawówek tylko dla klas 1-3 przy równoczesnym dowożeniu starszych dzieci do większych miejscowości.
To właśnie taki manewr - niejako wyprzedzając ogólnokrajowe tendencje - próbowały w styczniu przeprowadzić władze Opoczna.
Zajrzyjmy tam na moment.
Reorganizacja czy likwidacja?
Samorządowcy z Opoczna szybko przekonali się, jak wielki opór budzą przekształcenia szkół. Jeszcze w styczniu planowali objąć pięć wiejskich podstawówek (w Wygnanowie, Sielcu, Januszewicach, Modrzewiu i Kraśnicy) - jak to się ładnie mówi w języku urzędników - "reorganizacją". Mieszkańcy wsi pod Opocznem nazwali to jednak dosadniej: "likwidacją w białych rękawiczkach".
Część placówek miała zostać przekształcona w szkoły jedynie z edukacją wczesnoszkolną i dodatkowymi oddziałami przedszkolnymi. Dlaczego? Bo kasa gminy świeci pustkami. Subwencja od państwa na prowadzenie szkół to około 67,4 mln zł. Realny koszt utrzymania oświaty w gminie wynosi około 120 mln zł (to aż 48 proc. wszystkich wydatków).
Nadzwyczajna sesja rady miasta w tej sprawie trwała przeszło siedem godzin. Obietnica, że podstawówki zamienią się w "placówki edukacyjno-integracyjno-kulturalne" służące lokalnej społeczności, nie wystarczyła. Podobnie jak dramatyczne informacje burmistrza, że gmina musi się radykalnie zadłużyć, by móc utrzymać szkoły. Mieszkańców podopoczniańskich wsi nie przekonały też dane demograficzne - w gminie Opoczno w 2018 roku urodziło się 364 dzieci. W 2024 - 195.
Ale wiejskie szkoły zostają w nienaruszonym kształcie. Przynajmniej na razie.
Anna Zalewska o tym myślała
Rozwiązanie podobne do tego, które próbowali wprowadzić w Opocznie, przez krótką chwilę rozważała Anna Zalewska. Wtedy, gdy likwidowała gimnazja.
Przez chwilę miała plan, by wydłużyć edukację wczesnoszkolną o klasę czwartą. I zgodnie z tym założeniem samorządowcy mogliby dzielić szkoły nie na dotychczasowe podstawówki z klasami 1-6 i gimnazja z klasami 7-9, a na dwa typy szkół podstawowych: maluchy z klas 1-4 i starszaki z klas 5-8.
Kluczem tamtej reformy było jednak nie kombinowanie z podstawówkami, a przywrócenie czteroletnich liceów. To do nich wielki sentyment mieli politycy prawicy z Jarosławem Kaczyńskim na czele. To, jak podzielone zostaną młodsze dzieci, było dla wówczas rządzących wtórne.
Skoro więc podstawówki nie były tak ważne, to dlaczego Zalewska jednak nie pozwoliła na ich swobodne dzielenie? Szybko okazało się, że nie da się mówić, jak "złe są gimnazja", bo "segregują dzieci", "młodzież musi dojeżdżać", "kumulowane są nastolatki w trudnym wieku", gdy proponowany model edukacji może odtworzyć to samo... tylko bardziej.
Widać to jaskrawie w przypadku dowozów.
Do gimnazjów dojeżdżały dzieci w wieku od 13 do 16 lat, a do podzielonych na pół podstawówek gminy mogłyby dowozić całkiem powszechnie już 10-latki. Było to absolutnie sprzeczne z "ratowaniem maluchów", któremu przez lata suflowało PiS.
Z tą "trudną młodzieżą", której zdaniem PiS nie należało izolować w gimnazjach, sprawa też nie była tak oczywista. Ówczesne raporty Instytutu Badań Edukacyjnych pokazywały, że szkoły miały największy problem z przemocą właśnie w klasach 5-6. A nie w gimnazjach, które zdołały wypracować sposoby pracy z młodzieżą. Zatem gdyby podzielić podstawówki na pół, wtedy rzeczywiście dzieci z większymi problemami zostałyby "skumulowane" w klasach 5-8.
Podobnych kwestii było więcej, ostatecznie więc minister Zalewska wycofała się i z wydłużenia edukacji wczesnoszkolnej, i z łamania podstawówek na pół.
Barbara Nowacka będzie musiała to zrobić?
Obecna ministra edukacji stoi pod ścianą, pod którą niejako postawiła ją Anna Zalewska. Bo likwidatorka gimnazjów znała nieubłagane statystyki i sama wielokrotnie mówiła, że walka z niżem demograficznym w szkołach będzie bolesna. Gdyby pozwoliła na uelastycznienie sieci w 2017 roku, dziś wiele samorządów najpewniej byłoby w dużo lepszej kondycji finansowej. Byłoby też więcej czasu na rozmowy wójtów i burmistrzów z mieszkańcami i poszukiwanie indywidualnych, najlepszych rozwiązań.
Sednem reformy Zalewskiej było to, żeby wszyscy mieli tak samo.
Efekt? Teraz ból związany z prowadzeniem małych szkół jest dużo silniejszy niż kilka lat temu. Przypomnijmy: uczniów jest już około pół miliona mniej, niż gdy szkołami kierowała Anna Zalewska.
Nie jest tajemnicą, że ścisłe kierownictwo obecnego MEN protestowało przeciwko likwidacji gimnazjów. Polityczki Koalicji Obywatelskiej angażowały się w zbieranie podpisów pod wnioskiem o referendum, można je było spotkać na nauczycielskich demonstracjach.
Ale gdy gimnazja zostały pogrzebane, nie miały złudzeń, że da się je jeszcze przywrócić.
Już w czerwcu 2017 roku Katarzyna Lubnauer, wówczas przewodnicząca klubu poselskiego Nowoczesnej, mówiła w Sejmie: - W edukacji najważniejsza jest stabilizacja, dlatego nie można odkręcić za dwa lata deformy Zalewskiej i przywrócić gimnazjów. Dzieciom i nauczycielom należy się rozwaga oraz rozsądek polityków.
A dwa lata później w Oko.Press powtarzała: "Reformy Anny Zalewskiej, która zlikwidowała gimnazja, nie da się już cofnąć, ale jest dużo możliwości, jak kształtować szkołę po deformie. Dajmy samorządom i nauczycielom więcej swobody, pozwólmy im na tworzenie elastycznych struktur szkolnych".
I tym właśnie zajmują się w Ministerstwie Edukacji Narodowej w 2025 roku. Uelastycznieniem.
Jasne jest, że słowo "gimnazjum" nie wróci do naszych oświatowych słowników. Możliwe jednak, że w Polsce zaczną pojawiać się "minigimnazja" dla klas 7-8 czy "prawie" gimnazja dla klas 4-8.
Chodzi nie tylko o oszczędności - większa szkoła oczywiście jest tańsza, ale też o optymalizację kadry - wiejskie szkoły borykają się też z brakami kadrowymi. W takiej małej placówce na przykłąd fizyk potrzebny jest na zaledwie cztery godziny tygodniowo. A to oznacza, że albo musi objechać nawet pięć szkół, by zdobyć etat, albo że uczy kilku różnych - niekiedy niepowiązanych ze sobą przedmiotów - nierzadko bez uprawnień.
Jedna większa gminna szkoła - jak za czasów gimnazjów - to więcej godzin dla nauczyciela, więc i większa szansa na znalezienie specjalisty w danej dziedzinie.
Ewentualne oddzielenie klas 7-8 (w tym zarówno możliwość zebrania dzieci z całej gminy, jak i dołączenie za porozumieniem takich klas do prowadzonych przez powiat liceów) byłoby łatwiejsze również wtedy, jeśli Barbara Nowacka zdecyduje się na inną reformę - tym razem programową. W grze jest bowiem wprowadzenie - jak przed rządami minister Zalewskiej- przyrody w klasach 4-6 (połączyłaby na tym etapie biologię i geografię). W tej sprawie jednak jeszcze nie ma decyzji.
Ostatecznie to, jaki wariant dzielenia szkół byłby najlepszy, należałoby do decyzji samorządowców. Każdego z osobna - bo to klucz "uelastyczniania". W każdej gminie co innego się sprawdzi.
Jedna szkoła dla kilku gmin?
A samorządowcy naciskają na szybkie rozluźnienie struktur szkolnych. Pukają do drzwi parlamentarzystów, szukają kreatywnych rozwiązań.
Na Dolnym Śląsku, a dokładnie w okolicach Jeleniej Góry, pojawił się właśnie pomysł, by problemy demografii i oświaty rozwiązywać wspólnymi siłami.
Na początku lutego do MEN wpłynęła interpelacja grupy posłanek Koalicji Obywatelskiej. Jej inicjatorką była posłanka Zofia Czernow, wybrana właśnie z okręgu jeleniogórskiego.
W ich piśmie czytamy: "...konieczne jest wprowadzenie rozwiązań prawnych umożliwiających wspólne finansowanie szkoły przez kilka samorządów, zwłaszcza gdy szkoła położona jest na granicy kilku gmin. Takie rozwiązania są z powodzeniem stosowane w stosunku do innych usług gminnych, gdzie zawierane są stosowne porozumienia. Stworzenie ram prawnych do wspólnego finansowania szkół rozwiązałoby wiele problemów, zwłaszcza w małych szkołach, i dałoby szansę utrzymania ich działalności".
Posłanki chciały wiedzieć, czy ministerstwo rozważa wprowadzenie rozwiązań ułatwiających gminom porozumienie się w sprawie wspólnego finansowania działalności szkoły, gdy uczęszczają do niej dzieci z kilku gmin.
Pytam więc posłankę Zofię Czernow, czy jej pytanie było czysto teoretyczne, czy też wynika z praktyki i problemów konkretnych gmin.
Okazuje się, że to drugie.
Do posłanki zgłosili się samorządowcy. Czernow podała, skąd byli - do wiadomości redakcji - ale prosi, by nazw miejscowości nie podawać w tekście.
- Sprawy oświaty wywołują wielkie emocje, nie chciałabym się do tego dokładać - wyjaśnia posłanka Czernow. - Wszelkie decyzje co do kształtowania sieci szkół trzeba podejmować dla dobra dzieci. Warto to robić w porozumieniu z mieszkańcami. Na razie chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy takie wspólne prowadzenie szkół będzie w ogóle możliwe - zastrzega.
I okazuje się, że to akurat możliwe jest już teraz. Bo MEN odpowiedział na interpelację, informując, że jednostka samorządu terytorialnego ma możliwość zawarcia porozumienia w sprawie różnych zadań publicznych. Edukacji też.
- To oczywiście nie będzie łatwe, ale dobrze mieć taką furtkę. Często odwiedzam szkoły, wiem, jak trudno jest je prowadzić. Ostatnio byłam w takiej wiejskiej szkółce, która przypominała bombonierkę. Boisko, wyremontowane sale. Gdzie nie otworzyć drzwi, tam jakaś miła niespodzianka. Tylko dzieci bardzo mało, więc jej przyszłość jest zagrożona. Trzeba myśleć o tym, jak takim szkołom i takim społecznościom pomóc - komentuje posłanka KO.
Szkoły bombonierki
W MEN myślą i to intensywnie, bo problem - nawet jeśli na papierze łatwy do rozwiązania - w samorządowej praktyce jest zarzewiem wielu konfliktów.
W resorcie chcieliby, żeby samorządowcy zamieniali "szkoły bombonierki" - trzymając się porównania posłanki Czernow - w lokalne centra rozwoju.
Trzonem miałyby być klasy 1-3, czyli edukacja wczesnoszkolna. A budynki "dopełniać" mogłyby inne instytucje: oddziały przedszkolne (a często jeden oddział w mieszanej grupie wiekowej, bo dzieci na wsiach jest aż tak mało), świetlice wiejskie, biblioteki, kluby seniora, dzienne ośrodki pomocy społecznej, gdzie na przykład mogłyby spędzać czas samotne starsze osoby, których na wsiach akurat nie brakuje. Do tego żłobki lub kluby malucha, których z kolei niemal nie ma.
Brzmi ładnie i wielu samorządowców jest nawet chętnych, ale pojawiają się dwa główne problemy. Pierwszy: nie zawsze chętni są wyborcy, bo - tu wracamy do problemów Anny Zalewskiej - nie chcą, by ich 10-latki jeździły do szkoły kilka czy kilkanaście kilometrów dalej.
Drugi: nowe funkcje w starych budynkach zawsze wymagają remontów, czyli pieniędzy. A tych zawsze brakuje.
Odpowiedzi na interpelację posłanki Czernow i jej partyjnych koleżanek udzieliła wiceministra Katarzyna Lubnauer. Czytamy w niej, że w MEN trwają intensywne prace nad założeniami zmian ustawowych, mających wpływ na kształt sieci publicznych szkół. "Pracujemy nad przygotowaniem wprowadzenia do porządku prawnego regulacji pozwalających na dostosowanie sieci szkół do postępującego niżu demograficznego, chroniąc przy tym - tam, gdzie jest to możliwe - usytuowane blisko domu rodzinnego, bezpieczne miejsca edukacji dzieci, wykorzystywane po zakończeniu obowiązkowych zajęć edukacyjnych do zaspokajania innych potrzeb lokalnej społeczności" - napisała wiceministra.
Już tej wiosny
Kiedy poznamy owoce tych prac?
- Pracujemy międzyresortowo między innymi z ministerstwami pracy, polityki senioralnej czy infrastruktury - informuje ministra edukacji Barbara Nowacka. - Zakładam, że na początku kwietnia zakończymy pracę nad projektem i trafi do konsultacji, ale to też zależy od tego, co z innymi wypracujemy. Chciałabym jak najszybciej, by zmianom mogła towarzyszyć możliwość uzyskania wsparcia na niezbędne dostosowania - dodaje.
Ministra Nowacka przyznaje, że sztywność sieci szkół, która dziś obowiązuje, jest przy kryzysie demograficznym dużą przeszkodą dla samorządów. - Ale z drugiej strony jest też interes społeczny, który czasem usztywnienie uzasadnia - zaznacza.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Gzell/PAP