Bardzo tym ludziom współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą do zdrowia - powiedział w "Faktach po Faktach" Włodzimierz Cimoszewicz, odnosząc się do funkcjonariuszy zranionych przez cudzoziemców na granicy z Białorusią. - Ale też zastanawiam się, dlaczego w przypadkach, kiedy to nie jest konieczne, oni znajdują się tak blisko tego płotu, że można dokonać jakiegoś ataku - przyznał były premier, obecnie europoseł.
Włodzimierz Cimoszewicz - były premier, były szef resortu dyplomacji, a także sprawiedliwości, a obecnie eurodeputowany i kandydat Lewicy w nadchodzących wyborach do PE - mówił w "Faktach po Faktach" w TVN24 o planowanym przez MSWiA wprowadzeniu czasowego zakazu przebywania na określonym obszarze w strefie nadgranicznej, przyległej do granicy Białorusią. Projekt rozporządzenia, który w środę trafił do uzgodnień, przewiduje, że zakaz ten będzie obowiązywał w 27 powiatach i miałby zostać wprowadzony od 4 czerwca na 90 dni.
CZYTAJ WIĘCEJ: Projekt rozporządzenia MSWiA: zakaz przebywania w 27 miejscach przy granicy z Białorusią
Cimoszewicz zauważył, że "ta decyzja została podjęta po tym, jak dwóch kolejnych żołnierzy zostało zranionych".
- Bardzo tym ludziom współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą do zdrowia. Ale też zastanawiam się, dlaczego w przypadkach, kiedy to nie jest konieczne, oni znajdują się tak blisko tego płotu, że można dokonać jakiegoś ataku na nich w zasięgu ręki - mówił.
Wskazywał, że "kilkanaście dni temu jednemu ze strażników skradziono radiotelefon". Cudzoziemiec - mówił były premier - "wyciągnął rękę".
- Dlaczego oni tam w ogóle podchodzą? Moim zdaniem to jest nieprofesjonalne - ocenił. Przyznał, że "są oczywiście takie miejsca, gdzie ten kontakt bezpośredni jest nieunikniony". Jak wskazywał, "taka mała rzeczka, Przewłoka, przepływa przez granicę, nie można było tego płotu tam zbudować". - W związku z tym tam dochodzi do bezpośredniej konfrontacji. Ale znowu, wydaje mi się, że można byłoby stosować różne inne środki odpychania, zniechęcające do próby przekroczenia granicy - mówił dalej. - Na przykład stosować - w lecie można, to nie byłoby okrutne - polewanie silnym sumieniem wody. Rzeka jest, można byłoby to robić - przekonywał.
W tym tygodniu w krótkim czasie doszło do trzech ataków na polskich funkcjonariuszy na granicy polsko-białoruskiej. W okolicach Dubicz Cerkiewnych żołnierz został ugodzony nożem, a kilka godzin wcześniej migranci zaatakowali tam Straż Graniczną rozbitą butelką i nożem przytwierdzonym do kija. W wyniku tych zdarzeń żołnierz i funkcjonariusz SG zostali ranni. Do ataku na pograniczników doszło też w rejonie placówki Straży Granicznej w Białowieży.
Strefa buforowa na granicy. "Przypomina to rozwiązanie stosowane przez PiS"
Cimoszewicz mówił, że decyzja o strefie buforowej miałaby zostać podjęta po to, aby "wzmocnić bezpieczeństwo naszych funkcjonariuszy". Jednocześnie przyznał: - Nie widzę związku, nie rozumiem tego związku.
Jak mówił, "dowcip polega na tym, że bezpieczeństwo tych funkcjonariuszy jest zagrożone przez cudzoziemców, którzy znajdują się poza płotem". - Nie słyszałem o żadnym przypadku walki z tymi, którzy już przekroczyli granicę - dodał.
- Mnie niestety, mówię to z przykrością, przypomina to rozwiązanie stosowane przez PiS w przeszłości, kiedy chodziło po prostu o to, żeby nikt nie obserwował tego, co się dzieje na granicy. Nie widzę w związku z bezpieczeństwem funkcjonariuszy tego, że zamyka się de facto 27 miejscowości (powiatów - red.) - powiedział.
Operacja "Śluza" - kryzys wywołany przez Łukaszenkę
Kryzys migracyjny na granicach Białorusi z Polską, Litwą i Łotwą został wywołany przez Alaksandra Łukaszenkę, który jest oskarżany o prowadzenie wojny hybrydowej. Polega ona na zorganizowanym przerzucie migrantów na terytorium Polski, Litwy i Łotwy. Łukaszenka w ciągu ponad 28 lat swoich rządów nieraz straszył Europę osłabieniem kontroli granic.
Akcję ściągania migrantów na Białoruś z Bliskiego Wschodu czy Afryki, by wywołać kryzys migracyjny, opisał na swoim blogu już wcześniej dziennikarz białoruskiego opozycyjnego kanału Nexta Tadeusz Giczan. Wyjaśniał, że białoruskie służby prowadzą w ten sposób wymyśloną przed 10 laty operację "Śluza". Pod pozorem wycieczek do Mińska, obiecując przerzucenie do Europy Zachodniej, reżim Łukaszenki sprowadził tysiące migrantów na Białoruś. Następnie przewozi ich na granice państw UE, gdzie służby białoruskie zmuszają ich, by je nielegalnie przekraczali. Ta operacja wciąż trwa.
Fałszywa depesza PAP. Cimoszewicz: to wyglądało na kiepsko przemyślany komunikat
Cimoszewicz mówił też o "ataku na stronę Polskiej Agencji Prasowej".
W piątek po południu w serwisie PAP dwukrotnie ukazała się nieprawdziwa depesza wskazująca na decyzję o rzekomym poborze do wojska zarządzonym przez premiera. Jej źródłem nie była PAP. Służby - w tym ABW - już kilka minut po potencjalnym ataku hybrydowym podjęły działania w kierunku wykrycia sprawców.
- Treść była w moim przekonaniu tak mało wiarygodna, że trzeba byłoby być bardzo łatwowiernym człowiekiem, żeby uwierzyć w to, że mobilizacja będzie obejmowała także cywilów. I w to, że ktoś zarządzający mobilizację, a więc rząd, z góry deklaruje, że ci wszyscy ludzie pojadą na Ukrainę, walczyć na Ukrainie - powiedział Cimoszewicz w TVN24. - To mi wyglądało na kiepsko przemyślany komunikat, ale rzeczywiście sam atak był poważnym wydarzeniem - dodał.
Cimoszewicz: jeżeli można zidentyfikować źródło fałszywej informacji, dlaczego tam nie uderzyć?
Cimoszewicz został też poproszony o komentarz do słów amerykańskiego sekretarza stanu Antony'ego Blinkena, który podkreślał, że "Kreml intensyfikuje ataki" między innymi "organizując coraz więcej cyberataków i w dalszym ciągu szerząc dezinformację". - Wiemy, co zamierzają, i w razie potrzeby zareagujemy indywidualnie i zbiorowo - oświadczył Blinken.
Eurodeputowany został zapytany, co jego zdaniem kryje się za taką deklaracją. Cimoszewicz odpowiedział, że w czasie prac w eurparlamentarnej komisji zajmującej się walką z dezinformacją wielokrotnie pytał, "dlaczego nie stosujemy takiej broni, która, wydaje mi się, byłaby najskuteczniejszą formą walki - odwetu". - Ale nie odwetu polegającego na dezinformowaniu innego społeczeństwa, tylko zainfekowaniu źródeł fałszywej informacji - wyjaśniał.
Przypomniał, że "kilka lat temu doszło do zainfekowania irańskich komputerów przemysłu atomowego w ośrodkach prowadzących wzbogacanie uranu". - Zostały zainfekowane przez Amerykanów albo przez Izraelczyków, tego do końca nie wiemy, i przez parę miesięcy ten program nie był realizowany - mówił.
- Jeżeli można zidentyfikować źródło pochodzenia jakiejś fałszywej informacji, to dlaczego nie uderzyć w to źródło, nie zainfekować komputerów? - zastanawiał się. - Nie otrzymałem nigdy przekonującej odpowiedzi. Mówiono, że to jest trudne. Na pewno to jest trudne. Ale być może Blinken ma właśnie to na myśli - dodał Cimoszewicz.
"W największym stopniu odpowiedzialnym za to wszystko jest Kaczyński"
Gość TVN24 komentował także aferę Funduszu Sprawiedliwości. Nieprawidłowości, do jakich w nim dochodziło, gdy dysponentem był były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, dotyczą między innymi przyznawania pieniędzy według partyjnych interesów.
Zdaniem Cimoszewicza, "Fundusz Sprawiedliwości tak nadużywany, tak lekkomyślnie trwoniony na cele w gruncie rzeczy polityczne w wielu przypadkach, jest tylko fragmentem większej całości". - Tego typu funduszy było wiele w różnych resortach - stwierdził. Wskazywał, że "trwoniono dziesiątki, setki milionów złotych". - To wszystko w moim przekonaniu wymaga wyjaśnienia - powiedział.
Jego zdaniem "dobrą robotę wykonuje Najwyższa Izba Kontroli" i "trzeba odnosić się do ustaleń pokontrolnych". - Ale prokuratura ma tutaj bardzo duże zadania - zastrzegł.
Ocenił, że "to, co się działo w resorcie sprawiedliwości, to jest rzeczywiście oszałamiający skandal po prostu". - Nie dość, że wiceminister czy minister określał, kto ma wygrać przetarg, to później jeszcze dochodzi do oczywistego matactwa, które samo w sobie jest naruszeniem prawa. Oni się przygotowują do zeznań. Jak mają kłamać w tych zeznaniach, żeby próbować uniknąć odpowiedzialności - zaznaczył, odnosząc się do publikowanych w mediach taśm z rzekomymi rozmowami osób zajmujących się Funduszem.
- Jestem przekonany, że coraz częściej będzie się zdarzało tak, że ludzie umoczeni w to, przepraszam za określenie, będą starali się o uzyskanie statusu świadka koronnego i będą o tym wszystkim mówili, ujawniali - kontynuował.
- Ale nie jestem z kolei pewien, czy prokuratura będzie gorliwie wszystko to wyjaśniała i ścigała - przyznał. Argumentował, że "ciągle jest w ogromnym stopniu w rękach nominatów pana Ziobry". - Na poziomie operacyjnym, na poziomie okręgowym nadal w bardzo wielu przypadkach kierują tymi jednostkami prokuratury ludzie, którzy kompromitowali się swoimi decyzjami w ostatnich latach. Decyzjami znanymi opinii publicznej. Nie do końca rozumiem, dlaczego prokurator generalny i prokurator krajowy nie dokonują absolutnie niezbędnej zmiany. W przeciwnym razie prokuratura nie będzie reagowała na oczywiste sygnały - powiedział.
Prowadząca program zwróciła uwagę, iż przedstawiciele koalicji rządzącej podnoszą, iż Suwerenna Polska - która zajmowała kierownicze funkcje w resorcie sprawiedliwości i zarządzała Funduszem Sprawiedliwości - jest częścią Zjednoczonej Prawicy. Zapytała, czy zatem PiS powinien wziąć na siebie współodpowiedzialność za aferę.
- Człowiekiem w największym stopniu odpowiedzialnym za to wszystko jest oczywiście Jarosław Kaczyński - odpowiedział Cimoszewicz. - On był twórcą tych formacji politycznych, on rządził żelazną ręką. To on przywracał na przykład (Zbigniewa) Ziobrę czy (Adama) Bielana po ich wcześniejszych buntach do tego głównego nurtu polityki. To on im dawał szansę, to on miał wpływ na to, że obejmowali wysokie stanowiska i tak dalej. Więc największą odpowiedzialność ponosi on. To jest odpowiedzialność polityczna, to jest odpowiedzialność moralna - mówił. Według niego, "jeżeli będą możliwości wskazania, udowodnienia panu Kaczyńskiemu, że on także łamał prawo, to powinno się to zrobić".
WIĘCEJ W TEMACIE:
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Podlaski Oddział Straży Granicznej