Sprawa była poważna, ale nikt niczego podejrzanego nie słyszał. Tym bardziej nie widział. "Złodzieje dostali się do galerii przez okno po drucie piorunochronu od strony zalewu odrzańskiego" - relacjonowali dziennikarze. Jednak pracownicy muzeum twierdzili, że pozamykali okna. Śledczy uważali, że złodzieje w ten sposób prawdopodobnie próbowali wprowadzić ich w błąd. Piorunochron był nienaruszony, a gdyby ktoś się po nim wspinał, na pewno zostawiłby ślady.
Trop szczeciński
O sprawie powiadomiono Interpol. Obawiano się, że dzieła polskiego malarstwa złodzieje będą chcieli sprzedać za granicą. Podejrzewano, że mogła to być ta sama szajka, która na początku 1957 roku okradła muzeum w Szczecinie.
Podejrzenia jednak szybko porzucono, bo złodzieje z północy Polski oddali swój łup. Paczkę z trzema obrazami podrzucili do jednej ze szczecińskich kamienic. Od siebie dodali też przeprosiny.
"Energiczne dochodzenie" bezskuteczne
Śledczy prowadzący wrocławską sprawę mieli twardy orzech do zgryzienia. Powołano specjalny zespół, a śledztwo nadzorowała Służba Bezpieczeństwa. Prasa, prawdopodobnie chcąc uspokoić społeczeństwo, zapewniała, że śledczy prowadzą "energiczne dochodzenie". Jednak to przez niemal dwa miesiące nie przynosiło rezultatów. Dopiero na początku maja pojawił się trop, który dał nadzieję funkcjonariuszom.
Do muzeum zadzwonił mężczyzna, który oznajmił, że ma płótna, te są nieuszkodzone, ale żeby je odzyskać, władze muszą zapłacić pokaźną kwotę. Więcej informacji miał podać podczas spotkania w cztery oczy. Milicjanci zostali na nie wysłani pod przykrywką. Trop okazał się fałszywy.
"K-44" pisze do "D.M", "D.M." odpowiada w prasie
Kilka dni później Rada Państwa w Warszawie odbiera list podpisany "K-44". Dygnitarze czytają: obrazom nic się nie stało, mamy je, na dowód możemy przysłać jeden z nich, ale później chcemy dwa miliony złotych.
Złodzieje nie podają adresu. Żądają, by odpowiedź zamieszczono w prasie. To był początek wymiany wiadomości na łamach dzienników. Złodzieje wysyłali żądania pocztą, chcący odzyskać obrazy odpowiadali za pośrednictwem gazet. Pierwszy etap negocjacji przebiegł pomyślnie. Na dworcu w Poznaniu zostawiono walizkę z jednym ze skradzionych dzieł. Władze muzeum nie posiadały się z radości. Śledczy zwarli szyki, bo do odzyskania był jeszcze tuzin płócien.
Sprawy zaczynają się komplikować. Dyrekcja Muzeum Śląskiego we Wrocławiu, zgodnie z poleceniem, zamieszcza odpowiedź w rubryce ogłoszeń "Słowa Polskiego". Jednak nie godzi się na zaproponowaną kwotę. Nazywa ją "zbyt wygórowaną". I prosi o "bliższe omówienie sposobu i warunków dokonania wymiany". Obok ktoś pisze do pana, który "zastawił zegarek za bluzkę w sklepie Wrocław, Kuźnicza 6". Ktoś, kto nie zna sprawy obrazów, pewnie nawet nie zwraca uwagi na ogłoszenie podpisane "D.M".
Po kilku dniach muzealnicy dostają odpowiedź napisaną na maszynie marki Bambino. I ponownie zamieszczają swoją: "W ODPOWIEDZI K-44. W oparciu o realną wycenę fachowców jesteśmy w stanie zapłacić 60 procent żądanej sumy. Jeszcze raz prosimy o bezpośrednie omówienie wymiany. D.M.".
Znowu następuje wymiana korespondencji. Jednak coś idzie nie tak, jak planowały władze muzeum.
Szukali właścicieli maszyny Bambino, obiecali nagrodę
W czerwcu kilkukrotnie w prasie pojawia się ten sam komunikat: "W ODPOWIEDZI K-44. Prosimy o ponowne zajęcie stanowiska, gdyż z udzielonej nam odpowiedzi nie wynika ona jasno. D.M.". Następuje cisza. Sprawa zostaje umorzona. Obrazów nie udaje się odzyskać. Śledczy wciąż prowadzą działania, ale się z tym nie afiszują. Mają nadzieję, że uda się odnaleźć tych, którzy podpisywali się jako "K-44".
W sierpniu 1959 roku do akcji wkracza Generalna Prokuratura. W prasie zamieszcza komunikat i apeluje: "pomóżmy znaleźć obrazy skradzione z wrocławskiego muzeum". Pomoc miała polegać na zgłaszaniu się wszystkich tych, którzy posiadali maszynę do pisa- nia marki Bambino. Lub wiedzieli, kto miał taką maszynę, na której mieli pisać złodzieje. Proszono też o zgłaszanie się tych, którzy wiedzieli coś o kradzieży. Za udzielenie informacji pomocnych w zatrzymaniu sprawców oferowano dyskrecję i 100 tys. złotych nagrody.
Społeczeństwo ruszyło z informacjami. Pisano i telefonowano. Część informacji była zupełnie nieprzydatna, inne zbliżyły funkcjonariuszy do rozwikłania sprawy.
Dwie paczki ukryte w niewielkim kościółku
W końcu śledczy zatrzymali młodego chłopaka, który już wcześniej pojawił się w sprawie. Mężczyzna co chwila zmieniał wersję wydarzeń. Podawał kolejne nazwiska. Zatrzymywano nowych podejrzanych, ale obrazów wciąż nie było. Cierpliwość zamieszanych w sprawę kończyła się. Młodzieniec przyparty do muru zdecydował się powiedzieć, gdzie ukryto obrazy. Poszukiwaną przez wszystkich kryjówką okazał się być niewielki, XVI-wieczny drewniany kościółek w parku Szczytnickim. Na co dzień zamknięty.
Milicjantów wraz z podejrzanym musiał wpuścić do świątyni ksiądz, który pojawił się z kluczami. W podłodze strychu znaleziono dwie paczki. W środku były, owinięte w gazety, malowidła. Prasa ogłosiła "olbrzymi sukces wrocławskiej Milicji Obywatelskiej" i dodawała, że "dzięki ofiarnej pomocy społeczeństwa odnaleziono skradzione obrazy".
Muzealnicy, którzy tracili nadzieję na zobaczenie utraconych dzieł, nie posiadali się z radości. "Cieszę się ogromnie. Nie wierzyłem, że uda się odnaleźć skradzione obrazy, a jeżeli nawet, to nieszybko. Obawiałem się, że złodzieje - wandale zniszczą dzieła sztuki. To było do nich podobne" - mówił dziennikarzom jeden z historyków sztuki.
"Zbrodnicza ręka sięgająca po narodową własność"
Obrazy mogły wrócić na swoje miejsce. Choć dwa z nich były podniszczone przez wodę dostającą się do środka przez dziurawy dach, to stan reszty nie budził obaw. Milicja malowidła przekazała prof. Bolesławowi Iwaszkiewiczowi, przewodniczącemu Rady Narodowej miasta Wrocławia, w pierwszym dniu zlotu funkcjonariuszy obchodzących 14-lecie służby. Podczas uroczystości fetowano odzyskanie obrazów i mówiono o "zbrodniczej ręce sięgającej po narodową własność". Jeszcze tego samego dnia ta własność wróciła do muzeum.
Zatrzymany mężczyzna trafił za kratki, ale śledztwo wciąż trwało. Służby chciały dostać wszystkich tych, którzy mogli brać udział w przestępczym skoku. Kolejne przesłuchania doprowadziły funkcjonariuszy do Klubu Czerwonych Koszul - grupy chłopaków marzących o podróżach. Wojaże kochali, ale na te najdalsze nie mieli pieniędzy. Kradnąc obrazy, ponoć chcieli zdobyć na nie fundusze. Pod koniec lat 60. czworo z nich za skok na muzeum trafiło do więzienia. W ten sposób został obalona teza o tym, że obrazy z Muzeum Śląskiego we Wrocławiu ukradł ktoś, kto na sztuce się znał.
Historia kradzieży 13 obrazów z gmachu dzisiejszego Muzeum Narodowego we Wrocławiu (w latach 50. XX wieku nazywanego Muzeum Śląskim) została opisana w książce "Sekrety Wrocławia" wydanej nakładem Domu Wydawniczego Księży Młyn.
Autorka/Autor: Tamara Barriga
Źródło: "Sekrety Wrocławia", Księży Młyn Dom Wydawniczy
Źródło zdjęcia głównego: Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Reprodukcja/CAF/PAP