Walentynki czy też Dzień Zakochanych - jak określany jest 14 lutego - to nie tylko imprezy, czas spędzany poza domem. To również dobra okazja, aby z ukochaną osobą obejrzeć dobry film. Tym bardziej, że tych o miłości nie brakuje. Kinowe romanse to niekoniecznie ckliwe melodramaty czy mało śmieszne, przewidywalne komedie romantyczne klasy B. Miłość na ekranie pokazywana była w najróżniejszy sposób. Reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona w swoim cyklu "Wybór Wrony" przypomina najciekawsze filmowe historie miłosne XXI wieku.
Dzień 14 lutego, znany jako walentynki bądź Dzień Zakochanych, obchodzony jest jako święto miłości. Są różne sposoby na romantyczny wieczór czy randkę we dwoje. Do najpopularniejszych należy wspólne wyjście do kina. Innym dobrym pomysłem jest kolacja w domowym zaciszu, połączona z oglądaniem filmu. Jakiego? Serwisy VOD oferują setki najróżniejszych tytułów. A że film filmowi nierówny, warto wcześniej znaleźć coś, co zapewni nie tylko odpowiedni klimat, ale przede wszystkim będzie gwarancją przyjemnie spędzonego czasu. W końcu kino zrodziło się jako forma kolektywnej rozrywki.
Filmowa miłość nie musi być wcale nudna czy oklepana. Nie musi być również smutna czy przytłaczająca. W kinie XXI wieku znajdziemy najróżniejsze sposoby przyglądania się romansom, długoletnim związkom, chwilowym zauroczeniom czy przelotnym znajomościom z pożądaniem w tle. Niejednej i niejednemu z nas zdarzyło się tracić sporo czasu na przeszukiwanie platform, aby trafić na odpowiedni film. Żeby tego uniknąć, w najnowszej odsłonie "Wyboru Wrony" wybrałem 10 najciekawszych filmów z miłością w roli głównej. Poniższy przegląd jest uzupełnieniem analogicznego, opublikowanego w 2022 roku.
"Do ostatniej kości" (reż. Luca Guadagnino)
Dzięki "Do ostatniej kości" Luca Guadagnino umocnił swoją pozycję jako reżysera odważnego, z autorskim i nieoczywistym spojrzeniem na świat. Nie powinien więc dziwić fakt, że jury weneckiego Konkursu Głównego nagrodziło go Srebrnym Lwem za najlepszą reżyserię. Natomiast grająca główną rolę Taylor Russell uhonorowana została Nagrodą im. Marcello Mastroianniego dla najlepszej młodej aktorki. Autorem scenariusza jest David Kajganich (z Guadagninim współpracował już przy "Nienasyconych" oraz "Suspirii"), który posłużył się powieścią Camille DeAngelis z 2015 roku.
Krzywdzące jest sprowadzenie tego filmu do prostego stwierdzenia, że to opowieść o współczesnych kanibalach. To nie o tym. Sam Guadagnino odkrył własne karty i o filmie napisał tak: "Pochodzę z katolickiego kraju i każdego dnia jesteśmy tam świadkami metafory kanibalizmu. Zjadamy ciało Chrystusa pod postacią cienkiego (eucharystycznego) opłatka. Jednocześnie wciąż jesteśmy zwierzętami - po części kierujemy się rozsądkiem, po części instynktem. Nasze motywy są po części społeczne, po części określane przez dalekich przodków. Kanibalizm to ostateczny sposób, w jaki człowiek może unicestwić innego człowieka". W końcu skoro nie oburzają nas filmy o wampirach, zombie czy krwiożerczych bestiach, dlaczego miałby nas oburzać kanibalizm. To taki sam zabieg dramaturgiczny, jak każdy inny.
Kanibalizm w "Do ostatniej kości" odnosi się do skrajnego wykluczenia społecznego. Jednocześnie jest to doskonały przykład kina drogi, ukazujący środkowe stany USA epoki Ronalda Reagana. W centralnym punkcie warstwy narracyjnej pozostaje relacja dwójki młodych osób, których łączy wspólne poczucie wypchnięcia poza nawias społeczeństwa. Dlatego warto potraktować ten film jako bardzo aktualną opowieść o młodych ludziach na własny sposób szukających piękna i szczęścia w świecie, który nie jest w stanie ich zaakceptować. A przecież Guadagnino słynie z tego, że w swoich filmach oddaje głos tym, którzy są zakrzykiwani, sprowadzani do społecznie nic nieznaczących mniejszości. W efekcie do kin trafiła jedna z najczulszych i najbardziej empatyzujących opowieści we współczesnej historii filmu.
"Do ostatniej kości" (Włochy, Stany Zjednoczone, 2022, 131 minut) reżyseria: Luca Guadagnino scenariusz: David Kajganich obsada: Taylor Russell, Timothee Chalamet, Mark Rylance
"Fucking Bornholm" (reż. Anna Kazejak)
Maja (Agnieszka Grochowska) i Hubert (Maciej Stuhr), wraz z przyjacielem Dawidem (Grzegorz Damięcki) i jego nową partnerką Niną (Jaśmina Polak), docierają do kempingu na duńską wyspę Bornholm. Miał to być typowy majówkowy wypad - z przyczepami kempingowymi - typowych przedstawicieli klasy średniej. Już pierwszej nocy dochodzi jednak do incydentu, w który wmieszany został młodszy syn Mai i Huberta. Wzburzona matka oskarża syna Dawida o skrzywdzenie jej dziecka. Incydent powoduje wybuch skrywanych emocji i lawinę kłótni, padną słowa, z których nikt nie będzie miał szansy się wycofać. Ciąg kolejnych zdarzeń powoduje, że Maja buntuje się wobec utkanego hipokryzją, względnie wygodnego życia u boku Huberta.
Kazejak nie sili się na kino autorskie, nie próbuje wyważać otwartych drzwi, tworząc ciekawy przykład bardzo potrzebnego dzisiaj kina środka. Reżyserka z lekkością Gabrieli Zapolskiej demaskuje obłudę i hipokryzję, obśmiewa powierzchowność zasad moralnych klasy średniej. To wszystko w świadomym oderwaniu od rzeczywistości, bo reżyserka starannie unika moralizatorstwa.
Największą siłą "Fucking Bornholm" są Agnieszka Grochowska i Jaśmina Polak - niezwykle zdolne i diabelsko utalentowane aktorki, które tworzą kontrastujące ze sobą postaci. Grochowska po raz kolejny pokazała, że z ogromną łatwością kreuje postaci wielowymiarowe, nieoczywiste. Dzięki niej Maja - z niecodziennym urokiem, a zarazem bardzo dosadnie - potrafi "zaprosić inną osobę do opuszczenia pomieszczenia" czy pokazać środkowy palec. Natomiast Jaśmina Polak - jako przerysowana wersja przedstawicieli Generacji Z, z domieszką tego, co kilka lat temu magazyny lifestylowe określały hipsterstwem - pięknie punktuje dziaderstwo Huberta i Dawida.
"Fucking Bornholm" (Polska, 2021, 95 minuty) reżyseria: Anna Kazejak scenariusz: Filip K. Kasperaszek, Anna Kazejak obsada: Agnieszka Grochowska, Maciej Stuhr, Jaśmina Polak, Grzegorz Damięcki
"La La Land" (reż. Damien Chazelle)
Druga fabuła w dorobku Damiena Chazella'a zawojowała świat w 2016 roku. A zaledwie rok wcześniej jego debiut "Whiplash" zebrał pięć nominacji i trzy Oscary. "La La Land", który jest opowieścią o marzycielach, był jednocześnie spełnieniem marzeń 32-letniego wówczas reżysera: nakręcił pełnometrażowy musical z oryginalnym scenariuszem i muzyką.
"La La Land" to magiczna opowieść o miłości między ludźmi, miłości do muzyki i do tańca, choć sama historia wygląda na typową. Mia (Emma Stone) pomiędzy kolejnymi castingami do ról aktorskich serwuje kawę gwiazdom telewizji. Sebastian (Ryan Gosling) to muzyk jazzowy, który marzy o wielkiej karierze, jednak grywa na przyjęciach dla ludzi z wyższych sfer. Na jednej z takich imprez się spotykają. Między nimi rodzi się gorące uczucie, ale staną przed trudnym życiowym wyborem: dać się porwać miłości czy podążać za zawodowymi marzeniami.
Krajobraz, w jakim Chazelle osadził romans głównych bohaterów, stanowi wyjątkowy hołd dla "Fabryki Snów" z czasów swojej największej świetności - czyli okresu od końca lat 40. po wczesne lata 60. Korzystając z najlepszych tradycji musicalowych, reżyser stworzył dzieło, które jest świeże, inspirujące i posiada wiele ciekawych elementów warsztatowych (chociażby scena początkowa kręcona na jednym ujęciu). Film jednocześnie przyciąga tym, że nie aspiruje do "bycia ważnym", nie dopisuje sobie żadnych górnolotnych idei czy teorii. Przenosi w świat magii, przypomina, że warto marzyć - a takie przesłanie ma wielu zwolenników, zwłaszcza w czasach nieprzewidywalnych i niespokojnych.
"La La Land" (Stany Zjednoczone, 2016, 128 min) reżyseria: Damien Chazelle scenariusz: Damien Chazelle obsada: Ryan Gosling, Emma Stone, Rosemarie DeWitt, John Legend
"Licorice Pizza" (Paul Thomas Anderson)
Paul Thomas Anderson - twórca słynnych "Boogie Nights" z 1997 roku, "Magnolii" z 1999 roku czy "Nici widmo" z 2017 roku - zachwycił porywającym obrazem pierwszej połowy lat 70. To historia napisana na podstawie anegdot przyjaciół Andersona, bardziej lub mniej znanych gwiazd Hollywood. Film opowiadany jest z perspektywy Gary'ego (Cooper Hoffman) - nastolatka, który był dziecięcą gwiazdą filmową, a teraz rozmyśla, jak wskrzesić swoją karierę.
"Licorice Pizza" to coś więcej niż opowieść o zakochanym chłopaku i jego przygodach. Anderson, perfekcyjnie balansując pomiędzy tym, co się zdarzyło, a tym, co podsunęła mu wyobraźnia, w niespotykany sposób łączy pokolenia. Wystarczy wspomnieć, że rolę Gary'ego gra Cooper Hoffman - syn nieżyjącego już Philipa Seymoura Hoffmana. A przecież Hoffman tworzył pamiętne kreacje w "Magnolii" czy w "Mistrzu" Andersona właśnie. Co więcej, reżyser z nostalgią zabiera nas w czasy, gdy Złota Era Hollywood odchodziła już do przeszłości, a stery przejmowało nowe pokolenie twórców.
Debiutujący na dużym ekranie Cooper Hoffman i Alana Haim są zdaniem amerykańskich krytyków największym aktorskim odkryciem ostatnich lat. Haim, znana jako jedna z trzech sióstr z zespołu Haim, zachwyca od pierwszego kadru. Gra 25-letnią Alanę Kane, która pracuje w zakładzie fotograficznym. Wiele wskazuje na to, że ten duet zostanie doceniony nominacjami oscarowymi. Ale na drugim planie też nie brakuje świetnych ról - chociażby Bradleya Coopera, Sashy Spielberg (córki Stevena), Seana Penna czy Toma Waitsa. Wszystko to zostało doprawione największymi hitami tamtych lat, przeplecionymi piękną, eklektyczną muzyką Jonny'ego Greenwooda.
"Licorice Pizza" (Stany Zjednoczone, Kanada, 2021, 133 min.) reżyseria: Paul Thomas Anderson scenariusz: Paul Thomas Anderson obsada: Alana Haim, Cooper Hoffman, Sean Penn, Tom Waits, Bradley Cooper
"Moulin Rouge!" (Baz Luhrmann)
Filmy jednego z najwybitniejszych australijskich twórców albo się kocha, albo się ich nie znosi. Baz Luhrmann zdążył przyzwyczaić świat, że jego wyobraźnia nie zna granic, a jak zabiera się za kolejny projekt, to z pełnym rozmachem. W 2001 roku do kin trafiła jego trzecia fabuła: "Moulin Rouge!", zamykająca "trylogię czerwonej kurtyny" Luhrmanna. Nad tym musicalem Australijczyk pracował siedem lat, definiując na nowo swój język i styl filmowy, stawiając na estetyczny rozmach. Jednocześnie postawił sobie bardzo ambitne wyzwanie: stworzyć filmowe widowisko na miarę tych znanych z najlepszych teatrów operowych świata, bawiąc się jednocześnie kiczem tak, żeby nie popaść w tandetę. To dość ryzykowne posunięcie dało fantastyczny efekt.
Przenosimy się do Paryża ostatniej dekady XIX wieku. A dokładnie do dzielnicy Montmartre, która skupia tamtejszą artystyczną bohemę. Tu pojawia się Christian (niezapomniany Ewan McGregor), młody angielski poeta, pogrążony w żałobie po śmierci ukochanej. We francuskiej stolicy stara się opisać historię ich miłości. Po jakimś czasie spotyka Henriego de Toulouse-Lautreca, któremu pomaga ukończyć jego nową sztukę teatralną. Idą świętować do Moulin Rouge, gdzie Christian spotyka tamtejszą gwiazdę - Satine (zachwycająca Nicole Kidman), aktorkę kabaretową i kurtyzanę. Budzi się między nimi uczucie, chociaż nie mogą być razem.
Ta prosta w swojej konstrukcji historia miłosna nabrała zupełnie nowego wymiaru dzięki temu, w jaki sposób została opowiedziana. Pełne przepychu kostiumy, dekoracje i charakteryzacje świetnie sprawdziły się w połączeniu z nowymi, oryginalnymi aranżacjami wielkich przebojów i fenomenalnych choreografii. I to właśnie muzyka jest największą siłą tego filmu. Chociaż producentem albumu z utworami z filmu jest sam Luhrmann, to jednym z głównych twórców poszczególnych wykonań, jakie pojawiają się w "Moulin Rouge!", jest kompozytor Craig Amstrong. Muzyk odpowiedzialny był za współprodukcję, a także aranżacje i przygotowanie orkiestrowej wersji poszczególnych utworów. A usłyszeć tu można hity Madonny, Labelle, The Police, Davida Bowiego, Beatlesów, Eltona Johna, Joe Cockera, Phila Collinsa, Paula McCartneya, Fatboy Slima czy Dolly Parton.
"Moulin Rouge!" (Australia, Stany Zjednoczone, 2001, 128 min.) reżyseria: Baz Luhrmann scenariusz: Baz Luhrmann, Craig Pearce obsada: Nicole Kidman, Ewan McGregor, John Leguizamo, Jim Broadbent, Jacek Koman
"Najgorszy człowiek na świecie" (reż. Joachim Trier)
"Najgorszy człowiek na świecie" w reżyserii Norwega Joachima Triera to jeden z najlepszych filmów ostatnich lat. Premierowo pokazany został w ramach canneńskiego Konkursu Głównego w 2021 roku. Grająca główną rolę Renate Reinsve otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki. Trier miał określić swój film jako "komedię romantyczną dla tych, którzy nienawidzą komedii romantycznych". I faktycznie, w tej historii nie ma nic, co z typową komedią romantyczną może się kojarzyć. Może poza faktem, że całość dotyczy relacji pomiędzy Julie (Reinsve) i Akselem (Anders Danielsen Lie).
Julie - tuż przed trzydziestką - próbuje znaleźć pomysł na własne życie, które sama sobie komplikuje. Zarówno zawodowe, jak i uczuciowe. Nawet wtedy, gdy poznaje o 15 lat starszego Aksela, nie potrafi się odnaleźć, a ich związek staje się pasmem utarczek słownych. Trier, który wielokrotnie już wykazywał się niezwykłym talentem filmowym, po mistrzowsku buduje obraz miłości na niuansach i towarzyszących jej emocjach. W tle tej historii filmowiec w sarkastyczny sposób przemyca najróżniejsze obserwacje codzienności, za pomocą których komentuje zmieniający się świat. Chociaż niektóre z nich są kąśliwe, to pozbawione umoralniających ocen. A kim jest "najgorszy człowiek na świecie"? Warto przekonać się samemu.
"Najgorszy człowiek na świecie" (Norwegia, Francja, Dania, Szwecja, 2021, 128 minut) reżyseria: Joachim Trier scenariusz: Joachim Trier, Eskil Vogt obsada: Renate Reinsve, Anders Danielsen Lie, Herbert Nordrum
"Piosenki o miłości" (reż. Tomasz Habowski)
Wbrew temu, co sugeruje tytuł, nie jest to kolejna polska komedia romantyczna. Bo nie jest to w ogóle komedia, a i sztampowego romantyzmu tu brakuje. "Piosenki o miłości" Tomasza Habowskiego to przede wszystkim historia dwójki młodych, wrażliwych, nieco pogubionych osób. On - Robert (w końcu Tomasz Włosok mógł rozwinąć skrzydła) - jest synem znanego aktora, który robi wszystko, żeby nie być taki jak ojciec - Andrzej (tu świetny Andrzej Grabowski). Robert definiuje się poprzez swoje "niedokonania". Ona - Alicja (niesamowity aktorski debiut Justyny Święs, dotychczas znanej jako lepsza połowa duetu The Dumplings) - przeprowadziła się do Warszawy, gdzie pracuje jako kelnerka w jednej z restauracji, pisze piosenki do szuflady, ale nie wierzy w swój talent. Nuci je jedynie pod nosem w wolnych chwilach, przekonana, że nie jest warta uwagi. Alicja i Robert wpadają na siebie, gdy ta w trakcie pracy wyrzuca śmieci i nuci jedną ze swoich piosenek.
Koniec końców, Habowski opowiada o cenie spełnienia własnych marzeń oraz oczekiwań innych. Robert - "bananowe dziecko z Żoliborza" - bez skrupułów jest w stanie poświęcić relację z Alicją, by otrzymać to, czego właśnie chce. Młoda wokalistka woli "zarabiać pieniądze" niż spełniać marzenia. Reżyserowi udało się to, co zamierzał: rzetelnie opowiedział historię, która jest "prawdziwym kłamstwem o wymyślonych, żywych ludziach". "Piosenki o miłości" to momentami szorstkie, ale niezwykle czułe i poetyckie spojrzenie dwudziestoparo- i trzydziestolatków. W tej ilustracji ostro rzuca się w oczy powszechny strach przed uczuciami, próbą budowania trwałej relacji. Wreszcie powstał sugestywny obraz o nierównych szansach, powierzchowności uprzywilejowanych i lęku, który nie pozwala niektórym wychylić się z szarego tłumu.
To bardzo uczciwie poprowadzona pozornie prosta historia, którą czytać można na wiele sposobów i z wielu perspektyw. Bo część fabuły została wpisana w piosenki. Te skomponował Kamil "Holden" Kryszak do tekstów między innymi Habowskiego. A w połączeniu z ciepłym wokalem Święs efekt jest zachwycający.
"Piosenki o miłości" (Polska, 2021, 90 minut) reżyseria: Tomasz Habowski scenariusz: Tomasz Habowski obsada: Tomasz Włosok, Justyna Święs, Andrzej Grabowski, Patrycja Volny
"Powodzenia, Leo Grande" (reż. Sophie Hyde)
Emma Thompson - jedna z najwybitniejszych żyjących aktorek - pojawiała się w najróżniejszych odsłonach. Jednak to, jak brawurowo zagrała w komediodramacie "Powodzenia, Leo Grande" w reżyserii Sophie Hyde, sprawia, że rola Nancy Stokes prawdopodobnie jest jej najodważniejszą, a na pewno jedną z najlepszych w dotychczasowej karierze. Stworzona przez nią postać może zaskoczyć nawet najwierniejsze fanki i fanów 63-letniej Brytyjki.
"Becky, pewnie to już wiesz, mam nadzieję, że wiesz. Przyjemność jest czymś cudownym. Czymś, czego każdy z nas powinien doświadczyć" - mówi w pewnym momencie postać grana przez Thompson. W filmie kreuje 55-letnią wdowę, byłą nauczycielkę, dewotkę, która nigdy nie zaznała orgazmu. Nancy wpada na "szalony" pomysł wynajęcia pracownika seksualnego - młodego, przystojnego Irlandczyka, w wieku swojego syna. Leo Grande, bo tak przedstawia się mężczyzna - w tej roli znakomity Daryl McCormack - przekonuje swoją klientkę, że świadczy usługi, które są czymś więcej niż samym seksem. Zresztą w filmie Hyde nie o seks chodzi, a o skonfrontowanie społecznych norm i konwenansów z osobistymi pragnieniami, przeżyciami i emocjami. W końcu - i być może jest to clue filmu - reżyserka w najczulszy możliwy sposób przypomina, że kobiety w średnim wieku pragną bliskości, seksu, przyjemności i chcą czuć się dobrze w swojej skórze. Tu ogromna zasługa bardzo precyzyjnego scenariusza Katy Brand, w którym zarówno bohaterowie, jak i twórcy żonglują emocjami tak, żeby nie przesadzić w żadną stronę.
Najmocniejszą stroną filmu, a zarazem najbardziej zaskakującą jest to, że przez ponad półtorej godziny jesteśmy świadkami rozmowy dwóch osób (w obsadzie poza Thompson i McCormackiem pojawia się jeszcze pięć osób, czwórka z nich to statyści). Rozmowy, która wciąga, porusza i daje do myślenia. Gdzie neurotyczna natura Nancy i jej religijna powierzchowność kontrastowane są ze złudną pewnością siebie i nonszalancją Leo Grande. Ostre, gorzkie i bardzo szczere uwagi równoważone są zaś komizmem sytuacyjnym. A wszystko po to, żeby przypomnieć widzom, iż źródłem największej przyjemności jest szacunek do siebie samego.
"Powodzenia, Leo Grande" (Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, 2022, 97 minut) reżyseria: Sophie Hyde scenariusz: Katy Brand obsada: Emma Thompson, Daryl McCormack
"Słoń" (reż. Kamil Krawczycki)
Mówi się, że w kinie było już wszystko. Być może. Kamil Krawczycki swoją debiutancką pełnometrażową fabułą "Słoń" udowadnia, że nawet jeśli wszystko już było, to zawsze można inaczej. Co pokazał również w dostrzeżonych w Polsce i za granicą krótkich metrażach. "Mój koniec świata" (2017 r.) był pierwszym gejowskim krótkometrażowym dramatem fabularnym nakręconym w Polsce. Trzy lata później wyreżyserował "Ktoś zostanie ostatni" z legendarną Jadwigą Jankowską-Cieślak w roli głównej.
Babie lato w małej miejscowości tradycyjnego i konserwatywnego polskiego Podhala. Dwudziestoparoletni Bartek opiekuje się matką (niesamowita Ewa Skibińska), dba o gospodarstwo, pomaga zaprzyjaźnionej sąsiadce (poruszająca rola Ewy Kolasińskiej), pracuje za barem i marzy o stworzeniu własnej stadniny koni. Codzienność płynie ustalonym, spokojnym rytmem. Gdy lokalny pijaczek umiera, na wieś przyjeżdża jego syn - Dawid (nieprzyzwoicie charyzmatyczny Paweł Tomaszewski). Jego przyjazd powoduje wśród mieszkańców mieszane uczucia, jakby spodziewali się nadejścia czegoś złego, co nieodwracalnie zmieni ich poukładaną rzeczywistość. Tylko w Bartku wizyta "obcego" budzi zaciekawienie. Tu należy postawić kropkę, bo im mniej szczegółów fabularnych zna się przed obejrzeniem "Słonia", tym lepiej.
Być może dla wielu "Słoń" będzie tylko kolejną queerową historią miłosną, kinowym romansem. Ale takie uproszczenie jest niesprawiedliwe. Krawczycki zgrabnie obrazuje ważne konteksty, które przydają każdej relacji międzyludzkiej prawdziwości i siły: dobrostan psychiczny, mierzenie się z traumami, lęki przed odrzuceniem, brakiem akceptacji, sposoby komunikowania swoich granic, przełamywanie wstydu i mierzenie się z kompleksami, nierówna walka o decydowanie o samym sobie. To wszystko doprawione lekką ironią, humorem, na który stać niewielu. Filmowiec stworzył "Słonia" z wyjątkową uważnością i uczciwością, ostrożnie dotyka tematów, doświadczeń czy emocji bardzo delikatnych. Jednocześnie film budzi ogromne pokłady nadziei i ciepła. A tego właśnie brakowało w rodzimych melodramatach.
Krawczycki, który jest również autorem scenariusza, z bezczelną wręcz precyzją żongluje najmniejszymi szczegółami "Słonia". Począwszy od samego tytułu, który może być interpretowany w różny sposób. A sama zagadka, kim bądź czym jest słoń, została świetnie poprowadzona. Krawczycki świadomie wykorzystuje całą paletę znaczeniową i symboliczną słonia, któremu w różnych kulturach przypisywane są różne moce. Cała historia poprowadzona została z niezwykłą lekkością, bez sadzenia się na efekciarstwo, przebrzmiały romantyzm, tanie, schematyczne uniesienia czy przesłodzoną bajkowość. Krawczycki zbudował fikcyjną, prostą historię, w której nie brakuje odniesień do aktualnych wydarzeń społecznych, politycznych czy kulturowych. Jednak jest to tylko tło, bez którego "Słoń" nie miałby takiej siły rażenia. I jest to tło, które staje się zrozumiałe nie tylko dla polskiej widowni - co udowadnia szereg pokazów na festiwalach filmowych od Palm Springs, przez Tel Awiw, po Melbourne.
"Słoń" (Polska, 2022, 93 minuty) reżyseria: Kamil Krawczycki scenariusz: Kamil Krawczycki obsada: Jan Hrynkiewicz, Paweł Tomaszewski, Ewa Skibińska, Ewa Kolasińska
"Vortex" (reż. Gaspar Noe)
Gaspar Noe jest przez niektórych określany jako "mistrz sztuki skandalu". Inni dostrzegają w jego filmach wyjątkową zdolność opowiadania historii, która przekracza wszelkiego rodzaju tematy tabu. Być może dlatego, że nie ogranicza się do utartych schematów i nie próbuje się przypodobać wszystkim. Z całą pewnością jest filmowcem "pełną gębą". Uznanie zdobył jako twórca krótkich metraży, ale dopiero "Nieodwracalne" - druga pełnometrażowa fabuła w jego dorobku - przyniosła mu światową rozpoznawalność. Nie obyło się bez kontrowersji, które wzbudzała głównie kilkuminutowa scena brutalnego gwałtu na postaci granej przez Monicę Bellucci.
"Vortex" to prawdopodobnie najbardziej osobisty, najbardziej poruszający, a zarazem najbardziej przystępny dla różnorodnej publiczności film w dorobku argentyńsko-francuskiego twórcy. I trudno wręcz uwierzyć, że powstał na podstawie 10-stronicowego skryptu i w większość filmu jest efektem improwizacji. Chociaż to nie żadna nowość w przypadku Noego, efekt jest przyjemnie precyzyjny.
Główni bohaterowie to małżeństwo intelektualistów: ona pracowała jako psychiatra; on, krytyk filmowy - mimo późnego wieku - pracuje właśnie nad swoją kolejną książką. Poznajemy ich podczas popołudniowego obiadu na tarasie dużego, luksusowego paryskiego mieszkania, wypełnionego książkami, plakatami filmowymi i sztuką. Tworzą szczęśliwą rodzinę, cieszącą się pogodną starością. Wszystko - dosłownie wszystko - zmienia się o poranku kolejnego dnia. Od tego momentu też historia prowadzona jest w połączonych na jednym ekranie dwóch kadrach. W ten sposób sugestywnie Noe zwraca uwagę, że zdarzyło się coś, co powoduje, że światy dwójki bohaterów przestały być jednością. Jak to u argentyńsko-francuskiego mistrza kina bywa, rzeczywistość pozbawiona jest półśrodków. Dzięki temu "Vortex" oddaje głos tym, o których zachodnia kultura chce zapomnieć: starym, niedołężnym, schorowanym, którzy nie dość, że nie mają świadomości, co dzieje się z ich organizmami, to również tracą poczucie bezpieczeństwa. Noe zwraca uwagę, że powolny proces umierania wypełniony jest niepokojem, bólem fizycznym, złością i ogromnym poczuciem osamotnienia - czy nawet porzucenia.
Trudno nie uciec od porównań szóstej fabuły Noego do takich arcydzieł jak "Miłość" Michaela Hanekego czy "Ojciec" Floriana Zellera, które również dotyczyły demencji, umierania w późnym wieku. Ale Noe, który od lat rozwija własną wizję kina i ucieka od gatunkowych standardów, stworzył dzieło oryginalne, charakterystyczne i wielowymiarowe.
"Vortex" (Francja, Belgia, Monako, 2021, 142 minuty) reżyseria: Gaspar Noe scenariusz: Gaspar Noe obsada: Dario Argento, Francoise Lebrun, Alex Lutz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Yannis Drakoulidis / Metro Goldwyn Mayer Pictures/Warner Bros. Entertainment Polska