Grudzień to tradycyjnie miesiąc podsumowań. Tomasz-Marcin Wrona, dziennikarz i redaktor portalu tvn24.pl, wybrał 20 płyt polskich i zagranicznych, które jego zdaniem doskonale oddają to, jak brzmiał 2021 rok.
W 2021 roku - drugim roku pandemii - coraz bardziej przyzwyczajaliśmy się do słuchania muzyki w domu. Wielu krytyków powtarza, że wszystko już było i trudno w muzyce znaleźć coś nowego. Nie zamierzam z tym polemizować, nie o to tu chodzi. Ważniejsze, że na rynku muzycznym pojawiło się dużo ciekawych, poruszających krążków. Wybór najciekawszych stanowi nie lada wyzwanie. "Jak brzmiał 2021 rok?" i "jak chciałbym muzycznie zapamiętać 2021 rok?"- te pytania stały się kluczem w poszukiwaniu najlepszych, najciekawszych i najbardziej przykuwających uwagę albumów tego roku.
Jon Batiste - "WE ARE"
Z całą pewnością to był jego rok: Złoty Glob i Oscar za muzykę do filmu "Co w duszy gra" (napisaną wspólnie z Trentem Reznorem i Atticusem Rossem), rewelacyjny ósmy album studyjny "WE ARE" oraz 11 nominacji do nagród Grammy. Przypomnijmy jeszcze minialbum "Jazz Selections: Music From and Inspired by Soul" oraz epkę "Live At Electric Lady", które pojawiły się na jego koncie również w mijającym roku.
Urodzony w Metairie w stanie Luizjana 35-letni piosenkarz, muzyk, kompozytor i osobowość telewizyjna, Jon Batiste, stał się jednym z najciekawszych przedstawicieli pogranicza jazzu, r’n’b, funku i popu. Wywodzi się z prominentnej dynastii nowoorleańskich muzyków, co zresztą słychać w jego muzyce. Umiejętnie wykorzystuje swój niezwykły talent, łącząc go z niecodzienną wrażliwością i wnikliwą obserwacją rzeczywistości. W końcu - poza tym, że jest czołowym reprezentantem amerykańskiego nowego jazzu - Batiste jest szefem działu muzycznego "The Atlantic" oraz dyrektorem artystycznym National Jazz Museum w nowojorskim Harlemie.
Na "WE ARE" udało się mu - w warstwie muzycznej - coś bardzo rzadkiego: otóż krążek jest ciekawym przeglądem najważniejszych tradycji czarnej muzyki (między innymi elementy ragtime’u, nowoorleańskiego jazzu, rapu i hip hopu lat 80. i 90., gospel, funku, stylistyki uniwersyteckich orkiestr dętych), któremu nadano nowoczesny, świeży sznyt. Sam Batiste podkreślał zresztą w wywiadach promujących krążek, że za cel postawił sobie wyjście poza gatunkowe ramy.
Dość radośnie brzmiące kawałki w warstwie tekstowej już takimi nie są. 35-latek sięga po ponure wydarzenia 2020 roku. Jest o pandemii COVID-19, brutalności policji wobec Afroamerykanów, systemowym rasizmie. Mówiąc o bardzo osobistych doświadczeniach i emocjach. Batiste składa hołd swoim przodkom i innym czarnoskórym artystom, przypominając, że "getto wypełnione jest gwiazdami". "WE ARE" - jak sam Batiste stwierdził w rozmowie z "Atwood Magazine" - "oddaje hołd kulturze i muzyce Afroamerykanów i eksploruje kwestie rodowodu, autentyczności, dążenia do doskonałości i rozwoju". Dodał też, że "WE ARE" to najbardziej osobista płyta ze wszystkich dotychczasowych.
Bicep - "Isles"
Fanom muzyki elektronicznej tego duetu z Belfastu przedstawiać nie trzeba, swoimi nagraniami zachwycili publikę po obu stronach Atlantyku już w 2017 roku, gdy ukazał się singiel "Glue" z ich debiutanckiego albumu "Bicep". Kawałek stał się brytyjskim numerem jeden rocznego zestawienia "DJ Mag" - "Track of the Year".
A początkowo Andrew Ferguson i Matthew McBriar o karierze muzycznej nie myśleli. W 2009 roku postanowili założyć wspólnego bloga pod nazwą "Feel My Bicep", na którym przypominali o najlepszych, a jednocześnie zapomnianych lub szerzej nieznanych nagraniach muzyki disco, italo disco, Chicago house czy Deitroit techno. Z czasem swoją pasję do muzyki realizowali jako didżeje. Pozostałością po ich blogerskiej twórczości jest 67-godzinna playlista na jednym z serwisów udostępniających muzykę w sieci.
"Isles", która ukazała się pod koniec stycznia, trafiła na szczyt UK Official Vinyl Albums oraz na 12. miejsce zestawienia Billboard z muzyką dance/elektroniczną. Bicep wykazali się ogromną uważnością na rzeczywistość. Udało im się stworzyć 10 kawałków (w wersji podstawowej, wersja deluxe zawiera dodatkowe trzy utwory), które mają szansę porwać tłumy podczas festiwalowych koncertów (o ile do nich dojdzie), ale których równie dobrze słucha się też w domowym zaciszu. Brzmi to trochę jak oksymoron - elektroniczna płyta do słuchania w domu. Ale okazuje się, że tak też można.
Jednocześnie udało im się uniknąć efektu "muzyki z windy". Każdy z kawałków przyciąga uwagę, co w czasach serwisów udostępniających muzykę jest bardzo ważne. Artyści za wszelką cenę chcą uniknąć sytuacji, w której słuchacz odruchowo kliknie w "następna". A północnoirlandzki duet udowodnił, że potrafi przyciągnąć uwagę każdego, nie tylko konesera elektroniki. Mnogość inspiracji i międzygatunkowa podróż mają w sobie odrobinę ciepła, przenoszą na plażowy rave krótkich, letnich nocy. Albumu "Isles" idealnie słucha się po zmroku. W urywanych beatach i poszarpanych melodiach wybrzmiewa melancholia i nostalgia. Można na chwilę zapomnieć o ponurej rzeczywistości.
Billie Eilish - "Happier Than Ever"
Udany debiut fonograficzny to jedno, ale jak pokazuje historia, druga płyta równie wiele mówi o artyście. Wyjść poza ramy oczekiwań wytwórni, krytyków i publiczności nie jest łatwo, co nie znaczy, że to niemożliwe. Gdy w marcu 2019 roku Billie Eilish wydała album "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?", krytycy muzyczni uznali go za jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii muzyki rozrywkowej. Przypieczętowaniem tego sukcesu było pięć statuetek Grammy - Billie Eilish jako najmłodsza artystka solowa, a zarazem jako pierwsza kobieta w historii tych nagród, wygrała w czterech najważniejszych kategoriach: album roku, nagranie roku, piosenka roku oraz najlepszy nowy artysta. Chociaż to brzmi niewiarygodnie - bo 18 grudnia skończyła 20 lat - młoda artystka na swój sukces pracowała prawie dekadę. Przez ten czas udowodniła, że jest w stanie tworzyć muzykę na własnych warunkach, w domowej sypialni, bez wchodzenia w utarte szablony i buty starszych koleżanek z branży.
To wszystko potwierdziło się również przy okazji drugiej płyty. Billie nie odcina kuponów od sukcesu, nie idzie na skróty, nie zaspokaja oczekiwań fanów. A przecież mogłaby spocząć na laurach. Dwudziestolatka zawiesiła sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. W efekcie powstał krążek, na którym mierzy się z traumami i bólem, dzieli się bardzo osobistymi fragmentami swojego życia. Nie robi tego jednak wprost, najważniejsze chowa między wierszami. I to jest chyba najbardziej istotne w twórczości Amerykanki: nie rozpieszcza swoich słuchaczy, nie chroni ich przed ciężkimi, ponurymi doświadczeniami. Doskonale wie, że lepszym rozwiązaniem jest akceptacja tego, że czasem bywa ciężko, cierpimy, czujemy ból.
A muzycznie? "Happier Than Ever" jest bardzo różnorodna - można odnieść wrażenie, że artystka z każdym krokiem staje się coraz bardziej świadoma i odważniejsza w muzycznych poszukiwaniach. Mamy nawiązania do brzmień hawajskich, bossa novy, trip hopu i elektroniki z lat 90., są też inspiracje latami 60. W porównaniu z poprzednimi piosenkami, materiał z "Happier Than Ever" jest o wiele bardziej rozbudowany, mięsisty. Ale to nadal ambitny, uporządkowany i przemyślany repertuar. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że utalentowana wokalistka dotrze w końcu na koncerty do Polski.
Nick Cave & Warren Ellis - "Carnage"
Nick Cave nie bierze zakładników. Bez względu na to, z kim właśnie nagrywa, trafia w najczulsze punkty. "Carnage" to kolejna płyta, którą stworzył ze skrzypkiem Warrenem Ellisem, zarazem członkiem Bad Seeds. Po kilku albumach, na których Cave skupiał się na przeżyciach i emocjach związanych ze stratą syna, australijski artysta dał się uwieść kompozycjom Ellisa i większą uwagę skupił na otaczającym go świecie. To spotkanie Cave'a i Ellisa może być sporym zaskoczeniem dla dotychczasowych fanów Australijczyka. Ale zaskoczeniem bardzo przyjemnym, bo nawet chwyty, do których Cave zdążył przyzwyczaić swoich fanów, tu brzmią nieco inaczej.
Nadal jednak to świat Cave'a - mroczny, ponury, brutalny. Bo zarazem to świat pandemii COVID-19, systemowego rasizmu i niesprawiedliwości społecznej. Cave obserwuje go z balkonu (ten motyw pojawia się w kilku utworach), ale też przywołuje obrazki z dzieciństwa, w które wplata czasem motywy biblijne.
Nie jest to płyta, która dobrze "wchodzi na zapętleniu". Należy raczej do wydawnictw, po które sięga się intencjonalnie i słucha ze skupieniem. Niedawno odkryłem, że muzyka z różnych etapów kariery Cave'a najlepiej sprawdza się o świcie, w upalne, duszne dni. Może to dziwne, ale bardzo przyjemne.
Fisz Emade Tworzywo - "Ballady i protesty"
Ten dwupłytowy album jest chyba najlepszym, a zarazem najbardziej gorzkim spojrzeniem na polską rzeczywistość ostatnich lat. Bo bracia Waglewscy są ciągle niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o artystyczny komentarz do bieżących wydarzeń społeczno-politycznych. Ataki rządzących na osoby LGBTQ+, szturm na wolne media, ograniczanie praw kobiet, ignorowanie katastrofy klimatycznej, chamstwo wszechobecne wśród "elit" - to tylko niektóre tematy tekstów, z których bije inteligencja, dojrzałość i erudycja. A wszystko okraszone ironią, dystansem, nonszalancją, na które stać tylko naprawdę dojrzałych artystów. Waglewscy, którzy od lat rozwijają na swój sposób muzykę miasta, nigdy nie stracili zdolności wsłuchiwania się w ulice, by brać w obronę tych, którzy tego potrzebują.
Podobnie jest w muzyce. Waglewscy wracają w wielu momentach do brzmień rodem z lat 90., ale robią to tak, że od pierwszych taktów wiadomo, kto stoi za "Balladami i protestami". W końcu "muzycznie są dziećmi lat dziewięćdziesiątych" - przyznają na krążku. Nie trzeba też specjalnie się wysilać, żeby zrozumieć, dlaczego to wydawnictwo jest jednym z najważniejszych w polskiej muzyce po 1989 roku. To fakt, nie opinia. A ci, którzy chcieliby Fisz Emade Tworzywo zamknąć w szufladzie z napisem "raperzy", "hip hopowcy", miło się rozczarują. Zwłaszcza, że są momenty, gdy wydaje się, jakby wokale wykonywał ich ojciec Wojciech Waglewski. Nie - to Fisz, gdy śpiewa, przypomina ojca.
Japanese Breakfast - "Jubilee"
"Jubilee" zespołu Japanese Breakfast jest trzecim studyjnym albumem pochodzącej z Filadelfii grupy - i jak dotąd najlepszym. Frontmenka Michelle Zauner zapowiadała, że na tej płycie pójdzie na całość. Że to się im opłaciło, świadczą nominacje do nagród Grammy 2022 w kategoriach: najlepszy album - muzyka alternatywna oraz najlepszy nowy artysta.
Michelle Zauner, dzięki dwóm poprzednim płytom, umocniła pozycję jako artystka, która z niezwykłą delikatnością podchodzi do żałoby i bólu. Ale na "Jubilee", jak zapowiadała, pokazuje się z zupełnie innej strony. Przede wszystkim jako świadoma, wszechstronna artystka, która odnalazła radość. Tak po prostu. W efekcie ta drobna Amerykanka koreańskiego pochodzenia uwodzi niczym młoda Kate Bush. Wystarczy sięgnąć po utwory "Paprika" czy "Be Sweet", by zobaczyć, jak pięknie rozwija skrzydła. Wychodząc poza swoją strefę komfortu, udało się jej nadać folkowemu, indie-rockowemu graniu nieco szlachetności. A nie jest to wcale łatwe.
Ralph Kaminski - "KORA"
Informacja, że Ralph Kaminski bierze na warsztat repertuar Olgi Kory Sipowicz, wzbudziła więcej rezerwy niż radości. Kaminski, niezwykle utalentowany, wrażliwy i wszechstronny, kojarzy się z kampowym klimatem, czemu dał wyraz chociażby podczas trasy koncertowej, na której grał materiał z albumu "Młodości". A sięgając po piosenki Kory czy Maanamu, potrzeba ogromnej pokory, świadomości własnych możliwości, a przede wszystkim pomysłu, by nie próbować mierzyć się z ikoną polskiej muzyki. Szybko okazało się, że te obawy były niepotrzebne. Artysta - o którym inni muzycy w kuluarach mówią jako o zjawisku, artyście totalnym - po raz kolejny udowodnił, że jest królem estrady w najlepszym znaczeniu tego słowa.
To, co miało być początkowo jednorazowym koncertem-spektaklem, stało się płytą i szybko wyprzedaną trasą koncertową. Kaminski zaprosił do współpracy między innymi Bartka Wąsika i Michała Pepola, którzy przygotowali nowe aranżacje zarówno wielkich hitów, jak i mniej znanych piosenek Kory. Naprawdę trudno w to uwierzyć, ale Kaminski i spółka sprostali wyzwaniu. Nagrany materiał w takim brzmieniu jest już nie tylko repertuarem legendy polskiej muzyki, ale również jego.
Sam artysta mówił, że to płyta o głodzie miłości, tęsknocie. Ale jest w niej coś więcej: ciepło, nadzieja, wytchnienie. Zaskakuje lekkość, z jaką Kaminski wykonuje chociażby "Po prostu bądź" czy "Wyjątkowo zimny maj". W tym ostatnim numerze cudownie rozbrzmiewa partia fortepianu, która w zasadzie niesie ciepły wokal. Koniec końców, Kaminski niebotycznie wysoko podniósł poprzeczkę tym, którzy kiedykolwiek sięgną po repertuar Kory.
Szymon Komasa - "Szymon Komasa. Piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Laboratorium"
Obok "KORY" Kaminskiego w 2021 roku pojawiła się też druga płyta z coverami, a w zasadzie z nowym pomysłem na materiał znany kilku pokoleniom. "Piosenka jest dobra na wszystko" - brzmi jeden z wersów nieśmiertelnego przeboju Kabaretu Starszych Panów. Tym bardziej dobra piosenka. A że Szymon Komasa, jeden z najwybitniejszych polskich śpiewaków operowych - częściowo pod wpływem pandemii COVID-19 - postanowił zmierzyć się z nietypowym dla siebie repertuarem, to w jego wykonaniu te piosenki są niczym ciepły kocyk po poniedziałkowym powrocie z pracy.
Sam pomysł mógłby wydawać się ryzykowny: bo piosenki Kabaretu Starszych Panów stanowią tę część dorobku polskiej estrady, która nie potrzebuje nowych wersji - świetnie brzmią na starych, przykurzonych nagraniach. Młody Komasa znalazł jednak na to sposób, i nie poległ. Duża zasługa leży po stronie aranżerów: Pawła Mykietyna, Hani Rani, Bartka Wąsika, Kuby Więcka, Antoniego Komasy-Łazarkiewicza, Krzysztofa Herdzina czy Aleksandra Dębicza. Na płycie usłyszeć można także niecodzienne duety Komasy z Joanną Kulig, Błażejem Królem, Hanną Banaszak, Vitem Bambino czy z siostrą bliźniaczką Mary Komasą. Ta ostatnia po raz pierwszy w dorobku zaśpiewała po polsku. I wyszło przepysznie.
Trzynaście utworów, jakie znalazły się na płycie, na nowo budzą ciekawość i przypominają, że duet Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski nie ma sobie równych. Ich teksty nie dość, że nie straciły na aktualności, to w szaro-ponurej polskiej rzeczywistości wybrzmiewają na nowo. Szczególnie zamykający album numer "Dobranoc, już czas na sen" w aranżacji Mykietyna, porusza i chwyta za serce. "Dobranoc, dobranoc ojczyzno, \ Już księżyc na czarnej lśni tacy \ Dobranoc, i niech Ci się przyśnią \ Pogodni, zamożni Polacy \ Że luźnym zdążają tramwajem, \ Wytworną konfekcją okryci \ I darzą uśmiechem się wzajem, \ I wszyscy do czysta wymyci \ I wszyscy uczciwi od rana" - szepcze Komasa, otulając słuchacza swoim ciepłym głosem.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: "Szymon Komasa: nie raz byłem tanim draniem" >>>
król - "DZIĘKUJĘ"
O królu, czyli Błażeju Królu, w kuluarach inni muzycy mówią, że jest Grzegorzem Ciechowskim naszych czasów. Bezkompromisowy, szalenie utalentowany, wszechstronny kompozytor, wokalista i autor tekstów, stworzył swój świat, do którego co jakiś czas zaprasza słuchaczy. I to niepowtarzalny świat, bo przyzwyczaił nas, że w unikalny sposób potrafi bawić się językiem i z pozoru prostymi piosenkami chwytać za gardło.
"Dziękuję" - szósty album w solowej twórczości króla - to przede wszystkim wyraz uznania dla wiernej publiczności i wyraz wdzięczności, że choć w 2020 roku nie było lekko nikomu, zostali przy nim. "Tygrysy", jak sam król nazywa swoich fanów, wynagrodzeni zostali płytą, która podnosi na duchu. król - do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić - nie koloryzuje swojego świata, rzadko o swoich emocjach mówi wprost, przez co teksty można interpretować na wiele sposobów. Jeśli chodzi o muzykę, dzieje się tu dużo, bo 37-latek wciąga nas w zabawę z nią. A świat jego inspiracji jest przepiękny, wielobarwny i ciekawy. Trudno w nim spokojnie usiedzieć. Trudno też przejść obojętnie obok tej płyty, bo jest jedną z tych, których melodie wracają i kuszą.
Little Simz - "Sometimes I Might Be Introvert"
Little Simz, czyli 27-letnia Simbiatu Abisola Abiola Ajikawo, brytyjsko-nigeryjska raperka, piosenkarka i aktorka uwagę krytyków i publiczności przyciągnęła już w 2015 roku debiutancką płytą "A Curious Tale of Trials + Persons". W tym roku wydała czwarty krążek "Sometimes I Might Be Introvert", który jest zachwycający. Rozmach w warstwie muzycznej sprawia, że chciałoby się usłyszeć ten materiał w wersji instrumentalnej, bo przepięknie przenikają się tu grime, hip hop, soul, gospel, boom bap, electrofunk i oldschoolowy r'n'b. A wszystko doprawione bogatymi sekcjami dętymi i smyczkowymi oraz chórem. Little Simz wie, jak wciągnąć słuchacza w swój świat, w którym to, co najlepsze z lat 90., miesza się ze współczesnością, gdzie nie ma miejsca na półśrodki. Ale to nie jest odcinanie kuponów od panujących właśnie trendów. Little Simz wciąga słuchacza w swój świat i pokazuje proces stawania się dojrzałą, pewną siebie artystką, świadomą swoich wyjątkowych możliwości.
"Sometimes I Might Be Introvert" jest bardziej albumem konceptualnym niż zbiorem piosenek, które dobrze wybrzmiały w studiu nagraniowym. Materiał powstał w czasie rocznego zamknięcia w związku z pandemią COVID-19. Simz w tekstach sięga po bardzo osobiste doświadczenia, ale pokazuje, że nawet te najgorsze mogą być źródłem siły. Przekonuje, że można być niezależną artystką, tworzyć na własnych zasadach i pozostać sobą w świetle reflektorów brutalnego przemysłu muzycznego. Przypomina również, że to, kim jesteśmy w danym momencie, to efekt dotychczasowych doświadczeń, także tych złych. Dlatego czasem dobrze być introwertykiem.
Lorde - "Solar Power"
Gdy w 2013 roku Lorde, czyli Ella Marija Lani Yelich-O'Connor, wydała jako 17-latka "Royals", a chwilę później krążek "Pure Heroine", wielu słuchaczy oszalało na jej punkcie. "Royals" przez dziewięć kolejnych tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu zestawienia magazynu "Billboard". Była najmłodszą artystką, której udała się ta sztuka w ostatnim ćwierćwieczu. Po latach nie brak opinii, że to Lorde przetarła szlaki Billie Eilish, stała się też jednym z "największych dóbr eksportowych" Nowej Zelandii. Nawet David Bowie usłyszał w niej "przyszłość muzyki". Do Polski Lorde przyjechała po raz pierwszy w 2017 roku z materiałem z drugiego - tym razem konceptualnego - albumu "Melodrama".
10 czerwca opublikowała singiel "Solar Power" i znowu zaskoczyła wszystkich, bo porzuciła electropopowe , zahaczające o indie-electro brzmienia. Część słuchaczy była oburzona, że to plagiat "Freedom" George'a Michaela. Jednak nieco bardziej wprawne ucho słyszało większe podobieństwo do "Loaded" zespołu Primal Scream i wszystko to, co w tym numerze było rozwijane. "Solar Power" wykorzystywał motyw "Loaded" w zupełnie inny sposób, bo piosenka stała się odą do Ziemi i natury. Dzieje się to również w warstwie muzycznej: Lorde odważniej korzysta z instrumentów "żywych", minimalizując korzystanie ze zdobyczy technologicznych. Dzięki temu wokal wybrzmiewa dobitniej.
Nowozelandka w czasie pandemii odnalazła siebie jako człowieka, a przy tym radość, jaką można czerpać z natury. Na całym albumie "Solar Power" nie lukruje jednak rzeczywistości, przypomina o katastrofie klimatycznej i niebezpieczeństwie, jakie nam w związku z tym grozi. Chociaż Lorde dojrzała, stała się bardziej świadomą artystką, nadal dzieli się swoimi obawami - także tymi związanymi z życiem uczuciowym. Przecież świat nie jest jednowymiarowy i trudno oczekiwać od Lorde, że skupi się w swojej muzyce jedynie na afirmacji przyrody. Dziennikarz "Gazety Wyborczej" Jarek Szubrycht celnie spuentował "Solar Power": "to świetna ścieżka dźwiękowa i do końca lata, i do końca świata".
Miuosh x Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk" "Pieśni współczesne"
"Pieśni współczesne" obejmują w sobie wszystko to, co w polskiej muzyce jest najlepsze. Tak najkrócej można opisać projekt, za którym stoi Miuosh, czyli Miłosz Borycki - śląski raper, który skutecznie od rapu odchodzi, by stać się kompozytorem, tekściarzem i producentem muzycznym. 35-latek nie po raz pierwszy rzucił się na tak głęboką wodę. Warte przypomnienia jest to, że właśnie Miuosh jest pierwszym polskim artystą III Rzeczypospolitej, który wyprzedał koncert stadionowy. Był to projekt "Scenozstąpienie", który 9 czerwca zgromadził 45-tysięczną widownię na Stadionie Śląskim. Wśród zaproszonych gości byli: Katarzyna Nosowska, Piotr Rogucki, Paluch, Kev Fox, Katarzyna Golomska, Natalia Grosiak, Katarzyna Kurzawska, Abradab oraz Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk".
To spotkanie ze "Śląskiem" zrodziło pomysł nagrania płyty. I tak powstał album, który staje się nową klasyką, pomnikiem współczesnej śląskości, ale nie tylko. Bo zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej ta płyta jest bardzo uniwersalna. Trzeba być wyjątkowo odważnym albo zwyczajnie głupim (parafrazując słowa Boryckiego), by porywać się na tego typu przedsięwzięcie. Nie wnikając w genezę krążka, warto zwrócić uwagę, że Miuosh oddał scenę najlepszym polskim wokalistkom i wokalistom, których z pozoru nic nie łączy. Tylko on mógł obok siebie zestawić Jakuba Józefa Orlińskiego, Julię Pietruchę, Igora Herbuta, Ralpha Kaminskiego, Kwiat Jabłoni i króla, a całość zamknąć nagraniem ostatniej publicznie wykonanej piosenki Kory. I to jakiej! "Wolno wolno płyną łodzie".
"Pieśni współczesne" zachwycają na wielu poziomach, bo całość to przemyślana konstrukcja, stworzona z odrębnych historii, w których zaproszeni artyści przefiltrowali przez własną wrażliwość autorskie teksty i kompozycje Miuosha. A wszystko uzupełnione partiami chóru Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk".
CZYTAJ RÓWNIEŻ: "Miuosh oraz Zespół Pieśni i Tańca 'Śląsk' z 'Pieśniami współczesnymi'. Na płycie również ostatnie nagranie Kory przed publicznością" >>>
Laura Mvula - "Pink Noise"
35-letnia Laura Mvula jest jedną z najbardziej niedocenianych artystek szeroko pojętej muzyki rozrywkowej naszych czasów. Brytyjska wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów i producentka jamajskiego pochodzenia na swoim trzecim studyjnym albumie "Pink Noise" pokazała nowe, zupełnie inne oblicze.
Mvula zdobyła klasyczne, wszechstronne wykształcenie muzyczne. Zanim trafiła na studia kompozytorskie, uczyła się gry na skrzypcach i fortepianie. Jako nastolatka śpiewała w chórach gospelowych i a capella. Debiutowała w 2012 roku z epką "She", a tytułowa piosenka była jej pierwszą, jaką kiedykolwiek napisała. W grudniu tego samego roku znalazła się na krótkiej liście nagrody krytyków Brit Award. W marcu 2013 roku ukazał się jej debiutancki album "Sing to the Moon", który obok tytułowego przeboju zawierał również jej wielki hit "Green Garden". Krążek odniósł międzynarodowy sukces i przyniósł Mvuli kilkadziesiąt nominacji do różnych prestiżowych nagród oraz propozycje współpracy. Jedną z nich było nagranie nowej wersji piosenki z 1935 roku "Little Girl Blue", która znalazła się na ścieżce dźwiękowej do filmu "Zniewolony" Steve'a McQuenna.
Później Mvula nagrała koncertową płytę z Metropole Orkest, a następnie (w 2016 roku) studyjny album "The Dreaming Room", którym umocniła swoją pozycję jako jednej z najciekawszych artystek pogranicza soulu, funku, r'n'b, jazzu i brzmień gospelowych. W styczniu 2017 roku w kilkuzdaniowym mailu została porzucona przez swoją wytwórnię. Coraz mocniej cierpiała z powodu stanów lękowych oraz ataków paniki. A przypomnijmy, zdążyła dwukrotnie wystąpić na głównej scenie festiwalu Glastonbury. Swoją aktywność sceniczną ograniczyła do sporadycznych występów (jak na przykład koncert z okazji urodzin królowej Elżbiety) czy gościnnej współpracy z innymi twórcami.
Od września ubiegłego roku Mvula coraz częściej pokazywała swoim fanom w portalach społecznościowych fragmenty nowych kompozycji. W końcu w lutym bieżącego roku wydała epkę "1/f", na której znalazły się nowe wersje "Sing to the Moon", "Green Garden", "Show Me Love" oraz cover przeboju Diany Ross "I'm Still Waiting". W marcu pojawił się singiel "Safe Passage", który zapowiadał nową płytę "Pink Noise". I był to jeden z najciekawszych powrotów muzycznych ostatnich lat. Soulowy, zachwycający rozmachem aranżacyjnym repertuar Mvula zastąpiła odważnymi, żeby nie powiedzieć ryzykownymi inspiracjami z pełnych słońca lat 80. Ale brytyjska wokalistka nie byłaby sobą, gdyby po prostu odcinała kupony od skojarzeń z wybraną dekadą. W całej tej kampowej kreacji jest olbrzymia mądrość i głębia, bo w tekstach Mvula rozprawia się z przeszłością, koszmarami, które powodowały ataki paniki. Dzięki temu artystka zaserwowała przepyszną ucztę muzyczną i wizualną, którą przekonała do siebie nawet sceptycznie nastawionych antyfanów muzyki rozrywkowej.
Arlo Parks - "Collapsed In Sunbeams"
Arlo Parks - czyli Anaïs Oluwatoyin Estelle Marinho - jest chyba najciekawszym tegorocznym objawieniem brytyjskiej muzyki. Debiutancki album "Collapsed In Sunbeams" trafił na trzecie miejsce UK Albums Charts, przyniósł 21-latce nagrodę Mercury Prize i trzy nominacje do Brit Awards 2021. I nic dziwnego, bo ta płyta jest niczym wschód słońca nad zatoką. Parks otula ciepłem swojego głosu. A przy okazji wykazuje się niebanalnym zmysłem obserwatorki, która szkicuje codzienność z troską o każdy szczegół, nawet ten bolesny. Najmłodsze pokolenie słuchaczy bez problemu wyłapie nawiązania do znanych im postaci, scen, sytuacji.
Parks momentami przywodzi na myśl Morcheebę czy młodą Lauryn Hill - ale nie jest to zarzut. Nawet nie jest to próba porównywania. Arlo Parks przywołuje najlepsze popowe tradycje, mieszając je z r'n'b czy soulem. W swoich tekstach bywa szorstka, by wszystko przykryć plasterkiem: "Just know it won’t hurt so, won’t hurt so much forever" (Wiedz, że przestanie tak boleć, nie zawsze będzie tak boleć). Koniec końców Parks dostarcza wiele otuchy, która wszystkim jest dziś bardzo potrzebna.
Hania Rani i Dobrawa Czocher - "Inner Symphonies"
Żadne zestawienie, roczne podsumowanie muzyczne nie ma sensu, jeśli pominie się twórczość Hani Rani, czyli Hanny Raniszewskiej. Od kilku lat ta 31-letnia dziś kompozytorka, pianistka i wokalistka budzi najszczerszy podziw i szacunek. I nieważne, czy była to muzyka podpisana przez duet Tęskno (razem z Joanną Longić), czy przez solową artystkę, jej kompozycje, piosenki to czysta przyjemność. W 2021 roku Rani zachwycała wielokrotnie. W nowej wersji pojawił się jej debiutancki album nagrany wspólnie z wiolonczelistką Dobrawą Czocher "Biała flaga" z repertuarem Grzegorza Ciechowskiego, jej trzeci solowy krążek "Music for Film and Theatre", a razem z Dobrawą Czocher Hania Rani podpisał też kontrakt z jedną z najbardziej prestiżowych wytwórni świata - Deutsche Grammophon. Jednocześnie Polki stały się najmłodszym kobiecym duetem, reprezentowanym przez tę wytwórnię. Efektem umowy jest krążek "Inner Symphonies", blisko godzinna instrumentalna kronika 2021 roku.
Duet Rani i Czocher stworzył niesamowity, liryczny klimat, poszerzając klasyczne brzmienia o elektronikę, uwodząc tym samym słuchaczy spoza sal filharmonii. Obie artystki, które prywatnie łączy przyjaźń jeszcze z czasów szkolnych, uzupełniają się idealnie. W ich wspólnych kompozycjach słychać wzajemne zaufanie i szczerość. Pomysły na tę płytę zaczęły się rodzić w trakcie wideokonferencji, a rozwijane były podczas pobytu obu artystek w domu rodzinnym Rani w Gdańsku. Wielogodzinne rozmowy, sesje improwizacji, długie spacery po lasach, słychać w utworach, które łączą w sobie poczucie niepewności i poszukiwanie nadziei. Tę ostatnią znajdujemy między innymi w utworze "Spring", który zamyka płytę. Prawie ośmiominutowy utwór jest niczym powiew ciepłego wiatru, haust świeżego powietrza po burzy.
Diana Ross - "Thank You"
77-letnia ikona amerykańskiej muzyki karierę rozpoczęła w wieku 15 lat jako liderka The Supremes - jednego z najważniejszych zespołów muzycznych w amerykańskiej historii. Grupa, która do 1977 roku nagrywała dla słynnej wytwórni Motown (od 1970 roku bez Ross), wylansowała 12 "numerów jeden" amerykańskiej listy Billboard Hot 100 - najwięcej spośród wszystkich żeńskich grup muzycznych. Ross zapisała się w Księdze Rekordów Guinnessa jako artystka z największą liczbą hitów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, z łączną liczbą 70 piosenek (w tym te nagrane wspólnie z The Supremes). Co ciekawe, w latach 1964-96 artystka rok do roku wykonywała przynajmniej jedną piosenkę, która była numerem jeden w Wielkiej Brytanii. Nikt inny nie może pochwalić się takim dokonaniem.
Ross wróciła z nowym materiałem po 22 latach, czyli od czasu wydania krążka "Every Day Is a New Day" w 1999 roku. "Thank You" - bo tak zatytułowany jest 25. solowy krążek w jej dorobku - powstał w czasie lockdownu i zawiera 13 piosenek. Ich współtwórcami są między innymi Jack Antonoff (współtwórca między innymi hitów Lorde, St. Vincent, Taylor Swift czy Lany Del Rey) Jimmy Napes, Tayla Parx czy Spike Stent. Jak tytuł albumu sugeruje, to forma podziękowania skierowanego w stronę fanów legendarnej piosenkarki. "Daliście mi najlepsze lata mojego życia, chcę wam podziękować, dziękuję" - śpiewa Ross.
Czy to jest najlepsza płyta w jej dorobku? Raczej nie, co nie znaczy, że nie jest świetna. Ross pozostaje bardzo uczciwa i szczera wobec swoich słuchaczy: w przeciwieństwie do wielu swoich koleżanek po fachu, nie korzysta z autotune'a, który miałby ukryć fakt, że jest już w sile wieku. Umiejętnie wykorzystała też wszystkie elementy, które uczyniły ją divą pośród div. Mamy wiele odniesień do lat 70. i 80., ale materiał brzmi bardzo współcześnie. Szybko można odnieść też wrażenie, że płyta jest długim pożegnaniem. Jakby przeczuwała, że to może być jej ostatni album. Gdyby się tak miało stać, jest najlepszym podsumowaniem jednej z największych karier muzycznych na świecie. Ale o żadnym pożegnaniu nie ma mowy. Przecież w czerwcu Diana Ross będzie jedną z głównych gwiazd festiwalu Glastonbury. W oczekiwaniu na ten występ zapętlamy "Thank You".
Różni artyści - "tick, tick... BOOM!"
Dla miłośników amerykańskich musicali to żadna nowość, bo jeden z najważniejszych off-broadwayowskich tytułów lat 90. Jednak dzieło Jonathana Larsona czekało blisko 30 lat, żeby ktoś potraktował je z należytą wrażliwością. A zrobił to Lin-Manuel Miranda - słynny twórca broadwayowskiego "Hamiltona" - który zadebiutował jako reżyser filmowy. Co ciekawe, sam film jest o wiele lepszy niż broadwayowska wersja z 2014 roku, w której Miranda grał główną rolę. Ale o samym filmie kiedy indziej.
Dlaczego wybór padł na tę płytę? Bo jest to rzadki przykład zbioru musicalowych piosenek, które świetnie funkcjonują bez znajomości sztuki czy filmu. I tu ogromna zasługa Andrew Garfielda. Nie trzeba znać filmu, żeby wychwycić pełną paletę emocji, którą sprzedaje nam ten zaskakująco utalentowany aktor. Zaskakująco? Tak. Garfield dał się już poznać jako aktor wszechstronny, ale nie jako wokalista. I nie chodzi o umiejętności musicalowe - bo niemal każdy amerykański aktor na swojej ścieżce edukacyjnej je zdobywa. Garfield wykazuje się charyzmą rockowej gwiazdy, zachowując przy tym ogromną klasę.
Niesprawiedliwe byłoby jednak skupienie całej uwagi na nim, bo te 17 piosenek, jakie na krążku się znalazły, nie byłyby tak dobre, gdyby nie Joshua Henry i Vanessa Hudgens. To trio świetnie się uzupełnia i doskonale odnajduje w unowocześnionych aranżacjach piosenek, które są kwintesencją muzyki początku lat 90. I tu trzeba wspomnieć również Tariqa Trottera, który pojawia się w kawałku "Play Game". Słuchając na zapętleniu tego numeru, przypominają się klipy Tupaca Shakura czy Run-D.M.C. W tym wszystkim twórcom zarówno filmu, jak i płyty udało się zachować coś, co dla Larsona było ważne. Nie chodziło mu o tworzenie musicali per se, jego muzyczne inspiracje obejmowały twórczość Eltona Johna, The Who, The Doors, Billy'ego Joela czy The Beatles. W swojej twórczości starał się jak najbardziej z tych wpływów muzycznych korzystać, przez co jego musicale zyskiwały na oryginalności.
RÜFÜS DU SOL "Surrender"
"Surrender" to kolejna płyta, w której akcent został położony na nadziei i szukaniu optymizmu w przytłaczającej rzeczywistości. RÜFÜS DU SOL - czyli australijskie trio, łączące elektronikę i house z alternatywną muzyką dance - doskonale wiedzą, jaki potencjał tkwi w ich muzyce, bo znaleźli już na nią formułę. Narastające, wielowymiarowe beaty, harmonizujący, ciepły wokal Tyrone'a Lindqvista, przenika przez dźwięki syntezatorów, buduje napięcie. Ta formuła znana jest już z wcześniejszych krążków grupy. Płyta ma również - co też znamy z poprzednich nagrań tria z Sydney - swoje nieco mroczniejsze momenty z dudniącymi basami.
"Surrender" przenosi nas w festiwalowy tłum - bo materiał ewidentnie został stworzony z rozmachem i nadzieją, że szybko uda się zespołowi zawładnąć roztańczonym tłumem. Przypomina "stare, dobre czasy", gdy zabawa w tłumie festiwalowej publiczności nie budziła żadnych obaw. Nowy materiał grupy rozochoca, budzi niecierpliwą chęć usłyszenia ich na żywo, bo - jak nieraz to udowodnili - na żywo dodają energii, która jest zaraźliwa. Może część fanów grupy była rozczarowana, że RÜFÜS DU SOL nie podjął ryzyka i nie dał słuchaczom czegoś zupełnie nowego. Ale warto pamiętać, że lepsze bywa wrogiem dobrego.
Shyness! - "Shyness!"
Chociaż Shyness! wydał w tym roku swój debiutancki album, to jest to girlsband na miarę naszych potrzeb i czasów. Ale niech etykieta "girlsband" nie będzie myląca. Trudno też jednak o grupie pisać per "żeński kwartet" - bo i to nasuwa mylące skojarzenia. Fakty są takie, że Joanna Bielawska, Iga Krzysik, Julia Pacyńska oraz Iwona Skwarek (znana z duetu Rebeka) wypełniły muzyczną lukę na polskim rynku. "Shyness!" to świetne połączenie elektroniki, indie-popu i alternatywnych brzmień. Kwartet sam tworzy, komponuje, wykonuje i produkuje swój repertuar.
Jedyny aspekt, w którym Shyness! ma coś wspólnego z girlsbandem jako takim, to wielość wokali, które świetnie się uzupełniają i przenikają. Sama płyta to jedenaście świetnie wymyślonych kawałków, które tworzą stylistyczną całość - nawet jeśli wymykają się gatunkowym definicjom. Trudno więc uwierzyć, że Iwona spotkała się z Joanną w 2015 roku, żeby nagrać tylko jedną piosenkę. Płyta brzmi jakby cała czwórka znała się od lat i cierpliwie czekała na moment debiutu. A ci, którzy byli w Warszawie na "Męskim Graniu", przekonali się, że Shyness! brzmi dobrze nie tylko w wersji studyjnej, ale sprawdza się także w plenerze.
Moses Sumney - "Live From Blackalachia"
Moses Sumney jest jednym z najciekawszych zjawisk współczesnej amerykańskiej muzyki. Zachwyt wzbudził już w 2014 roku debiutancką epką "Mid-City Island". Swoją wyjątkowość zdążył udowodnić na dwóch studyjnych albumach "Aromanticism" (2017) i "Græ"(2020). Był supportem przed koncertami Jamesa Blake'a, Sufjana Stevensa czy Solange. Oba krążki uznane zostały za jedne z najlepszych płyt roku.
"Live From Blackalachia" to pierwszy w jego karierze album koncertowy. A raczej zapis muzyki z filmu-koncertu "BLACKALACHIA", który sam wyreżyserował. Pomysł na taki projekt zrodził się w jego głowie, gdy świat coraz mocniej przytłaczała pandemia COVID-19, a on zaczął w domowym zaciszu tworzyć nowe aranżacje swojego repertuaru. Materiał został nagrany w towarzystwie siedmioosobowego zespołu podczas pobytu w Appalachach. Co uderza najbardziej, to poczucie osamotnienia. Fani Sumneya przyzwyczaili się do zwielokrotnionych partii wokalnych. Tu, gdy tego multiplikowania już nie ma, niezwykły głos 29-latka staje się donośniejszy, a zarazem jeszcze bardziej wyjątkowy. Dla tych, którzy nie znają jego twórczości, "Live From Blackalachia" będzie zachwycającym odkryciem, w którym rozbudowane partie instrumentalne współgrają z odgłosami dzikiej przyrody. A warto ten świat poznać, bo Sumney przyjedzie na gdyński Open'er, gdzie może okazać się jedną z najjaśniejszych gwiazd przyszłorocznej edycji festiwalu.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock