Jedna z najważniejszych zasad, której rodzice nauczyli mnie i moje rodzeństwo, mówi, żeby się niczego nie bać. Tym się kieruję. Zarówno mój zawód, jak i zawody mojego rodzeństwa wymagają wykorzystania własnego głosu, instynktu i odwagi - mówi światowej sławy śpiewak operowy i pieśniarz Szymon Komasa w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną. W piątek ukazał się nowy album "Szymon Komasa. Piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Laboratorium".
Szymon Komasa swoim mocnym i ciepłym barytonem przyciąga publiczność po obu stronach Atlantyku. Jego przygoda z muzyką rozpoczęła się nie od śpiewu, ale od gry na wiolonczeli, gdy miał siedem lat. W klasie wiolonczeli ukończył średnią Szkołę Muzyczną numer 4 imienia Karola Szymanowskiego w Warszawie. Później przyszły studia w klasie profesora Włodzimierza Zalewskiego na Wydziale Wokalno-Aktorskim łódzkiej Akademii Muzycznej. Po uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem wyruszył na podbój świata. Najpierw był Londyn, gdzie ukończył studia podyplomowe na Guildhall School of Music and Drama. Następnie kontynuował naukę śpiewu w prestiżowej Juilliard School of Music w Nowym Jorku w klasie Edith Wiens (wybitnej sopranistki, której światową sławę przyniosły między innymi koncerty z Filharmonikami Berlińskimi). Zachwycał jurorów konkursów operowych, między innymi BBC Cardiff Singer of the World, Międzynarodowego Konkursu Wokalnego imienia Veroniki Dunne w Dublinie oraz Międzynarodowego Konkursu Wokalnego imienia Marcelli Sembrich-Kochańskiej w Nowym Jorku.
Komasa jest jednym z czworga dzieci wokalistki gospelowej Giny Komasy i aktora Wiesława Komasy. Jest bliźniakiem wokalistki Mary. Ich starszy brat Jan to uznany reżyser filmowy, którego "Boże Ciało" nominowane było w 2020 roku do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy. Natomiast najmłodsza z uzdolnionego rodzeństwa - Zofia, jest cenioną stylistką i kostiumografką.
W 2019 roku Szymon Komasa wydał swój debiutancki album "Polish Love Story", na którym znalazło się 19 pieśni, w tym premiery fonograficzne utworów Grażyny Bacewicz i Pawła Mykietyna. Ponadto krążek zawiera muzykę Fryderyka Chopina, Karola Szymanowskiego, Tadeusza Bairda, Witolda Lutosławskiego, Stanisława Moniuszki, Stanisława Niewiadomskiego czy Mieczysława Karłowicza. Komasie na fortepianie towarzyszył Oskar Jezior. "Polish Love Story" nominowany był do nagrody Fryderyk 2020 w kategorii Album Roku Recital Solowy.
Końcem września bieżącego roku ukazał się singiel 36-latka "Piosenka jest dobra na wszystko" nagrany z Joanną Kulig w aranżacji Aleksandra Dębicza. Nowa wersja klasyka Kabaretu Starszych Panów zapowiada album "Szymon Komasa. Piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Laboratorium" (premiera 22 października). Poza duetem z Joanną Kulig na płycie pojawią się Hanna Banaszak, Vito Bambino, Mary Komasa, Błażej Król. Za nowe i świeże aranżacje znanych piosenek odpowiadają: Aleksander Dębicz, Krzysztof Herdzin, Antoni Komasa-Łazarkiewicz, Paweł Mykietyn, Piotr Orzechowski, Hania Rani, Bartek Wąsik oraz Kuba Więcek.
Tomasz-Marcin Wrona: Jesteś bardziej tanim draniem czy staruszkiem z wesołym życiem?
Szymon Komasa: (śmiech) Niezły start. Chyba każdy z nas jest jednocześnie tanim draniem i wesołym staruszkiem. Na tym polega życie, że przechodzi się przez te wszystkie etapy. Obecnie czuję się bardziej jak wesoły staruszek, ale bardzo mi z tym dobrze. Bardzo to lubię.
Jesteś cały czas w rozjazdach, co nie kojarzy się z życiem wesołego, statecznego staruszka.
To, że bliżej mi do wesołego staruszka, nie oznacza, że osiadłem już w jednym miejscu, patrząc na cztery ściany i czekając na jesień życia. To idea, którą nosi się w sobie, a która składa się z wiedzy na temat życia, potknięcia, wyciągniętych wniosków oraz doświadczenia, poprzez które stajesz się starszy. Tak widzę wesołe życie staruszka. Oczywiście, nie mogę mówić o sobie jako o staruszku ze względu na wiek, ale na zdobyte doświadczenia.
Próbowałem ustalić, gdzie aktualnie mieszkasz. Obecnie przebywasz w Berlinie. Mieszkasz gdzieś na stałe?
Faktycznie, przez ostatnie 14 lat jestem poniekąd nomadem. W czasie powstawania tej płyty mieszkałem w Warszawie i nadal definiuję się jako mieszkaniec Warszawy, jednak powoli wracam do podróżowania. Europejskie sceny wracają do pracy, więc znowu będę pomieszkiwać tam, gdzie aktualnie będę mieć pracę. Posługuję się kilkoma językami i staram się wybierać te miejsca, gdzie nie będę mieć problemów z komunikacją. Wychowałem się w Warszawie, ale później mieszkałem w Wiedniu, Londynie i Nowym Jorku.
Przy pracy nad piosenkami Starszych Panów odkryłem Warszawę na nowo. Przyjechałem tu nie tylko w związku z nagraniami, ale także ze względów rodzinnych. Przez te kilka miesięcy okazało się, że Warszawa to fantastyczne miasto, z bardzo młodą energią, pysznym jedzeniem w knajpach. Pojawiło się tyle miejsc do biegania. W przestrzeni publicznej jest cała masa rowerzystów. Ponadto to miasto niesamowicie rozwija się kulturalnie, jest w nim ogromna liczba bardzo ciekawych artystów, których można spotkać na każdym kroku. Nie z takiej Warszawy kiedyś wyjechałem.
Nie bałeś się ryzyka, które czyha za repertuarem Kabaretu Starszych Panów?
W ogóle. Każdy Polak zna ich twórczość i ma jakieś wyobrażenie na ich temat bądź przynajmniej skojarzenia z ich piosenkami. Postanowiłem sobie, żeby ta płyta była przede wszystkim ambitna. Chciałem na niej zgromadzić nietuzinkowych, wyjątkowych i wyrazistych gości, pasujących też do mojej osobowości. Chciałem zrobić ten album na swoich zasadach. Sięgnąłem po to, co najlepsze w repertuarze Kabaretu Starszych Panów: teksty, melodie, atmosferę, inteligencję, sznyt. To wszystko przefiltrowałem przez swoją wrażliwość. Ufałem i ufam swojej intuicji. Inaczej nie udałoby mi się nagrać tej płyty.
Przygotowując się do tej rozmowy, wielokrotnie czytałem o tobie jako "wielce utalentowanym barytonie", "śpiewaku światowej klasy", "odkryciu scen operowych". Masz świetnie rozwijającą się karierę śpiewaka. Skąd pomysł na płytę z muzyką rozrywkową?
Dla mnie repertuar Kabaretu Starszych Panów nie jest muzyką rozrywkową. To przede wszystkim muzyka szalenie inteligentna, przykład najwyższej sztuki. Razem z Kabaretem Starszych Panów przychodzą mi na myśl szalenie inteligentne teksty i melodie wielce klasyczne. W ten sposób sięgnąłem po te piosenki. Nie zastanawiałem się nad tym, co mogę na tym ugrać dla siebie.
Ta płyta powstała w pandemii. Trudno mi powiedzieć, czy powstałaby w ogóle, gdyby było inaczej. Przyszedł pierwszy lockdown, zamknęliśmy się wszyscy w domach. My, artyści, w pewien sposób przestaliśmy istnieć, inne rzeczy - co było naturalne - były ważniejsze. Obudziłem się w pierwszym tygodniu i stwierdziłem, że albo mogę się załamać i patrzeć w ścianę przez kolejne tygodnie, albo wykorzystać ten czas twórczo. Następnego dnia obudziłem się z myślą o piosenkach Starszych Panów. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to był pierwszy trop, na który wpadłem.
Ale ten album poprzedzał twój debiutancki krążek, na którym znalazł się zupełnie nieoczywisty przegląd dwustuletniej historii polskich pieśni. "Polish Love Story" świetnie się sprzedał. I nagle odchodzisz od śpiewu klasycznego.
Nie stosuję takich podziałów. Może przez to, z jakiej rodziny się wywodzę. Jedna z najważniejszych zasad, której rodzice nauczyli mnie i moje rodzeństwo, mówi, żeby się niczego nie bać. Tym się kieruję. Zarówno mój zawód, jak i zawody mojego rodzeństwa wymagają wykorzystania głosu, instynktu i odwagi. Ta płyta wymagała ode mnie odwagi. Tworząc ją, niczego nie kalkulowałem. Na taki album nie będę mógł sobie pozwolić za dwa, trzy lata. Będę już innym człowiekiem. Wykorzystałem konkretnym moment w życiu.
Moja pierwsza płyta to też nie był materiał, który każdy śpiewak operowy wybrałby na swój debiut. Zaryzykowałem wtedy i mam świetne wspomnienia z tym krążkiem. Mam nadzieję, że równie dobre będę mieć z nową płytą, bo jest dla mnie dowodem, że wypracowałem sobie pozycję, dzięki czemu otrzymałem ogromny kredyt zaufania od tych, którzy przyjęli zaproszenie do udziału w stworzeniu tego krążka.
A dlaczego nie zaśpiewałeś tej płyty sam? Czy Joanna Kulig, twoja siostra Mary, Hanna Banaszak, Vito Bambino czy Błażej Król byli pewnego rodzaju asekuracją?
Nie. Siłą Kabaretu Starszych Panów było to, że pojawiały się z nimi niesamowite postaci. Nigdy nie było tak, że jego repertuar powstawał dzięki jednej osobie. Płyta jest moim pomysłem, pod którym się podpisuję, ale muszę mieć obok siebie muzycznych przyjaciół, z którymi wejdę do tego świata. Proces poszukiwania tych właściwych osobowości i głosów wymagał ogromu pracy. Nie ma na tej płycie elementu przypadkowego. Z tą ekipą, którą wymieniłeś, staliśmy się zgraną załogą, która świetnie się uzupełniła.
Podobno do śpiewania poniekąd zmusił cię twój tata, bo wahałeś się między aktorstwem a śpiewaniem. Tak było?
Razem z resztą rodzeństwa jesteśmy dziećmi teatru. Byliśmy chowani w teatrze, gdy tata grał najbardziej dołujące, dramatyczne role. Leżeliśmy za kulisami, jedliśmy cukierki i czekaliśmy, aż trwający osiem godzin spektakl "Do Damaszku" się skończy. Teatr więc był dla mnie naturalną formą przedłużenia myślenia o przyszłości. Gdy podzieliłem się pomysłem o aktorstwie, tata był totalnie przeciwko. Kazał mi przysięgnąć, że nigdy nie będę aktorem.
Nie podciął mi skrzydeł, bo bardzo szybko odkryłem śpiewanie. Grałem na wiolonczeli i uwielbiałem występować. W ogóle mam wrażenie, że żyję w pewnej niewiedzy dotyczącej tego, co można, a czego nie. Być może stąd też wziął się ten nowy album. Od zawsze tak miałem, że robiłem to, co sobie wymyśliłem. Nie byłbym sobą, gdybym robił inaczej. Pamiętam, jak wychodziłem z wiolonczelą, z nażelowanymi włosami do tyłu, budząc konsternację komisji. Wydawało mi się, że mam dać jakiś totalny występ na scenie - tak jak codziennie tata w teatrze. Miłość do śpiewu przyszła wcześnie i poczułem, że to jest moja skóra.
Ale twoja mama - wokalistka gospelowa - szybko miała dosyć twojego śpiewu. To prawda?
Nie tylko moja mama, ale chyba wszyscy moi warszawscy sąsiedzi na Olszynce Grochowskiej mieli tego dosyć. (uśmiech)
Jeśli dobrze pamiętam, od małego byłeś bardzo głośny.
Tak, od urodzenia się wydzierałem. Gdy miałem dwa lata, moja mama była tak wykończona, że zabrała mnie do lekarza, żeby sprawdzić, czy wszystko jest ze mną w porządku. Ojciec opowiadał, że cały czas się darłem, ale jak tylko zobaczyłem lekarkę, która miała mnie zbadać, od razu się uspokoiłem i zacząłem się śmiać. Moja mama powiedziała jej: proszę mi wierzyć, on naprawdę drze się cały czas i nie można już tego znieść. Ona odpowiedziała, że tego nie widzi i nie wie, o co chodzi. Ojciec nie mógł uwierzyć, że w gabinecie byłem najradośniejszym dzieckiem świata.
To nie był jedyny numer, który wyciąłem rodzicom. Teraz wiem, że musiałem iść w stronę sztuki. Nie odnalazłbym się w codzienności bez tych barw, które daje muzyka. Gdy jako dziewięcio- może dziesięciolatek zacząłem śpiewać, to zdarzało mi się udawać, że jestem chory. Jak zostawałem sam w domu, tak się darłem, że sąsiedzi dzwonili do rodziców, żebym się w końcu zamknął. To były czasy świetności musicalu "Metro". Gdy go odkryłem, znałem cały na pamięć, scena była moja. To znaczy balkon. (śmiech) Muszę jednak szczerze przyznać - zwłaszcza, gdy czytam o tym, co dzieje się w szkołach muzycznych, jak ta edukacja może być przemocowa - miałem ogromne szczęście zarówno do szkoły, jak i otoczenia. Moja nauczycielka od wiolonczeli powtarzała, że należy mnie zostawić w spokoju i pozwolić grać.
Czyli byłeś trochę "tanim draniem", udając chorobę, by móc śpiewać?
Nie jeden raz byłem tanim draniem, a nawet bardzo tanim draniem. (śmiech)
Mary - twoja bliźniaczka - też postawiła na muzykę. Też się wydzierała wniebogłosy?
Nie, w ogóle. Długo szukała własnego głosu. Pamiętam, że darłem się, ona nie dość, że to wszystko spokojnie wytrzymywała, to jeszcze pakowała nam plecaki.
Potrzebowała czasu, żeby znaleźć własną drogę. Dzisiaj - tak zupełnie szczerze - jest osobą, która najbardziej mi imponuje swoją walką społeczno-polityczną, odwagą, tym, że jest artystką, która nie idzie na tanie kompromisy. Dużo się od niej uczę. Jest pierwszą osobą, do której dzwonię po radę. Jest mi bardzo bliska.
Każdy z waszej czwórki osiąga ogromne sukcesy: Mary jest uznaną wokalistką, Jan zdobył nominację do Oscara za "Boże Ciało", a najmłodsza Zofia ma silną pozycję w świecie mody. Czy w czasach młodości walczyliście o swoją pozycję w rodzinie?
Nie było między nami rywalizacji. Najgorzej chyba miała Zosia, która ode mnie i Mary jest młodsza o pięć lat, a od Jaśka o dziewięć. Ona patrzyła już na to, jak zaczynamy, na pierwsze sukcesy. Patrzyła też na wiele naszych porażek. Jako najmłodsza z nas najmocniej musiała walczyć o własny głos. Dzięki temu osiągnęła bardzo dużo.
Jeśli chodzi o Jaśka, to od samego początku byłem ogromnym fanem jego filmów. Byłem kierownikiem produkcji i trzymałem mikrofon na planie jego pierwszej etiudy "Fajnie, że jesteś", nagrodzonej w Cannes. Byłem też pierwszą osobą, której Jasiek pokazywał najwcześniejsze wersje swoich filmów. W ogóle jestem arcyfanem kina i mam wrażenie, że Jasiek spełnia moje marzenia à propos filmu, kina, że można pójść na własny film do kina w innym zakątku świata. Nigdy też nie rywalizowałem z Mary.
Ale rozmawiać nauczyliśmy się po latach. Kiedyś byliśmy bardzo ostrzy w opiniach. Gdy stawiałem pierwsze kroki w wokalistyce, nie chciałem im pokazywać, co robię. Nie znosiłem tego, jak rodzina przyjeżdżała oglądać moje występy. Potem pojawiała się zawsze długa lista rzeczy, których nie powinienem był na scenie zrobić.
Teraz każdy z nas wie, jak trudno być artystą, i z większym szacunkiem podchodzimy do tego, co robimy. Sam potrzebowałem czasu, aby nauczyć się, że nie wszystko zawsze wychodzi. Mam szczęście, bo wokół mnie są ludzie, którzy doskonale rozumieją moje frustracje.
Mary na twojej płycie po raz pierwszy występuje po polsku. W "Tanich draniach" słychać, że się świetnie bawiliście.
Nagraliśmy ją chyba w 16 minut. To było w Berlinie, w pomieszczeniu, które na co dzień jest garderobą Mary. Podzieliliśmy tekst, dwa razy spróbowaliśmy - bo tekst "Tanich drani" jest trudny - i wyszło bardzo naturalnie.
Od samego początku moja mama prosiła o tę piosenkę. Gdy ją usłyszała - a moja mama jest naprawdę krytyczną osobą - powiedziała, że przypomniała sobie nas, gdy byliśmy mali i ze sobą dyskutowaliśmy. Cieszę się, bo długo nosiłem się z tym, żeby zapytać Mary, czy zaśpiewa po polsku, czy zechce ze mną coś nagrać. Gdy w końcu się odważyłem, zapytała, jak mogłem sobie w ogóle wyobrażać, że nie wystąpi na tej płycie.
Wspomniałeś, że nauczyłeś się tego, że czasem coś nie wychodzi, czasem pojawiają się porażki. Która była najbardziej spektakularna?
Były takie momenty, kiedy miałem wrażenie, że inni nie rozumieją moich intencji. Startowałem w różnych przesłuchaniach w instytucjach kulturalnych. Wydawało mi się, że daję z siebie absolutnie wszystko, a moje starania nie znajdywały zrozumienia. To mnie zahartowało.
Mam wrażenie, że w trakcie nauki wszystko przychodziło mi łatwo. Gdy grałem na wiolonczeli, zdobywałem nagrody, na studiach wokalnych też wygrywałem konkurs za konkursem. W Polsce byłem noszony na rękach. Na Akademii Muzycznej w Łodzi miałem wrażenie, że jest nade mną parasol ochronny. Nawet gdy mówiłem, że może powinienem być bardziej stonowany, zlać się z tłumem, moi nauczyciele mówili, żeby niczego nie zmieniać. Dopiero za granicą słyszałem inne opinie, ale to były pierdoły, komentarze na temat spodni czy fryzury, które mnie denerwowały. Miałem wrażenie, że marnuję swój czas. Otwierałem się, a zderzałem z brakiem szacunku. Teraz patrzę w inny sposób, nie używam określenia "porażka". Jeśli na 20 moich pomysłów wyjdzie jeden, jestem zadowolony. Niejednokrotnie byłem krytykowany za to, jaki mam głos, za manieryzm sceniczny. Nauczyłem się z tym żyć.
Jeśli miałbym mówić o spektakularnych porażkach, to raczej dotyczyły stawiania pierwszych kroków w dorosłości poza sceną. Jak wyjechałem z domu, musiałem nauczyć się prozaicznych rzeczy, jak odnalezienie się w metrze. Może to brzmi śmiesznie, ale byłem młodym chłopakiem, który musiał nauczyć się samodzielności. Udało się.
W jednym z wywiadów mówiłeś o tym, że poszedłeś na psychoterapię. Co cię skłoniło do sięgnięcia po pomoc?
Przy doświadczeniach, jakie mamy, i tym, jak świat zmienił się zwłaszcza po wybuchu pandemii, uznałem, że to byłoby nieodpowiedzialne, gdybym nie poprosił o pomoc. Przed pandemią wszyscy pędziliśmy, trudno było się odnaleźć i ni stąd, ni zowąd wszystko się zatrzymało, a my pozostaliśmy sami z natłokiem emocji. Nagle wszystko stało się niepewne, nagle artyści gdzieś zniknęli, a przecież wcześniej byli potrzebni.
Cały czas chodzę na terapię i jestem jej wielkim zwolennikiem. To nie powinien być temat tabu. Zresztą to powinien być jeden z najważniejszych elementów dorastania młodego człowieka, który powinien mieć możliwość przepracowania bagażu młodości. Weźmy polityków, którzy wypowiadają się w agresywny sposób. To jest bardzo obciążające, jeśli się to śledzi na co dzień. Młody człowiek nie ma chwili na to, aby odkryć, co jest dobre, a co złe, bo dookoła są ludzie, którzy cały czas rzucają ocenami. A Google nie na wszystko zna odpowiedź.
Ale sięgnąłeś po pomoc w związku z jakąś sytuacją kryzysową?
Miałem taki moment w życiu, który wiązał się z moją kondycją zdrowotną, kiedy wyłączyło mnie całkowicie ze śpiewania. Urodziłem się z niewydolnością lewej nerki. Pięciokrotnie już byłem operowany. Zawsze, gdy moja kariera nabierała rozpędu, pojawiały się problemy, które zatrzymywały to. To były takie interwały: moje życie przyspieszało i zwalniało. To było nie do wytrzymania.
Występowanie dla wielotysięcznej publiczności niemal codziennie dawało niesamowitą dawkę adrenaliny. Za każdym razem chciało się więcej. Trudno zrozumieć sytuację, w której nagle coś odcina ci ten przypływ adrenaliny. Moja pierwsza terapia trwała cztery lata, byłem cały czas wspierany przez rodzinę i przyjaciół.
Te trudności burzą trochę ten obraz, gdy mówiłeś, że jesteś wyjątkowym dzieckiem.
Nie jest tak, że byłem Billym Elliotem, który szedł przez świat z przekonaniem o własnej wyjątkowości. (śmiech) Żyłem w swojej bajce, w swoim świecie. Dużo czytałem. Z Jaśkiem wychowywaliśmy się na komiksach, a kino było dla nas niczym podwórko do zabawy. Panie bileterki w warszawskich kinach dobrze nas znały. Nieraz było tak, że mama wpadała do Feminy podczas seansu, sprawdzać, czy mnie tam nie ma, bo wiedziała, że nie ma mnie w szkole. Może pod tym względem moje dzieciństwo było wyjątkowe.
Słyszałem, że podbierałeś mamie pieniądze.
Straszne ilości. Daj spokój, to dla mnie strasznie wstydliwy temat. To było dziwne, bo wydawało mi się, że każdy tak robi. (śmiech) Ale za te pieniądze kupowałem sobie i Jaśkowi bilety do kina, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Dla Jana chyba szczególnie, skoro po latach zdobył oscarową nominację…
To zasługa moich rodziców, ja byłem tylko pośrednikiem. (śmiech)
Możesz zdradzić, jak wyglądał ten czas przed Oscarami w waszym domu?
Jedna wielka histeria. Jednocześnie był to bardzo magiczny okres. Jasiek był najspokojniejszy. Byłem na światowej premierze w czasie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Reakcja publiczności była niesamowita. Morze widowni wstało i oklaskiwało Jaśka, a on w swojej czapce z daszkiem odwrócił się i spojrzał na mnie. Zalałem się łzami. Zadzwoniłem do taty i powiedziałem, łkając, o owacjach na stojąco. Też zaczął płakać. Na to przyszła mama i rzuciła: "Wiesiu, co się dzieje? Daj mi tę słuchawkę". Słysząc moje łkanie, powiedziała: "I dobrze, trzeba się cieszyć, fantastycznie. Zadzwoń potem". Była najtwardsza z nas wszystkich.
Później, gdy ogłoszono, że "Boże Ciało" będzie polskim kandydatem do Oscara, zauważyłem, że wszyscy w Polsce trzymali kciuki za ten film. Mógł się podobać bądź nie, ale kibicowali mu wszyscy. A sama nominacja? Jasiek ją przespał, bo był wtedy w Los Angeles i nie czuł się najlepiej. A my przeżywaliśmy ogromny stres. Całe szczęście, że Jasiek nazwał po angielsku ten film - "Corpus Christi". Nominowane tytuły wyczytywane są w kolejności alfabetycznej, więc szybko mogliśmy odetchnąć po usłyszeniu nominacji.
Potem media zainteresowały się nie tylko Jaśkiem, ale całą rodziną. Postanowiliśmy jednak, że cała uwaga będzie skupiona na nim. Po Oscarach przyszedł lockdown, więc to był cudowny akcent przed zamknięciem świata. (uśmiech)
Lubicie ze sobą pracować?
Uwielbiam pracować z rodzeństwem, ale nie jest to łatwe. Myślę, że oni powiedzieliby o mnie to samo. Znamy się bardzo dobrze, wiemy, czego możemy od siebie wymagać i nie ma szansy na taryfę ulgową. Nie miałem jeszcze okazji pracować z Jaśkiem.
Przecież byłeś śpiewakiem operowym w "Sali samobójców".
Chodzi mi o nakręcenie wspólnego teledysku. Byliśmy blisko realizacji jednego klipu do nowej płyty, ale Jasiek jest zawalony projektami. Ale myślę, że będzie jeszcze okazja.
Z Zosią często zdarza mi się pracować. Z Mary mieliśmy niesamowity przelot przy tych piosenkach Kabaretu Starszych Panów. Ufam całej trójce, umiemy się wzajemnie wyczuć, znamy swoje limity.
Nie stronicie od komentowania wydarzeń politycznych w Polsce. Krytycznie wypowiadacie się o obecnej większości rządzącej. Gdybyś miał teraz się zdecydować na zamieszkanie w jednym miejscu, wybrałbyś Polskę?
Na ten temat moglibyśmy rozmawiać przez kolejne godziny. Jeśli patrzę na rozwój artystyczny, na możliwości artystyczne ludzi, których spotkałem na swojej drodze, to widzę niezwykłą odwagę twórczą, która buzuje zawsze wtedy, gdy ktoś chce zagłuszyć głos artystów. Takiego poziomu trudno szukać poza Polską. Niedawno widziałem niezwykły film Piotra Domalewskiego "Hiacynt". Dalej, Hania Rani, z którą nagrywaliśmy jedną z piosenek Kabaretu Starszych Panów, podpisała właśnie kontrakt z Deutsche Grammophon, wypełnia sale koncertowe. Paweł Mykietyn, z którym współpracowałem przy "Czarodziejskiej górze" i przy mojej płycie, utożsamiany jest na świecie z innowacyjnością w muzyce współczesnej. A przecież mamy jeszcze Olgę Tokarczuk, Pawła Pawlikowskiego, Agnieszkę Holland, mojego brata, Rafała Blechacza, Szymona Nehringa. To oni są najlepszą wizytówką na zewnątrz.
Najgorsze jest milczenie, gdy komuś dzieje się krzywda. Sprzeciw - chociażby wobec tego, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej - można wykrzyczeć na różne sposoby. Ja staram się to robić poprzez sztukę. Mam w planach kolejną płytę. Swój wewnętrzny krzyk chcę przekuć na współpracę z polskimi twórcami.
Myślę, że już ta płyta z piosenkami Kabaretu Starszych Panów jest przykładem, że muzyka może stać ponad podziałami. Każdy z nas - po lewej, po prawej, z południa czy z północy - ma jakieś wspomnienie związane z Kabaretem Starszych Panów. Oni mają w sobie najlepszy polski pierwiastek: inteligentny, muzycznej wylęgarni melodii, które by nie powstały, gdyby nie historia Polski. Na tym chcę się koncentrować. Nie będę ukrywać, że w Polsce mam szansę o tym mówić. Nigdy w życiu z Polski nie zrezygnuję, bo tu się urodziłem i jestem Polakiem. Jest to kraj najbliższy mojemu sercu. Ale nie zamilknę, jeżeli komuś będzie działa się krzywda. Poprzez sztukę i wrażliwość chcę otwierać oczy młodego pokolenia na to wszystko, co dzieje się wokół nas.
Autorka/Autor: Tomasz-Marcin Wrona
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Piotr Porębski/Warner Music Polska