Miuosh kolejny raz zaskoczył swoich fanów. - Jeśli zdecyduję się na realizację jakiegoś pomysłu, to nie ma miejsca już na strach - deklaruje w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną. W środę - jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie - bilety na trzy styczniowe koncerty projektu wyprzedały się w około 40 minut.
Miuosh, czyli Miłosz Borycki, katowicki raper, muzyk, producent i kompozytor, przyzwyczaił swoich fanów do tego, że lubi wychodzić poza rap. Jak sam mówi, w ostatnich latach stanowczo ucieka od rapowej konwencji. Gdy w 2015 roku przyjął zaproszenie Radzimira "Jimka" Dębskiego do udziału w projekcie, realizowanym z Narodową Orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach, łączącym hip hop i muzykę symfoniczną, wspólnie wzbudzili zainteresowanie fanów nie tylko w Polsce.
Trzy lata później powstał projekt Miuosh x Smolik x NOSPR. Bilety na trzy koncerty wyprzedały się w 12 minut. Na fali tego sukcesu Miuosh postanowił pójść o krok dalej. Projekt "Scenozstąpienie" łączył oba projekty realizowane z NOSPR-em: ten z Jimkiem, i ten ze Smolikiem. W ten sposób Miuosh stał się pierwszym polskim artystą po 1989 roku, który zagrał koncert stadionowy. 9 czerwca 2019 roku jedyny koncert na Stadionie Śląskim w Chorzowie zgromadził około 45 tysięcy fanów. Wśród zaproszonych gości byli: Katarzyna Nosowska, Piotr Rogucki, Paluch, Kev Fox, Katarzyna Golomska, Natalia Grosiak, Katarzyna Kurzawska, Abradab oraz Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk".
Spotkanie ze Śląskiem zrodziło ideę dalszej współpracy. I tak powstała płyta "Pieśni współczesne", na której śpiewają między innymi: Ralph Kamiński, Król, Julia Pietrucha i nieżyjąca już Olga "Kora" Jackowska. Płyta ukazała się w piątek, 24 września.
W środę (29 września) o godzinie 12 do sprzedaży trafiły bilety na trzy koncerty, które odbędą się w styczniu w katowickiej siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Wszystkie zostały wyprzedane. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie - w niecałą godzinę.
Na każdy z występów było około 1600 biletów.
Miuosh poinformował, że pracują nad kolejnymi dodatkowymi terminami, a o tym, czy uda się zorganizować następne, poinformuje w najbliższych dniach. "Jesteście niesamowici! Bilety na premierowe koncerty PIEŚNI WSPÓŁCZESNYCH wyprzedane" - napisał muzyk.
Z Miuoshem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz Marcin Wrona: "Pieśni współczesne" to twój 13. autorski album studyjny. To prezent bardziej na 35. urodziny czy 20-lecie kariery muzycznej?
Mioush: Sam nie wiem, czy to prezent… Nie celowałem z tą płytą w specjalne okazje. W ogóle miała jeszcze nie powstać, a skoro świat znalazł się w takiej, a nie innej sytuacji i w marcu wyłączyło mnie z koncertowania, to pomyślałem, żeby zacząć realizować pomysł na krążek, który pojawił się wcześniej. Zacząłem się uczyć, krok po kroku, tworzyć poszczególne rzeczy. Okazało się, że udało się nam to zrealizować w ciągu roku. I jest. Tak wyszło, że wyszło.
Po drodze zapomniałem o tym całym dwudziestoleciu pracy twórczej. Fajnie, że to się w pewien sposób przecina: ta okrągła rocznica aktywności muzycznej - w tym z ostatnimi latami stanowczego uciekania od konwencji rapowej - podsumowana została projektem, który jeszcze w czerwcu był ogromnym zaskoczeniem dla mnie i osób, które do niego zaprosiłem. Dzisiaj - gdy światło dzienne ujrzało kilka singli - mogę powiedzieć, że to projekt, który jest zaskoczeniem dla wszystkich. Publika zwariowała na punkcie "Pieśni współczesnych" ze względu na nasze podejście, bezkompromisowość. W sumie mogę powiedzieć, że to najlepszy prezent - niespodzianka na 20-lecie, jaki mógłbym sobie wymarzyć.
Mówisz o stanowczym odejściu od rapu. Na tym krążku pojawiasz się w jednej z pieśni i to - mam wrażenie - gościnnie.
Faktycznie, są tam moje dwa wersy, do czego namówiła mnie Bela Komoszyńska, która ten numer śpiewa. Powiedziała, że to powinno tam zostać z mojej demówki wokalu, bo fajnie podkreśla całość. W sumie cieszę się, bo pojawiam się również jako wykonawca.
Nie boisz się, że część publiczności, która była z tobą jako raperem, odwróci się od ciebie?
Ciężko byłoby mi zacząć się nad tym zastanawiać po tylu latach nieoglądania się na to, czego publiczność ode mnie oczekuje. Cieszę się i bardzo szanuję tych słuchaczy, których mam. Na dobrą sprawę wytrzymują wszystkie moje zwroty, pomysły i udziwnienia, jeśli chodzi o muzykę, którą organicznie zacząłem grać jakiś czas temu.
Zadowala mnie fakt, że nie jestem więźniem jakiejkolwiek etykiety, własnych racji. Jestem typem, który po prostu robi muzykę i to mnie kręci. Nagrywam od 20 lat rapowe płyty, które się sprzedają, zagrałem setki, jeśli nie tysiące koncertów. Jednocześnie uwielbiam robić muzykę do spektakli teatralnych, zresztą już drugi tytuł w tym roku trafił na afisz. Kocham pracę z muzyką ilustracyjną, bo jest to zupełnie inna bajka. Stosunkowo niedawno zacząłem pisać muzykę i aranżacje, w których jestem coraz bardziej odważny, może skuteczny albo głupi i przez to fajny. Nie lubię o tym rozmawiać, wolę to robić.
Przy okazji "Pieśni współczesnych" okazało się, że umiem pisać teksty innym wykonawcom. Jestem zaszczycony, bo w najbliższym czasie będę pracować przy paru dużych projektach, przy których będę mógł się wyżyć jako tekściarz. Okazało się, że obecnie jest to moje ulubione zajęcie. Jestem zadowolony, że przez najbliższy rok, dwa lata, pojawi się masa numerów z moimi tekstami, które ktoś przefiltruje przez swoją wrażliwość.
Myślę, że wokół mnie zgromadziła się wyborna grupa odbiorców szeroko pojętej muzyki. Życzę wszystkim - i muzykom, i słuchaczom - wywalenia na podziały czy na gatunki, bo nie o to chodzi w muzyce, żeby się zamykać. Nie mamy po 13 lat, żeby się obrażać na kogoś, kto obok nas nie ma w słuchawkach Molesty, tylko Fun Factory. Powinniśmy słuchać tego, co jest dobre i co nas łapie za serce. I to samo robić jako twórcy.
Przygodę z muzyką rozpocząłeś w wieku 15 lat i w tym czasie stworzyłeś 12 albumów studyjnych, kilka minialbumów i wiele innych projektów. Jeśli się nie mylę, skończyłeś studia, ale nie muzyczne.
W życiu do żadnej szkoły muzycznej nie poszedłem. Jestem totalnym samoukiem.
To chyba miałeś dużo odwagi, realizując swoje projekty najpierw z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia i Radzimirem "Jimkiem" Dębskim, a teraz z Zespołem Pieśni i Tańca "Śląsk".
Do projektu z Jimkiem zostałem zaproszony. Nigdy bym nie wpadł w tamtym momencie mojego życia na pomysł współpracy z orkiestrą symfoniczną, szczególnie taką, jaką jest NOSPR. Było to fenomenalne, świetne przeżycie, ale jednocześnie bardzo ciężkie i traumatyczne. Cieszę się, że się udało, ale było naprawdę wymagające. Dopiero trzy lata później, gdy zadzwoniłem do Andrzeja Smolika, mówiąc mu, że chciałbym stworzyć kolejną część tej historii, ale nie znowu z Jimkiem, a tym razem z nim, byłem już świadomy i pewny tego, co robię i jak mam to zrobić. Z Andrzejem się przyjaźnimy, bardzo dobrze się rozumiemy, mamy podobne pozaszkolne podejście do muzyki i podobnie atakujemy pełną artylerią pomysłów każdy utwór muzyczny. Obaj lubimy słuchać muzyki, także tej, która nas otacza i przenosić ją na nasze płyty. Dopiero w 2018 roku, gdy Andrzej dołączył do projektu, to było bardziej świadome podejście do formy, która była bardzo konkretna i wykorzystywała pełną paletę dostępnych narzędzi.
Ten projekt ze Smolikiem doprowadził do tego, żeby zamknąć już projekty związane z orkiestra symfoniczną jakimś ciekawym wydarzeniem. Tak zrodził się pomysł koncertu na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Było to bardzo karkołomne przedsięwzięcie, ale reakcja publiczności była entuzjastyczna i udało się nam zapełnić stadion. Było ponad 45 tysięcy osób.
Katarzyna Budka z Urzędu Marszałkowskiego w Katowicach, która zajmowała się projektami kulturalnymi, zaproponowała współpracę przy tym projekcie i pomoc w tym, żeby w końcu jakiś Polak zagrał na tym stadionie. Kaśka dodała, że jest wspaniała instytucja, która podlega pod ministerstwo kultury i Urząd Marszałkowski, czyli Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk". Ten zespół wraz z "Mazowszem" są największymi nośnikami tradycji w tym kraju. Kaśka skontaktowała mnie z dyrekcją "Śląska" i powiedziała, że fajnie byłoby włączyć zespół w te połączone formuły koncertów z Jimkiem i ze Smolikiem. Smolik zwariował z radości, gdy usłyszał o tym pomyśle i się tym zajął. Później, z okazji setnej rocznicy wybuchu Pierwszego Powstania Śląskiego, nagraliśmy wspólny utwór, który był częścią "Rapsodii śląskiej" przygotowywanej na żywo przez Jana A.P. Kaczmarka. Podczas jednej z prób powiedziałem do dyrektora "Śląska", że fajny jest ten numer i może zrobilibyśmy coś więcej. Nie miałem w ogóle pojęcia, jakby to miało wyglądać. On stwierdził, że to robimy i mam do niego przyjechać za dwa tygodnie. To był 2019 rok i nie wiedzieliśmy w ogóle, kiedy miałoby dojść do realizacji tego pomysłu. Był plan - w związku z kalendarzem moim i zespołu, który cały czas jest w trasie - żeby popracować nad tym materiałem w 2023 roku.
Po tym spotkaniu jechałam do domu i pomyślałem, że muszę się sporo nauczyć, bo pisanie na własne potrzeby wygląda zupełnie inaczej niż pisanie pod 40-osobową orkiestrę zespołu i dla 50-osobowego chóru. Kilka miesięcy później wybuchła pandemia COVID-19. Uznałem, że zacznę chodzić do pracowni, żeby czymś się zająć. A że ten pomysł wisiał w powietrzu, to zadzwoniłem do zespołu z prośbą o dokładny skład orkiestry. Wrzuciłem te instrumenty do wirtualnych sesji programu, na którym pracuję. Obejrzałem masę tutoriali na YouTubie. Wpisałem sobie w wyszukiwarkę: komponowanie muzyki symfonicznej i nazwę tego programu. Po 16 godzinach oglądania nagrań w najróżniejszych domowych sytuacjach zacząłem to robić. Po pięciu godzinach pracy w studiu przyniosłem do domu numer "Gorycz", który ostatecznie na płycie wykonuje Tomek Organek. Puściłem to żonie. Zapytała mnie tylko "jak?". "Nie wiem, jakoś to wyszło" - opowiedziałem. Walczyłem dalej. Od marca do grudnia powstała muzyka, połowę mieliśmy już nagrane na czysto. W międzyczasie nagrywałem zaproszonych wokalistów. Jakoś to się wydarzyło. To jest trochę tak, że takie duże rzeczy dzieją się trochę z przypadku. Czasem trzeba uważać, gdzie się rozgląda, bo z przypadku trafiają się rzeczy, które później są bardzo czasochłonne (śmiech).
Zastanawiają mnie dwie rzeczy w tym, co mówisz. Pierwsza z nich: powiedziałeś, że realizacja projektu z Jimkiem była dla ciebie traumatyczna. Dlaczego?
Byłem wówczas osobą, która jedyny kontakt z żywym organizmem muzycznym miała kilka lat wcześniej przy okazji sformułowania zespołu grającego na żywo. Ale to było pięć osób. I nagle wszedłem do nowo otwartego budynku NOSPR-u, który robi furorę na całym świecie. Przypomniano sobie przy tej okazji, jaką wspaniałą orkiestrą jest NOSPR. Pojawił się wokół tego pewien snobizm. A ja przyszedłem tam z poczuciem, że pojawiłem się tam, żeby to wszystko trochę zhańbić, bo nikt tego wcześniej nie robił. Gdzie raper do NOSPR-u? Po tym projekcie dopiero ludzie zaczęli zauważać, że nie każdy raper w Polsce porusza te same tematy w ten sam sposób. Niektórzy raperzy, w tym ja - mam przynajmniej nadzieję, że dalej jestem tak postrzegany - próbują poruszyć inne tematy niż to, z czym nasz gatunek jest na ogół kojarzony. Cieszyło mnie to, że ten projekt cieszył się taką popularnością, a widownia składała się w dużej mierze z osób nieco starszych od tych, którzy na co dzień słuchali mojej muzyki.
Druga rzecz, na którą zwróciłem uwagę, słuchając cię: powtarzasz, że wiele dużych rzeczy w twojej karierze wydarzyło się przez przypadek. Czy czasem nie umniejszasz sobie i swoim dokonaniom?
Nie umniejszam. Już miałem moment w swoim życiu, w którym czułem się wielki. Miałem wtedy 17 lat, zacząłem swoją rapową drogę, pojawiły się wspólne nagrania z wykonawcami, których słuchałem. Wówczas woda sodowa uderzyła mi do głowy. Oczywiście trudno, żebym wstydził się teraz tego, co robiłem jako 17-latek, ale gdyby taki typ stanął koło mnie, dostałby ode mnie po łbie.
Nie pomijam tego, że odnoszę sukcesy, ale nie chcę do tego dobudowywać drugiej historii. To, że trafiłem do NOSPR-u w 2015 roku, nie było efektem moich pomysłów czy celowych działań, żeby taki koncert się wydarzył. W 2018 roku - tak, to była moja inicjatywa, ale już pomysł, żeby zadzwonić do Smolika, był mojej żony Sandry. Jak zapytała, dlaczego do niego nie zadzwoniłem, odpowiedziałem: nie wiem k***a, chyba jestem jakiś j******y, że do niego jeszcze nie zadzwoniłem. To, że weszliśmy na Stadion Śląski też było zasługą moją, Andrzeja i całej ekipy. Jednak to nie ja wpadłem na to, by zaprosić zespół "Śląsk" na ten koncert stadionowy. Tę myśl zasiał mi ktoś, kto może miał takie podejście jak ty, że sobie umniejszam, i namówił do kontaktu z zespołem.
Lubię się przyznać do tego, że są wokół mnie ludzie, którzy mi takie pomysły sprzedają. Fajne jest to, że ludzie mówią: "stary, zrób to, bo będzie to zajebiste". To nie ja wymyśliłem, żeby z NOSPR-em, Smolikiem i Kasią Nosowską nagrać "Tramwaje i gwiazdy" w wersji "#zostanwdomu". Dostałem SMS od kolegi z Norwegii - Pawła, że ktoś mu pokazał, jak włoska orkiestra udawała, że gra ze swoich domów. Mówię, że udawała, bo przecież to wcześniej trzeba zgrać, zsynchronizować. Powiedział, że to byłoby kozackie, jakbym nagrał coś takiego ze Smolikiem i Nosowską. Nie miałem do tego przekonania. Po ośmiu godzinach zadzwoniłem do Andrzeja, który stwierdził, że to jest świetna rzecz. I dla mnie oczywiste jest to, że w stopce przy twórcach jest wymieniony Paweł Jaworski, który zainspirował mnie do zrobienia tego nagrania. Nawet w pewnym momencie na wideo udaje, że gra na bębenku.
Nie umniejszam sobie. Po prostu chcę być ze sobą fair. Bo jeśli chodzi o "Pieśni współczesne", to gdy już padło hasło, że robimy tę płytę, to wymyśliłem te utwory i sam je napisałem. Ale w późniejszych etapach artyści, którzy je wykonują, podokładali coś od siebie. Podobnie muzycy - każdy miał prawo do własnej interpretacji moich pomysłów. Tak że widzisz, kawałki - z całym szacunkiem - wymyśliłem ja. To na mnie ciąży odpowiedzialność za nie. A że widzę teraz, że się podobają, to mogę mówić, że to nikt inny tylko ja (śmiech).
Powiedziałeś, że być może jesteś odważny albo głupi i przez to fajny. Byłeś pierwszym polskim artystą z koncertem stadionowym po 1989 roku, pierwszym raperem w NOSPR. Czy są jakieś granice tej odwagi twórczej?
Cieszę się, że to pamiętasz (uśmiech). Jeśli zdecyduję się na realizację jakiegoś pomysłu, to nie ma miejsca już na strach. Ewentualnie pojawiają się obawy dotyczące efektu bądź odbioru: czy nie przesadziliśmy z czymś, czy coś się uda, bo jest bardzo skomplikowane, karkołomne albo wymagające dużo pracy bądź robię coś po raz pierwszy.
Bałem się ruszyć z pracą nad "Pieśniami współczesnymi", bałem się nagrywać wokalistów i współpracować z niektórymi po raz pierwszy. Chociaż lubię pracę w studiu i słuchać tych, których zaprosiłem, to bałem się, czy nie wyjdę przy nich na idiotę i ignoranta muzycznego. Bo jak rozmawiać z Julią Pietruchą o tym, czy zaśpiewała czysto!? Albo dyskutować o najmniejszych elementach aranżacji fortepianowej z Igorem Herbutem!? Przecież oni wiedzą znacznie więcej ode mnie o tym, co i jak robią. A cała reszta była kwestią pewnej niepewności.
"Pieśni współczesne" już w tytule zwiastują pewien romans tradycji i współczesności. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tym projekcie, oczekiwałem śląskich pieśni tradycyjnych w nowych aranżacjach.
Takie było pierwotne założenie, ale wyszło zupełnie inaczej (uśmiech).
Zapowiadając ten projekt, mówiłeś, że chciałbyś zbudować nową śląską mitologię. Wpisałeś ją bardziej w muzykę czy w teksty?
Teksty sięgają w różne miejsca i na różny sposób czerpią z tradycji. Są na przykład fragmenty, które są tekstem bardzo współczesnym, ale korzystają z nieco leciwej semantyki - jak na przykład "Doliny", są też takie, które we współczesny, delikatny sposób opowiadają o czymś, co jest czasowo przewlekłe i wieczne, co cały czas powraca - jak w "Mantrze". Są też takie, które sięgają po nowe mitologie jak utwór "Celina". Nie można mówić o Jurku Kukuczce w oderwaniu od takiej świeżej mitologii. A tekst jest opisem tego, co przeżywają osoby bliskie - w tym przypadku żona Celina Kukuczka - w sytuacji, jaka się wydarzyła, czyli tragiczna śmierć Jurka. Dla mnie stanowi to formę mitologii. Zrobiłem to już w przypadku utworu "Lhotse" na płycie "Powroty". Na "Pieśniach współczesnych" jest również numer "Utopiec", który śpiewa Bela Komoszyńska, w którym bezpośrednio dotykamy mitu znanego na Śląsku - i nie tylko - demona.
Powiedziałbym, że tymi pieśniami poszerza się śląska mitologia, która istnieje od lat i jest bardzo ciekawa, kolorowa, mroczna. Mam nadzieję, że tak też zostaną odebrane. Fajne jest na przykład to, że "Doliny" interpretowane są jako piosenka o miastach. Dotyka ona bowiem pieśni z Beskidu Śląskiego, po którą sięgali Joszko Broda czy Gooral. Cieszę się, że ludzie dowiadują się z tej płyty o Celinie Kukuczce. Czerpanie z mitologii jest super, ale również super jest dokładanie do niej nowych elementów.
Ciekawym przykładem jest utwór "Chmury", gdzie pojawia się napisany na nowo tekst tradycyjnej pieśni "Gdybym ci ja miała skrzydełka jak gąska". W oryginale kojarzona jest z weselami, biesiadą, ale w gruncie rzeczy opowiada o tęsknocie kobiety za facetem, który pracuje na kopalni i nie wiadomo, czy z niej wyjdzie.
Wspomniałeś o Celinie Kukuczce. Kontaktowałeś się z nią?
Kilkanaście dni temu siedziałem sobie w domu i zadzwonił telefon. Myślałem, że to jakiś telemarketer, więc od razu pytam, o co chodzi. Usłyszałem: "z tej strony Celina Kukuczka". Pierwsza myśl: "o k***a, zacznie się". Mieliśmy okazję poznać się, gdy robiłem muzykę do spektaklu "Himalaje" Roberta Talarczyka, ale to było przelotne. Natomiast jej młodszy syn Wojtek jest moim sąsiadem - ma pracownię nad moim mieszkaniem. Celina zaczęła mówić, że od tygodnia do niej dzwonili i pytali o ten utwór, aż w końcu miała szansę go posłuchać. Powiedziała, że jest to najbardziej trafny opis muru, o który codziennie się rozbija od 30 lat. Dopytywała, czy straciłem kogoś w podobny sposób, bo to trudno uwierzyć, że nie. Powiem ci, że później się popłakałem i stwierdziłem, że nie odważę się już na napisanie takiego tekstu, żeby nie musieć przeżywać kolejnej takiej rozmowy.
Natomiast w "Imperium", które śpiewa Ralph Kamiński, mam wrażenie, że komentujesz to, co dzieje się z nami jako ze społeczeństwem.
Jeśli tak to odbierasz, to też OK. Ale jest to tekst o podziale, rozłące. Pierwotny pomysł zrodził się z mojej własnej interpretacji jednego z obrazów z serii "Imperium światła" Rene Magritte’a. Dla mnie te obrazy - w szczególności jeden z nich - pokazują rozszczepienie między światami, ścianę między ludźmi.
Cieszę się, że od początku tego projektu pracowaliśmy z jedną ekipą, która dokumentowała powstanie tej płyty, przy teledyskach do "Pieśni…". W pewnym momencie stwierdziłem, że tak jak to wszystko wspólnie przeżywamy, przeniesiemy to do wideoklipów. Klip do "Imperium", który nakręciliśmy w sposób, w który Wenecja, jedno z najbardziej obleganych przez turystów miast na świecie, wygląda jak opustoszała, dodaje tej symboliki i oddaje atmosferę rozszycia życia jednostek, które nawzajem za sobą tęsknią, które miały ze sobą być, ale z jakiegoś powodu tak nie jest. A w końcu w różnych etapach, w innej przestrzeni się spotkają.
Jeżeli ktoś uważa, że to, co dzieje się dookoła nas, wymaga takiego komentarza, to bardzo dobrze. Ale jeśli odnajdzie w tym tekście wyraz tęsknoty za kimś, kogo stracił, też dobrze. Ale nie chcę odbierać nikomu prawa do najróżniejszych interpretacji. Przy swoich rapowych kawałkach pisałem o sobie. Tu dałem sobie szansę na tematy, które nie są ze mną związane albo aby napisać to w taki sposób, w jaki nie byłbym w stanie napisać rapowych numerów.
W jednym z wywiadów mówiłeś, że rap jest o raperze. Czy sięgnięcie po pieśni jako gatunek literacki jest wyrazem twojej dojrzałości?
Nie wiem, czy to dojrzałość, ale jest to coś nowego. Skorzystałem z szansy napisania zupełnie nowych rzeczy za pomocą nowych dla mnie środków wyrazu. Pierwszy raz pisałem dla kobiet. Okazało się, że jest to niesamowite, bo jest to bardzo uwalniająca sprawa. Nie dość, że obdarłem się z tego całego rapowego sznytu, to też sięgałem po problemy, które nie są zero-jedynkowe.
Przy pisaniu tych tekstów dopiero zacząłem uczyć się, jak się pisze piosenki. Teksty, które wysyłałem wokalistkom były za gęste, czasami dostawałem nagraną połowę z nich. Pomyślałem: aha, tak się piosenki robi, ucz się od nich, bo robią to latami. Z każdym krokiem były coraz lżejsze.
Jestem fanem relacji z kobietami. Jestem największym fanem i najlepszym przyjacielem mojej żony. Moim ukochanym własnym projektem jest właśnie "Kobiety". Cudownie mi się współpracowało z tymi wspaniałymi wokalistkami, wszystkimi dziewczynami z chóru. Nie jestem kobieciarzem, babiarzem, bo jestem oddany i wierny swojej żonie. Uwielbiam jednak przebywać z kobietami, ich wrażliwość, ich podejście, niezależność, brak zacietrzewienia, swobodę, naturalność, otwartość. Ta współpraca między mną piszącym a wokalistką, która później wykonuje dany utwór, jest i była bardzo inspirująca.
Wielokrotnie wspominałeś w tej rozmowie swoją żonę Sandrę. Drugą ważną kobietą w twoim życiu jest córka Kora. Czy jej imię to na cześć Kory Jackowskiej?
Tak, Kora jest jedną z trzech najważniejszych kobiet w moim życiu. Ale imię otrzymała po naszym psie (śmiech).
Ale Olga "Kora" Jackowska pojawia się na "Pieśniach współczesnych". Jest to "Pieśń ostatnia". Jak doszło do powstania tego utworu?
Jak wspomniałeś o tym numerze, to mam ciary na sobie. Nigdy nie przypuszczałbym, że coś takiego mi się przytrafi. Kora jest dla mnie kimś absolutnie fenomenalnym, kto grał świetną muzykę, pisał niesamowite teksty. Jest to postać, która trzymała na swoich barkach o wiele więcej niż większość wokalistów w historii tego kraju. Jest mi przykro, że już jej zabrakło. Z tyłu głowy miałem myśl, że może kiedyś uda się coś razem zrobić. Gdy pracowaliśmy nad tym albumem, podczas jednego ze spotkań z zespołem "Śląsk" powiedziałem dyrektorowi, że mam jeszcze jeden pomysł. Zespół ma w swojej historii momenty, w których współpracował z niesamowitymi wykonawcami. Pomyślałem, że może moglibyśmy sięgnąć po jakiś utwór albo materiał archiwalny Marka Grechuty bądź Czesława Niemena. Zbyszek popatrzył na mnie i powiedział, że zespół ma bardzo dobry kontakt z Kamilem Sipowiczem i mieliśmy coś razem zrobić; może to dobry moment, żeby po ten kontakt sięgnąć.
Zadzwoniłem do Kamila i okazało się, że jest bardzo otwarty i świetnie się nam ze sobą rozmawiało. Ustaliśmy, czego szukamy, w czym grzebiemy. Powyciągaliśmy wokale Kory zarówno z koncertów, jak i ze studia i uzgodniliśmy, który numer mógłby się nadać. Pojawił się w tym wszystkim dodatkowy wątek. Bo "Pieśń ostatnia" to zamknięcie klamry, którą otwiera na płycie "Pieśń pierwsza". Pierwotnie miała to być nowa aranżacja "Się ściemnia", bo - jak Kamil mówił - Kora jako swój ostatni numer wykonała właśnie tę piosenkę podczas koncertu w filharmonii w Rzeszowie. Niestety nie dało się wykorzystać go, bo nie pozwalała na to jakość nagrania. Kilkanaście dni temu rozmawiałem z takim producentem wydarzeń muzycznych i okazało się, że produkował właśnie ostatni występ Kory. Znaliśmy się wcześniej, ale wysyłał te wokale przez Kamila, więc o tym nie wiedziałem. W rozmowie rzucił, że dobrze, że nie zdecydowaliśmy się nie na "Się ściemnia", tylko na "Wolno płyną łodzie" i w wersji z nową muzyką nazywa się "Pieśń ostatnia". To był ostatni utwór, jaki Korą zaśpiewała na żywo przed publicznością. Oczywiście, cieszę się, że rzekomy ostatni wykon Kory zamyka tę płytę, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze dla mnie jest to, że udało się nam miedzy światami wspólnie coś zrobić. Wspaniałe jest to, że jej spadkobiercy - Kamil i jej dzieci - przychylnie spojrzeli na ten projekt.
Wychodzi na to, że udało ci się przełamać granicę między światami. Czym jeszcze zaskoczysz? Masz już jakieś plany?
Przy tej płycie nauczyłem się lubić produkcję muzyczną i coraz bardziej się w tym rozkręcam. I mam wrażenie, że uczę się od najlepszych w tym kraju, bo Andrzej Smolik i Michał "Fox" Król to są takie dwa bieguny produkcji w kraju. Mam coraz więcej okazji, aby podpatrywać u innych.
Chcę na pewno nagrać jeszcze jedną rapową płytę. Ostatnią, bo z tych wszystkich muzycznych rzeczy rap jest ostatnią, do której mnie ciągnie. Chciałbym sobie to jakoś podsumować. Mam pomysły na kolejne projekty.
Chciałbym robić muzykę i pisać teksty dla innych. Myślę, żeby przez najbliższą dekadę skupić się na pisaniu i zobaczyć, co z tego wyjdzie. A potem zobaczymy, bo co trzy lata dzieje się w moim życiu coś fajnego: 2015 - współpraca z Jimkiem, 2018 - Smolik, a w tym roku "Pieśni współczesne". Mam nadzieję, że w 2024 roku znowu coś gruchnie (śmiech).
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Ania Walterowicz