Jeszcze kilka dni i skończyłby 11 lat, co jak na shar-pei’a byłoby całkiem nieźle. Moja żona dostała go na urodziny, jeszcze zanim poznała mnie. Zaraz po urodzeniu spuchł i wydawało się, że grozi mu śmierć, ale udało się go odratować, przez co był jeszcze bardziej kochany. Tym razem się nie udało.
Feluś był alergikiem i puchnięcie to dla niego nie nowina. Gdy buzia pęczniała, pił wapno i wracał do normy. Tym razem jednak spęczniał mu brzuch, zbierała się woda. Lekarze go odwodnili, odstawili leki, ale problem wrócił i już ani te, ani inne leki nie zadziałały.
Zrobili mu punkcję osierdzia i pobrali 800 ml płynu do badania. Zastanawiali się, czy to zatrucie, czy zakażenie. Czy może Felek polizał chodniki, podobno spryskane środkami chwastobójczymi, czy też chodziło o coś zupełnie innego, np. sepsę. Co lekarz, to inna diagnoza. Sterydy, antybiotyki, środki odwadniające, kroplówka z płynem fizjologicznym… Wszystko na nic, błyskawicznie gasł w oczach, w zapłakanych oczach mojej żony.
Z pewnością był jednym z najbardziej kochanych i przytulanych psiaków na świecie, a także wyznacznikiem - nie tylko psiej - urody. Moja żona nie traci nadziei, że kiedyś się do niego upodobnię… Śmieszna, wiecznie zamyślona zmarszczka.
I już go z nami nie ma.