Przed laty Louis Malle, legenda francuskiej Nowej Fali, nazwał ja nową Jeanne Moreau i przepowiedział wielką, światową karierę. Na Oscara pięciokrotnie już nominowana do statuetki Julianne Moore zasłużyła dawno temu, zawsze jednak trafiał w ręce bardziej nieszczęśliwych w swoich rolach konkurentek. Tym razem jej wielka kreacja w "Still Alice" zdaje się jednak nie być zagrożona. Jako profesor lingwistyki chora na postępującego Alzheimera zostawiła w tyle konkurencję. Podobnego zdania była Akademia i dała jej Oscara.
W ciągu ostatnich miesięcy zgarnęła absolutnie wszystkie możliwe nagrody w swojej kategorii - począwszy od Złotego Globu, poprzez BAFT-ę, po nagrodę Gildii Aktorów i wszystkich niemal kół krytyków filmowych za oceanem. A teraz Julianne Moore zgarnęła tę najważniejszą nagrodę - Oscara za główną rolę kobiecą.
Od początku scenariusz będący adaptacją powieści "Motyl" Lisy Genovy - z zawodu doktora neurobiologii - powstawał właśnie z myślą o Moore. I choć sam film duetu Richard Glatzer i Wash Westmoreland nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina, to kreacja Julianne Moore - przejmująca, wyciszona - na pewno.
Córka żołnierza, siostra pisarza, niedoszła lekarka
Uchodzi za mistrzynię w kreśleniu postaci skomplikowanych kobiet - wystarczy prześledzić najbardziej znane z ról gwiazdy, by zauważyć, że nie zdarzyło się jej zagrać zwyczajnej "dziewczyny z sąsiedztwa". Takie role jej nie interesują. Bohaterki Julianne, nierzadko skonfliktowane ze światem, wyrastające ponad otoczenie, w którym przyszło im żyć, na długo zapadają w pamięć. Jej droga do aktorstwa nie była jednak oczywista, a to, co zwykliśmy nazywać powołaniem, przyszło późno.
Urodziła się jako Julie Anne Smith w Fort Bragg w Karolinie Północnej jako córka imigrantki ze Szkocji i sędziego wojskowego, pilota i zarazem pułkownika armii USA. W domu panowała atmosfera intelektualnej dysputy - rodzice mnóstwo czytali, znali się na kinie, teatrze, a sama Julianne już wtedy podjęła pierwsze literackie próby. Jej młodszy brat Peter Moore Smith jest cenionym pisarzem, a jedną z jego książek (do której już kupiła prawa) planuje sama przenieść na ekran i zagrać w tym filmie główną rolę.
Z uwagi na pracę ojca nim osiągnęła pełnoletniość, przeprowadzała się... aż 23 razy! Chodziła w sumie do dziewięciu szkół, w tym nawet we Frankfurcie, gdzie ojciec stacjonował w ramach wojskowej misji. Po latach pisała, że wieczne przeprowadzki uczyniły z niej niepewne dziecko, wiecznie zabiegające o przyjaźnie, które kończyły się z każdym wyjazdem. Dopiero jako aktorka odkryła, jak bardzo ów "wędrowny" styl życia okazał się korzystnym dla jej przyszłej kariery. "Zrozumiałam wówczas, że w życiu nie ma nic stałego, wszystkie kolejne zmiany przyjmowałam spokojniej niż moi koledzy, rwący włosy z powodu każdej utraconej roli czy filmu, który nie powstał. Ja już wiedziałam: w każdej chwili wszystko w twoim życiu może się zmienić i powinieneś być na to przygotowany" - wspominała.
Początkowo nie myślała o aktorstwie. Chciała koniecznie być lekarzem albo naukowcem. Ostatecznie ukończyła American High School we Frankfurcie, a później Kolegium Sztuk Pięknych w Bostonie, gdzie specjalizowała się w dramacie. I właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że zamiast zamiast zajmować się "martwymi lekturami", wolałaby wcielać się w postacie ich bohaterek. Jednym słowem: być aktorką.
Kelnerka, muza Louisa Malle'a i... dinozaurów
Po gwałtownej zmianie planów i decyzji o zostaniu aktorką (jeszcze jako Julie) przeniosła się do Nowego Jorku, by realizować marzenia. Ale kiedy próbowała zarejestrować się w Gildii Aktorów Filmowych, usłyszała, że nie może używać własnego nazwiska, bo aktorka zwana Julie Smith już istnieje i nawet grywa w epizodach. Połączyła więc własne imię z imieniem matki (Anne), a drugie imię ojca - Moore - wykorzystała jako nazwisko. Tak narodziła się Julianne Moore, której znakiem charakterystycznym stały się bujne, ognistorude włosy, zielone oczy i wspaniała figura.
Nim ktokolwiek usłyszał o jej istnieniu, wzorem wielu aktorów pracowała jako kelnerka. Absolwentka dwóch wyższych uczelni zarabiała na życie, roznosząc drinki głównie uznanym już gwiazdom, ściskając napiwki, które pozwalały opłacać czynsz. Regularnie biegała też na castingi, zaczęła grywać w off-Broadwayowskich produkcjach, a potem w mydlanych operach. W kinie zadebiutowała dość późno, bo jako 30-latka, rolą w "Opowieściach ciemnej strony". Zagrała... ofiarę mumii. Ale właśnie w tym czasie wzięła też udział - jak wspomina dziś - w najważniejszym zawodowym doświadczeniu: została zaproszona do projektu wielkiego Louisa Malle'a, będącego zaadaptowaną potem przez Davida Mameta na film ("Wania na 42. ulicy") adaptacją głośnego "Wujaszka Wani" Antoniego Czechowa. Nim jednak powstał film, aktorzy przez cztery lata pracowali nad tekstem, grając go wyłącznie dla przyjaciół, krytyków sztuki i nader elitarnych odbiorców.
Malle był pierwszym, który zachwycił się talentem i urodą Julianne - przepowiedział wielką karierę i porównał jej zmysłowość i talent do wielkiej gwiazdy znad Sekwany - Jeanne Moreau. To było jak namaszczenie. Hollywood zainteresowało się w końcu rudowłosą pięknością. Na plan zaprosił ją sam Steven Spielberg, obsadzając najpierw w małej roli w "Ściganym" u boku Harrisona Forda, a potem w wielkim hicie "Zaginiony świat - Jurassic Park". Niebawem będący wówczas u progu reżyserskiej kariery Paul Thomas Anderson zaproponował jej rolę gwiazdy porno w słynnym "Boogie Nights". To był rok 1998 i jej pierwsza nominacja do Oscara. Znalazła się w pierwszej dziesiątce na liście Entertainment Weekly "The 25 Greatest actress" lat 90. Tymczasem wszystkie najważniejsze role wciąż były jeszcze przed nią.
Na zawsze outsiderka
Od tej pory jej kariera ruszyła z kopyta. Grała niemal bez przerwy - u Roberta Altmana, Alfonso Cuarona. W międzyczasie zdążyła założyć rodzinę i urodzić syna.
Rok 2002 był bodaj najważniejszym w całej jej karierze. Zagrała w dwóch różnych, wybitnych filmach. Akcja obu rozgrywała się w Ameryce lat 50., ona zaś, zarówno w jednej, jak i w drugiej produkcji, wcieliła się w outsiderkę, mającą odwagę przeciwstawiać się całemu światu. W filmie "Daleko od nieba" była żoną, która odkrywa, że jej mąż jest homoseksualistą, i która później zakochuje się w swoim czarnoskórym ogrodniku, niszcząc sobie reputację. Jej występ został nagrodzony nominacją do Oscara dla najlepszej aktorki. Zdjęcia kończyła w piatym miesiącu ciąży, a wkrótce urodziła córeczkę.
Równolegle grała w rewelacyjnych "Godzinach" Stephena Daldry'ego - adaptacji głośnej powieści Michaela Cunninghama, obok Meryl Streep i Nicole Kidman. Jako nieszczęśliwa żona, nie potrafiąca kochać niczego nierozumiejących męża i syna, dała popis wielkiego, stonowanego aktorstwa, otrzymując drugą nominację do Oscara w tym samym 2002 roku. I choć - jak to w Hollywood bywa - żadna nie zamieniła się w statuetkę, Moore trafiła do pierwszej aktorskiej ligi, której nie opuszcza do dziś.
W debiutanckim filmie swojego wielkiego przyjaciela, słynnego projektanta mody Toma Forda "Samotny mężczyzna" (2009), we wspaniałych, specjalnie dla niej projektowanych kreacjach była nieszczęśliwą - znów zakochaną w homoseksualiście - piękną Charley. U boku Colina Firtha przeżywała uczuciową gehennę, zniewalała urodą i rozpaczliwą próbą wymuszenia miłości na kimś, kto nie mógł jej kochać. Chyba nigdy nie wyglądała na ekranie tak zjawisko i nie budziła takiego współczucia. Znakomity, niedoceniany przez purytańskie Hollywood film Forda był wielkim sukcesem artystycznym, otrzymał jednak tylko jedną nominację do Oscara - dla Firtha. Miał też szansę na Złotego Globa: dla Moore jako najlepszej aktorki oraz dla naszego rodaka Abla Korzeniowskiego za muzykę. Aktorka znana z działań na rzecz obrony gejów i lesbijek na jednym z przyjęć wzniosła głośny toast "za niedocenionych z powodu głupoty i uprzedzeń".
Czekając na Oscara
Ostatnie pięć lat dla 54-letniej dziś gwiazdy również było łaskawe. Jakby wbrew teorii, że w Hollywood nie ma ról dla kobiet po pięćdziesiątce, ona wciąż gra i nie przestaje zachwycać urodą. W "Sercach map", satyrze na Hollywood, jest znakomita jako starzejąca się, zmanierowana diva, zajęta wyłącznie sobą. Za tę kreację w minionym roku otrzymała Złotą Palmę.
To, co pokazuje w "Still Alice", warte jest jednak każdej nagrody. Bez jej kreacji ten pełen scenariuszowych pęknięć obraz nie działałby z taką siłą. Moore jako chora na Alzheimera, zaledwie 50-letnia wybitna lingwistka - okradana ze wszystkiego, co zdobyła w życiu jako naukowiec, ale także z najcenniejszych wspomnień - wbija w fotel.
- Wolałabym mieć raka - powie w jednej ze scen i nietrudno zrozumieć jej bohaterkę, niemal do końca świadomą dewastacji, jaka dokonuje się w jej umyśle. Łatwo było przeszarżować tę rolę (zrobiła to np. wielka Meryl Streep w "Sierpniu w Hrabstwie Osage".) Moore stonowana, przez większość scen grająca głównie mimiką, spojrzeniem, strachem widocznych w oczach, stworzyła genialną kreację.
Julianne, co piegów nie chciała
Mimo ciągłej obecności na planie zdjęciowym (jej kalendarz zaplanowany jest już do 2017 roku) dla Julianne Moore aktorstwo nie jest jednak całym życiem. Dość późno, bo w wieku 36 lat została matką - pierwszego syna Caleba - a jako 42-latka urodziła córeczkę. Jest jednak zadowolona z tego świadomego wyboru. Mówi, że musiała dojrzeć do bycia matką i poczuć, że wie już, jak godzić zawodową aktywność z rodzicielstwem. W 2007 roku zadebiutowała także jako autorka książek dla dzieci powieścią "Freckleface Strawberry" i od kilku lat pisze regularnie swój cykl o dziewczynce, która pragnie ukryć swoje piegi, bo nie cierpi ich, jak kiedyś ona swoich. W końcu jednak je akceptuje.
Książka, o której mówi, że jest na wpół autobiograficzną opowieścią, trafiła do ścisłej czołówki bestsellerów "New York Timesa". Potem powstały trzy kolejne, a w końcu zostały przerobione na musical przez Rose Caiolę i Gary'ego Kuppera. Jego premiera z wielkim rozgłosem odbyła się na nowojorskiej New World Stage. To właśnie tam, w Nowym Jorku aktorka mieszka od wielu lat i o przenosinach do Hollywood nawet nie chce słyszeć.
O macierzyństwie może opowiadać godzinami. Jej przyjaciele twierdzą, że to najmądrzejsza mama, jaką dane było im poznać. Gdy tego wymaga sytuacja, w jednej chwili potrafi z kumpelki, jaką jest dla swoich dzieci, zmienić się w egzekwującą przestrzeganie ustalonych zasad mentorkę. Piekielnie inteligentna, błyskotliwa i... złośliwa, słynie też z poczucia humoru.
Jej najbliżsi przyjaciele Ellen Birkin i Ralph Fiennes opowiadają o jej reakcji na fakt, że parokrotnie z rzędu trafiła na listę 50 najpiękniejszych ludzi na świecie magazynu "People". Poproszona o komentarz, rzuciła wtedy krótko:"To najlepszy dowód na to, że warto wierzyć w cuda".
Autor: Justyna Kobus/kka / Źródło: BBC Internet Archive/biography.com/tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Sony Pictures Classics