Grupa kilkunastu talibów zastawiła perfekcyjną pułapkę na czterech komandosów elitarnej amerykańskiej jednostki SEALs. Zaatakowali z zaskoczenia z trzech stron, byli silniej uzbrojeni i dobrze ukryci. Jeden z komandosów, poświęcając własne życie, nadał apel o pomoc, ale bezwiednie doprowadził tym do jeszcze gorszej tragedii, gdy lecący z pomocą śmigłowiec dostał się pod ostrzał. 10 lat temu rutynowa operacja w górach Afganistanu przerodziła się w katastrofę.
Czwórka komandosów SEALs była częścią sił, które miały przeprowadzić niewyróżniającą się niczym operację Red Wings. W tym okresie odbywały się dziesiątki jej podobnych. Lokalne amerykańskie dowództwo w jednym z dystryktów prowincji Kunar zaplanowało uderzenie na talibskich bojówkarzy kryjących się w odludnych i trudnodostępnych górskich dolinach w pobliżu granicy z Pakistanem. Po ich wyeliminowaniu marines mieli pozostać na miejscu przez kilka tygodni i nawiązać przyjazne relacje z cywilami żyjącymi w małych wioskach na zboczach gór wyższych niż Rysy. Nikt nie zakładał, że będzie to łatwe zadanie, ale nie spodziewano się takiej katastrofy, która doprowadzi do pośmiertnego przyznania jednemu z żołnierzy Medalu Honoru - najwyższego odznaczenia za odwagę w USA - i posłuży za kanwę głośnej książki oraz filmu.
Cel: najgroźniejszy talib w okolicy
Kluczowym elementem planowania operacji Red Wings były uzyskane od jeńca informacje na temat lokalnego watażki talibów Ahmada Szaha. Bojówkarz dowodził najsilniejszym oddziałem rebeliantów w okolicy, którą miano oczyścić. Postanowiono więc, że on i jego ludzie będą pierwszym celem operacji. Atak miał nastąpić z zaskoczenia nocą. Planowano wysłać w pobliże kryjówki Szaha kilkuosobową grupę zwiadowców marines, aby dokładnie ustalili miejsce pobytu taliba i pokierowali główny oddział uderzeniowy złożony z kilkudziesięciu ludzi. Plan skomplikował się jednak po tym, kiedy zorientowano się, że pod koniec czerwca 2005 roku praktycznie nie będzie księżyca i śmigłowce Korpusu Piechoty Morskiej nie dadzą rady przewieźć żołnierzy po zmroku. Trzeba było się zwrócić po pomoc do Dowództwa Operacji Specjalnych, które dysponuje 160. Pułkiem Lotniczym wyspecjalizowanym w skrytym przewożeniu komandosów pod osłoną ciemności. Dowództwo miało jednak nalegać, aby w związku z tym zamiast zwiadowców marines przodem wysłać zwiadowców z jednostek specjalnych, konkretnie z jednostki SEALs. Marines przystali na taki układ, nie mieli bowiem powodów do niepokoju. Komandosi SEALs należą do elity amerykańskiego wojska. Tym sposobem forpocztą operacji Red Wings stał się czteroosobowy zespół komandosów. Dowodził nim Michael Murphy, który miał za podwładnych snajpera Matthew Axelsona, obserwatora i łącznościowca Danny'ego Dietza oraz sanitariusza Marcusa Luttrella. Nie mieli walczyć, ale skrycie obserwować, więc celowo było ich tak mało i byli lekko uzbrojeni. Axelson miał swój karabin wyborowy, a pozostali karabinki M4 z granatnikami i dodatkowy sprzęt.
Zwyczajna misja wymyka się spod kontroli
Operacja rozpoczęła się późnym wieczorem 27 czerwca 2005 roku. Komandosi w pobliże miejsca akcji dotarli na pokładzie śmigłowca MH-47, czyli przystosowanego do operacji specjalnych CH-47 Chinook. Wysadzono ich niedługo przed północą w odległości około 2 km od wioski, w której miał się ukrywać Szah. Dotarcie do wyznaczonego punktu obserwacyjnego zajęło im jednak kilka godzin. W ciemnościach musieli przedostać się na przeciwległe zbocze dominującej nad okolicą góry Sawtalo Sar, wysokiej na 3 tys. m. Na miejsce dotarli przed świtem i szybko zorientowali się, że wbrew informacjom wywiadu w okolicy punktu obserwacyjnego jest niewiele roślin. Oznaczało to, że będzie im znacznie trudniej się ukryć. Zrobili jednak, co mogli i zalegli w płytkim skalistym zagłębieniu, tak aby będąc niewidocznymi z doliny, mogli ją obserwować. Nie minęła godzina, gdy zdarzył się przypadek, który doprowadził do śmierci 19 Amerykanów. Niespodziewanie dla komandosów na skałach nad nimi bezgłośnie pojawiło się trzech pasterzy. Jeden z nich, nieświadomy obecności żołnierzy, zeskoczył z półki skalnej tuż przed Murphy'ego. Amerykanie błyskawicznie wzięli ich na cel, ale widząc przed sobą cywilów, wstrzymali ogień. Mężczyźni przekonywali, że nie są uzbrojeni i nie mają nic wspólnego z talibami. Amerykanie stanęli przed trudnym wyborem. Trzech mężczyzn było cywilami i nie stanowiło bezpośredniego zagrożenia, więc zgodnie z zasadami trzeba było ich puścić wolno. Żołnierze wiedzieli jednak, że ludność tej doliny jest negatywnie nastawiona do inwazji wojsk USA i współpracuje z talibami. Nie mieli wątpliwości, że pasterze poinformują rebeliantów o ich pozycji. Pomimo tego Murphy zdecydował się postąpić zgodnie z zasadami i puścił Afgańczyków wolno. – Cały czas żałuję tej decyzji. Kosztowała życie tylu osób – mówił po latach w wywiadzie dla magazynu "Esquire" Luttrell, jedyny ocalały. Po puszczeniu pasterzy wolno, komandosi zmienili pozycję, ale Murphy postanowił nie przerywać misji.
Doskonała zasadzka
Kilka godzin później spełniły się przewidywania Amerykanów. Znaleźli ich Szah i jego ludzie. Natychmiast wybuchła zacięta strzelanina, w której talibowie od początku mieli przewagę. Szah rozstawił swoich ludzi tak, aby mogli ostrzeliwać Amerykanów z trzech kierunków, uniemożliwiając im ukrycie się. Na dodatek miał do dyspozycji cięższe uzbrojenie. Amerykanie znaleźli się pod intensywnym ostrzałem i nie mieli wyboru. Musieli uciekać. Murphy nakazał wycofywanie się w kierunku, z którego przybyli. Oznaczało to zejście ze stromych klifów w głęboki żleb. Tym razem nie mieli jednak czasu zrobić tego spokojnie i bezpiecznie. Musieli na złamanie karku pędzić ze stromych skał w dół. Luttrell pamięta tylko, że niemal od razu stracił równowagę i runął w dół. Spadając, stracił hełm i większość sprzętu, podobnie jak jego koledzy. Po pozbieraniu się próbowali dalej się wycofywać, ale raz po raz byli trafiani. Murphy dostał w brzuch, podobnie Axelson, który na dodatek został trafiony w głowę. Dietz otrzymał postrzał w rękę, a potem w szyję. Obok Luttrella wybuchł granat, który pokiereszował mu nogi i na chwilę oszołomił. Gdy oprzytomniał, zdał sobie sprawę z tego, że ledwo może się podnieść. Jako sanitariusz starał się odciągnąć ciężko rannego Dietza z linii ognia i opatrzyć go, ale kolega zmarł na jego rękach po otrzymaniu kolejnego postrzału. Komandosi cały czas próbowali wezwać pomoc, ale znajdowali się w głębokim żlebie i nie mogli się połączyć z bazą. Widząc umierających podwładnych, Murphy zdecydował się na straceńczy krok i wdrapał się na wyższy, otwarty teren, gdzie był wystawiony jak na strzelnicy, ale mógł spróbować nawiązać połączenie z bazą przez telefon satelitarny. Rzeczywiście udało mu się to, ale niemal natychmiast dostał postrzał w brzuch, a potem kolejny. Po otrzymaniu potwierdzenia, że odebrano ich wezwanie pomocy, Murphy nie mógł już się ruszyć. Strzelał tylko w kierunku talibów i głośno błagał Luttrella, żeby mu pomógł. – Krzyczał do mnie: "Pomóż mi, Marcus! Proszę, pomóż mi!" – wspominał komandos i dodawał, że nie był w stanie pomóc. Sam ledwo się poruszał, a wyjście na otwartą przestrzeń oznaczało wyrok śmierci. – Puściłem swój karabin i zatkałem rękoma uszy, żeby nie słyszeć jego krzyku. Po pewnym czasie zapadła cisza. Krzyk ustał dla wszystkich, ale nie dla mnie. Ja nadal go słyszę. Każdej nocy. Przez kilka tygodni myślałem, że zwariuję – opisywał Luttrell.
Katastrofa zamiast pomocy
Po zabiciu Murphy'ego, walka zaczęła dogasać. Ciężko ranny Axelson nie był już w stanie się bronić. Luttrell zdołał się do niego doczołgać, ale chwilę później wybuchł obok nich granat z moździerza i komandos został odrzucony kilka metrów dalej, stoczył się w dół i wpadł do rozpadliny. Gdy odzyskał świadomość, zorientował się, że teraz jego nogi są już praktycznie sparaliżowane. Na jego szczęście talibowie nie zauważyli, gdzie upadł, i zadowolili się dobiciem Axelsona. Po chwili strzelanina ustała. Bojówkarze zebrali cały porzucony sprzęt Amerykanów i natychmiast zaczęli się wycofywać, wiedząc z doświadczenia, że na pewno nadejdzie odwet. Zgodnie z przewidywaniami talibów po odebraniu informacji Murphy'ego natychmiast zaczęto szykować pomoc. Jej wysłanie opóźniło się o kilka godzin z powodu problemów w komunikacji pomiędzy różnymi amerykańskimi dowództwami. Ostatecznie do akcji ruszyło łącznie sześć śmigłowców, cztery transportowe z żołnierzami na pokładzie w osłonie dwóch szturmowych AH-64 Apache. Przodem leciały dwa MH-47 z komandosami SEALs, identyczne jak ten, który dzień wcześniej przewiózł oddział Luttrella. Kiedy MH-47 zaczęły się zniżać, żeby wysadzić żołnierzy, doszło do kolejnej tragedii. Jeden z wycofujących się ludzi Szaha oddał "jeden na milion" strzał z granatnika RPG-7. Pocisk trafił idealnie w tylne silniki maszyny, przez co piloci natychmiast stracili nad nią kontrolę. Ciężki, ważący ponad 20 ton śmigłowiec zwalił się na zbocze góry i eksplodował. Zginęli wszyscy na pokładzie: ośmiu komandosów SEALs i ośmiu lotników ze 160. Pułku. W tym momencie operacja Red Wings i polowanie na Szaha kompletnie straciło znacznie. Ogłoszono rozpoczęcie operacji Red Wings II, której celem było odnalezienie potencjalnych ocalałych, zwłok poległych oraz cennego sprzętu, który nie powinien wpaść w ręce rebeliantów. Szybko znaleziono ciała Murphy'ego, Axelsona i Dietza oraz zabezpieczono miejsce rozbicia się MH-47. Po Luttrellu nie było natomiast śladu.
Uratowany dzięki tradycji
Komandos nie wie, jak długo leżał w rozpadlinie wypełnionej błotem i wodą. W pewnym momencie zorientował się jednak, że stoi nad nim jakiś mężczyzna. Luttrell spodziewał się najgorszego, ale miał wielkie szczęście. Wycofując się z kolegami pod ostrzałem komanda Szaha, znaleźli się już na terenach klanu, który był przyjazny Amerykanom. Wybawcą Luttrella okazał się mężczyzna imieniem Gulab, który ukrył go w swoim domu w pobliskiej wiosce. Zgodnie z lokalną tradycją, przyjmując ciężko rannego komandosa pod swój dach, Afgańczyk gwarantował mu bezpieczeństwo. Musiał go bronić nawet za cenę swojego życia. Tradycja uchroniła Luttrella od śmierci. W nocy do wioski Gulaba przybył Szah ze swoimi ludźmi, bo dowiedział się, że znajduje się w niej Amerykanin. Talibowie starali się groźbami i biciem zmusić Gulaba do wydania im Luttrella, ale ten odmówił i poparła go cała wieś. Stojąc wobec gniewu ponad stu mężczyzn, mała grupa talibów musiała się wycofać. Równocześnie Gulab wysłał swojego krewniaka po pomoc do odległej o kilkanaście kilometrów bazy Amerykanów. Luttrell spędził w afgańskiej wiosce łącznie pięć dni. W tym czasie znienawidził kozie mleko. – Matko Boska, jakie to było obrzydliwe. Do dzisiaj na sam ten zapach robi mi się niedobrze – wspomina Amerykanin. Jednocześnie przyznaje, że zyskał wiele szacunku do Afgańczyków. Wcześniej wszystkich traktował pogardliwie i wrogo, "bo tak nas szkolono i nie można im było ufać". Teraz uznał swojego wybawcę za brata.
Szah nie przeżył
Luttrell został ostatecznie ewakuowany 4 lipca, tydzień po tym, jak wyruszył z trzema towarzyszami na misję. Kolejne pół roku spędził na leczeniu ran i w 2006 roku wrócił do walki w Iraku. Obrażenia odniesione podczas operacji Red Wings nie dawały mu jednak spokoju i w 2007 roku odszedł ze służby z powodów zdrowotnych. Jeszcze w tym samym roku ukazały się jego wspomnienia z tragicznej akcji w Afganistanie pod tytułem "Lone Survivor". Na ich podstawie w 2013 roku nakręcono film o tym samym tytule. Szczegóły starcia z talibami z czasem mocno podkolorowano. Chociażby liczba bojówkarzy, którzy urządzili zasadzkę, urosła do "około 200", podczas gdy w odtajnionych raportach wojska mowa o maksymalnie kilkunastu talibach. Sam Ahmad Szah przetrwał atak Amerykanów, ale wobec naporu jednostek wysłanych śladem komandosów lądem uciekł ze swoimi ludźmi do Pakistanu. Kilka tygodni później jego komando zostało rozbite w kolejnych walkach z wojskiem USA. Sam Szah przeżył do 2008 roku, kiedy zginął w walce z pakistańską policją. Za "heroiczną postawę" podczas zasadzki Michael Murphy otrzymał najwyższe amerykańskie odznaczenie za męstwo, Medal Honoru, a US Navy nazwała jego imieniem jeden z najnowszych niszczycieli typu Alreigh Burke. Luttrel, Axelson i Dietz otrzymali Krzyże Marynarki Wojennej, najwyższe odznaczenia przyznawane przez flotę (jednostka SEALs jest częścią US Navy). Cała operacja Red Wings i Red Wings II była pyrrusowym zwycięstwem Amerykanów. Za cenę życia 19 elitarnych żołnierzy zdołali do połowy lipca opanować kilka górskich dolin. Do końca lata Amerykanie i tak się z nich wycofali, a talibowie wrócili z Pakistanu na swoje miejsce.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US DoD, As-Sahab