Północnokoreański reżim właśnie zerwał z prowadzoną przez siebie od początku istnienia polityką i uznał Koreę Południową za wroga. Kim Dzong Un otwarcie mówi o wojnie, a świat zadaje sobie pytanie: czy ta naprawdę wybuchnie? - Musimy zadać sobie pytanie, co to znaczy "wojna"? Jak ona miałaby wyglądać? - pyta dr Oskar Pietrewicz, analityk ds. koreańskich z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
"Sytuacja na Półwyspie Koreańskim jest bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek od czerwca 1950 roku. Może to zabrzmieć nazbyt dramatycznie, ale uważamy, że podobnie jak jego dziadek w 1950 roku, Kim Dzong Un podjął strategiczną decyzję o pójściu na wojnę" - w połowie stycznia ostrzegli Robert L. Carlin i Siegfried S. Hecker, światowej klasy eksperci ds. Korei, których przewidywania niejednokrotnie się już sprawdzały.
Czy Korea Północna rzeczywiście podjęła decyzję i szykuje się do wojny? W ostatnich tygodniach nie tylko testowała nowe rodzaje uzbrojenia, ale też formalnie uznała Koreę Południową za swojego wroga oraz zerwała wszystkie łączące z nią umowy gospodarcze. Co to oznacza? Dla tvn24.pl tłumaczy dr Oskar Pietrewicz, analityk ds. koreańskich z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Odrzucenie planów zjednoczenia obu Korei, nasilające się zbrojenia, nagłe zbliżenie z Rosją. Ostatnie działania, zwłaszcza noworoczne przemówienie Kim Dzong Una, wydają się bardzo niepokojące.
To być może było najważniejszy wystąpienie Kim Dzong Una od początku jego rządów. On podważył realizowaną od 1972 roku politykę zjednoczeniową Korei Północnej: że Pjongjang dąży do zjednoczenia metodami pokojowymi, bez ingerencji mocarstw i przy poszanowaniu różnic. To zostało zarzucone, Północ mówi, że Południe to już nie są "nasi ludzie". To strategiczna zmiana, której nie można bagatelizować.
Czy to znaczy, że Północ szykuje się do wojny?
Myślę, że nie. Prawdopodobieństwo jest bardzo niewielkie. Po pierwsze, niewiele widać realnych działań - na czym miałaby ta wojna polegać, na inwazji lądowej? Na granicy nie są zbierane siły, Pjongjang nie mobilizuje swoich wojsk. Po drugie, w realiach Korei Północnej mamy do czynienia z pewną cyklicznością - naprzemiennego dążenia do eskalacji, by potem siadać do rozmów i zyskiwać ustępstwa za zgodę na deeskalację.
Wydaje się, że tym razem sytuacja wyglądanie nieco inaczej. Korea Północna nie tylko się zbroi, ale też ogłasza konkretne decyzje, jak rezygnacja ze zjednoczenia Korei i wpisanie do Konstytucji, że Południe jest jej wrogiem. Jak takie decyzje miałyby zachęcać Seul i Waszyngton do jakichkolwiek rozmów?
Rzeczywiście, te działania Północy są dość zaskakujące. Mimo wszystko, Północy raczej nie chodzi o rozpoczęcie wojny, ale o sprawdzenie sprawność sojuszu USA z Koreą Południową. Nie bez znaczenia jest też kalendarz wyborczy – w kwietniu odbędą się wybory parlamentarne w Korei Południowej, a w listopadzie prezydenckie w USA. Działania północnokoreańskie mają w tej sytuacji pobudzać do refleksji w obu państwach, wymusić, by Pjongjang wrócił znów na radar w ich politykach zagranicznych.
Możliwe że Koreańczycy z Północy liczą na powrót rozmów z Donaldem Trumpem po jego ewentualnym zwycięstwie wyborczym, choć ciężko powiedzieć, o czym te rozmowy miałyby być. Ale Pjongjang nauczył się, że można w rozmowach z Trumpem uzyskać bardzo wiele, nie oferując prawie nic. Pamiętane jest, że w 2018 roku Trump łatwo zgodził się na odwołanie wszystkich regularnych manewrów dwustronnych USA z Koreą Południową. W zamian Pjongjang powiedział, że jest gotowy na denuklearyzację i wstrzymanie testów rakietowych – czyli nie dał praktycznie nic.
To brzmi jak totalna kompromitacja Trumpa w tamtych negocjacjach.
Myślę, że tak. Choć trzeba pamiętać, że to była pierwsza runda rozmów, druga runda odbyła się rok później i Trump nie dał się już oszukać, więc przynajmniej nauczył się na własnym błędzie. Nadal jednak Trump absolutnie nic nie osiągnął w tamtych negocjacjach, choć szumnie ogłaszał że "problem został rozwiązany". A żaden problem nie został rozwiązany, rozmowy zakończyły się fiaskiem, a Północ wróciła do swojej wcześniejszej polityki.
Niektórzy eksperci są zdania, że fiasko tamtych negocjacji z Donaldem Trumpem zabolało jednak Kim Dzong Una, który osobiście się w nie zaangażował. I że zniechęciło to go do jakichkolwiek kolejnych rozmów z USA, a zwłaszcza Trumpem.
To jest druga możliwość, że Korea Północna uznała, że nie warto znów podejmować wysiłku propagandowego, by zaryzykować dialog z USA lub Koreą Południową, że skuteczniejsze jest zerwanie wszelkich kontaktów.
Czyli Północ dąży do dialogu, czy wręcz przeciwnie?
Tak naprawdę wydaje się, że obecne działania Korei Północnej i eskalacja mają być sygnałem nie dla Korei Południowej czy USA, ale dla Rosji i Chin. Pjongjang chce im pokazać, że może być przydatny w globalnej polityce.
Czyli działania Korei Północnej są sterowane przez Moskwę i Pekin?
Takie stwierdzenie byłoby już czystą spekulacją, nie ma na to żadnych potwierdzeń. Niemniej Korea Północna swoją eskalacją pokazuje, jakie ma możliwości odwracania uwagi USA, rozpraszania ich sił, testowania amerykańskich reakcji i ich czerwonych linii. To mogą być bardzo cenne możliwości, które jednak reżim będzie Rosji i Chinom oferować za określoną cenę.
Pan tonuje emocje, jednak uznani eksperci ds. Korei, Robert L. Carlin i Siegried S. Hecker, wprost oceniają, że Kim podjął już decyzję o rozpoczęciu wojny. Czyli mylą się?
To są bardzo uznani analitycy i badacze, którzy wielokrotnie dowodzili trafności swoich przewidywań. Siegfried Hecker choćby w 2010 roku, jako ostatni Amerykanin, odwiedził północnokoreańskie instalacje nuklearne w Jongbjon i trafnie przewidział, ostrzegał, że Korea Północna ma potencjał, by stworzyć broń jądrową. I dziś już ją ma.
Ich ocena musi być brana pod uwagę, ale ona jest oparta głównie na ich intuicji, nie przedstawiają wielu argumentów za swoim wnioskiem. Tymczasem musimy zadać sobie pytanie – co to znaczy wojna? Jak ona miałaby wyglądać?
A jak rozpoczęta przez Północ wojna mogłaby wyglądać?
Raczej pochopnym i błędnym jest myślenie, że tutaj chodziłoby o pełnoskalową inwazję lądową, taką, jak w 1950 roku rozpoczął dziadek Kim Dzong Una. Dziś Korea Północna jest w stanie uderzyć, zaatakować, ale nie zająć terytorium Korei Południowej, które tymczasem wyrasta na ważnego globalnie producenta uzbrojenia.
Jeżeli więc Carlin i Hecker mają rację, to nie chodzi o pełnoskalową wojnę, ale o działania hybrydowe. Można spodziewać się powrotu regularnych, przygranicznych starć zbrojnych pomiędzy oboma Koreami. Byłby to powrót do lat 60., gdy w ciągu trzech lat w takich starciach zginęło w obu państwach koreańskich po kilkaset osób. Może zacząć dochodzić do częstych naruszeń przestrzeni powietrznej Południa, nasilenia ataków hakerskich, zwiększenia północnokoreańskiej działalności wywiadowczej, również przy wykorzystaniu nowo wystrzeliwanych satelitów.
W Korei Południowej pojawią się zielone ludziki, które zajmą jakąś część jej terytorium, na przykład którąś z wysepek? Korea Północna mogłaby chcieć wykorzystać sytuację międzynarodową, w której USA muszą już teraz mierzyć się jednocześnie z kilkoma kryzysami.
To już byłoby zaskakujące, choć nie można tego wykluczyć, granica morska jest szczególnie wrażliwa. Bardziej spodziewałbym się jednak ograniczonych działań, wysyłania agentów i komandosów na Południe, co też miało już miejsce w przeszłości - w 1968 roku północnokoreańscy komandosi dotarli aż do pałacu prezydenckiego w Seulu z misją zabicia prezydenta. Możliwe też, że Pjongjang wróci do przeprowadzania w Korei Południowej zamachów terrorystycznych.
Co Kim Dzong Un tym zyska?
To może być bardzo problematyczne dla USA i ich sojuszników. Jeżeli te działania i prowokacje w którymkolwiek momencie nie spotkają się z adekwatną, zdecydowaną reakcją Korei Południowej i USA, to będzie natychmiastowy, bardzo wyraźny sygnał dla Pjongjangu, Moskwy i Pekinu. Pokaże, na co można sobie teraz pozwolić w relacjach z USA, nie tylko na Półwyspie Koreańskim, ale w całej Azji Wschodniej, czyli też wokół Tajwanu czy na Morzu Południowochińskim. Pjongjang, na użytek Rosji i Chin, testowałby w ten sposób granice amerykańskiej potęgi.
Czy te granice potęgi USA są już widoczne w regionie?
Nie są. Amerykanie zawsze zakładają, że jakikolwiek wybuch konfliktu na Półwyspie Koreańskim oznaczałby zaangażowanie się Chin, co uznawali za czerwoną granicę - punkt, którego nie chcą przekroczyć. Dlatego na przykład w 2010 roku administracja prezydenta Baracka Obamy powstrzymała Seul, by nie reagował zbyt gwałtownie na zatopienie przez Koreę Północną jego korwety Cheonan.
Ale ostatnie miesiące pokazują, że USA są też świadome, że jako globalne mocarstwo i wiarygodny sojusznik muszą cały czas być w stanie fizycznie zareagować na Półwyspie Koreańskim, jeśli dojdzie tam do konfliktu. Także administracja południowokoreańska manifestuje obecnie gotowość do zdecydowanego reagowania na wszelkie prowokacje.
Pjongjang może w tej sytuacji jedynie liczyć, że zbliżające się wybory w USA i Korei Południowej przyniosą mniej zdecydowane władze w obu państwach.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: KCNA