Opór amerykańskich dyplomatów wywołało zarządzenie sekretarz stanu Condoleezzy Rice. Zagroziła ona, że niektórzy z nich albo wyjadą na placówkę do Iraku, albo zostaną zwolnieni z pracy.
Na spotkaniu z kierownictwem resortu w środę kilkuset pracowników otwarcie wyrażało niezadowolenie z decyzji Rice, a niektórzy krytykowali nawet politykę Departamentu Stanu w Iraku. Dyplomaci skarżyli się, że nie są dostatecznie przygotowani do trudnej misji w Iraku i krytykowali rozbudowę ambasady w Bagdadzie.
Jeden z uczestników spotkania powiedział, że służba dyplomatyczna w Iraku to "potencjalny wyrok śmierci" i że ambasada w innym kraju znajdującym się w tak niebezpiecznym miejscu byłaby już dawno zamknięta.
Prowadzący spotkanie dyrektor generalny Departamentu Stanu Harry K. Thomas przypomniał, że resort musi wypełnić 48 wakatów w Bagdadzie do lata przyszłego roku. Rozesłano e-maile z propozycją objęcia tych stanowisk do 250 dyplomatów z informacją, że jeżeli wystarczająca ich liczba nie zgodzi się dobrowolnie, niektórym wyda się służbowe polecenie wyjazdu.
Dyplomaci w USA składają przysięgę, że będą pracować wszędzie tam, gdzie skieruje ich sekretarz stanu, ale przymusowego przydziału pracy nie stosowano od lat 1960., kiedy zmuszała do tego wojna w Wietnamie.
Ambasada USA w Bagdadzie położona jest w silnie ufortyfikowanej "Zielonej Strefie". Ponad 1200 dyplomatów amerykańskich, czyli około 10 procent pracowników Departamentu Stanu pracowało już w Iraku od początku wojny. Rozbudowa ambasady w Bagadzie wiąże się z ciągłym zwiększaniem jej personelu.
Tymczasem nie widać większych postępów w politycznym rozwiązaniu konfliktów w Iraku, głównie między szyitami a sunnitami, chociaż znaczną część wysiłków ambasady pochłaniają próby mediacji między stronami sporów.
Źródło: PAP