"To upadek jednej z form państwowości afgańskiej, a nie upadek Stanów Zjednoczonych. Zachowajmy proporcje"

Źródło:
TVN24

Mam poczucie zachwiania proporcji. Mam wrażenie, że ogłoszono upadek Stanów Zjednoczonych. A przecież obserwujemy gwałtowny upadek jakiejś formy państwowości afgańskiej, kolejnej na przestrzeni ostatnich dekad. Ta akurat forma państwowości afgańskiej funkcjonowała dokładnie dwie dekady pod protektoratem armii amerykańskiej i szerzej amerykańskiego supermocarstwa. Na miejsce dotychczasowego afgańskiego państwa może powstać nowe, rządzone przez talibów. A może w ogóle przez jakiś czas, może na długo, żadna forma państwowości afgańskiej nie powstanie i Afganistan będzie nie-państwem, lecz jakąś formą pośrednią - pisze Jacek Stawiski, gospodarz programu "Horyzont" w TVN24 BiS.

Tragedia w Kabulu, śmierć dziesiątek cywilów oraz kilkunastu żołnierzy amerykańskich, obserwowane w globalnej wiosce na ekranach telewizyjnych i w smartfonach. Tysiące a może i miliony komentarzy, wypowiedzi, przewidywań, ocen. Fala krytyki pod adresem prezydenta Bidena, jego ekipy, dowództwa armii amerykańskiej. Wzajemne pretensje w zachodnim sojuszu. Potężny cios w wizerunek prezydenta jako znawcy i eksperta spraw zagranicznych. Żałoba w Stanach Zjednoczonych. Nieszczęście i dramat dziesiątek tysięcy Afgańczyków, którym zawalił się świat. Jakaś część zdołała dzięki pomocy zachodniej uciec z kraju na Zachód. Nigdy nie dowiemy się dokładnie, ilu Afgańczyków nie zdołało wyjechać, ilu pragnęło uciec, ile rodzin rozdzieliło się, może na zawsze. I kolejna wielka niewiadoma: pewnie nigdy nie dowiemy się, ilu Afganek i Afgańczyków dosięgła i dosięgnie mściwa ręka talibów. 

OGLĄDAJ "HORYZONT" W TVN24 GO

To wszystko na naszych oczach wydarzyło się i dzieje się w Kabulu. Dzięki internetowi i mapom internetowym poznajemy lotnisko w Kabulu właściwie metr po metrze. Miliony ludzi w Afganistanie, w Kabulu, mają telefony komórkowe. Wysyłają zdjęcia, wiadomości. W rękach albo na ekranach smartfonów kolorowe karty, które zna każdy, kto jeszcze niedawno podróżował za ocean – chodzi o amerykańskie wizy. Wszechobecne poczucie porażki, klęski, chaosu, klęski wywiadów. Strach, przerażenie kobiet i dziewczynek afgańskich, którym nakazano zostać w domu, ponieważ patrolujący ulice dżihadyści nie mają jeszcze instrukcji, czy traktować je jak ludzi i współobywatelki, czy traktować je jak podrzędne istoty, które można na każdym kroku bezkarnie upokorzyć.

I patrząc na to wszystko, przyklejony na wiele godzin, zwłaszcza wieczornych i wczesnonocnych, do ekranów z ciągłymi informacjami i komentarzami z Afganistanu, mam jedną zasadniczą uwagę, choć, zastrzegam, nie chcę marudzić i podziwiam kolegów w newsroomach i korespondentów w Kabulu. Mam poczucie zachwiania proporcji. Mam wrażenie, że ogłoszono upadek Stanów Zjednoczonych. A przecież obserwujemy gwałtowny upadek jakiejś formy państwowości afgańskiej, kolejnej na przestrzeni ostatnich dekad. Ta akurat forma państwowości afgańskiej funkcjonowała dokładnie dwie dekady pod protektoratem armii amerykańskiej i szerzej amerykańskiego supermocarstwa. Na miejsce dotychczasowego afgańskiego państwa może powstać nowe, rządzone przez talibów. A może w ogóle przez jakiś czas, może na długo, żadna forma państwowości afgańskiej nie powstanie, i Afganistan będzie nie-państwem, lecz jakąś formą pośrednią między Somalią, Jemenem, Bośnią, Kongiem. Talibowie też muszą znaleźć odpowiedź, czy ich rządy będą mieć formę państwa i czy znajdą uznanie świata. Na razie prawie nikt ich nie uznaje, co nie oznacza, że z nimi się nie rozmawia. Rządzą najważniejszymi miastami na afgańskimi terytorium i z nimi rozmawiają Amerykanie, Rosjanie, Chińczycy, kraje sąsiednie.

Weryfikacja wyborcza kabulskich wydarzeń nastąpi najwcześniej jesienią 2022 roku w wyborach do Kongresu

Nie byłem w Afganistanie i nie będę analizował, jak może wyglądać nowa era talibów, jaką przybierze formę, czy trwać tam będzie wojna domowa, choć w nowej odsłonie. Nie mam do tych przewidywań kompetencji. Dlatego skupię się na analizie tego, co z wygodnego miejsca w Europie dostrzegam i czym się chcę podzielić.

Jak już wspomniałem, warto zacząć od pierwszej konstatacji. W sierpniu 2021 roku nie upadły Stany Zjednoczone. Ani nie skończyła się jeszcze kadencja Joe Bidena. Weryfikacja wyborcza kabulskich wydarzeń nastąpi najwcześniej jesienią 2022 roku w wyborach do Kongresu, a potem w 2024 roku w wyborach prezydenckich. Parafrazując Wyspiańskiego: Amerykanie trzymają się mocno. Oczywiście, w zaskakująco szybkim czasie po zapowiedzi definitywnego wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu, rozsypał się cały plan zakończenia tej misji. Wszystko poszło nie tak. Niezgodnie z planem, a może w ogóle nie było planu. Ale tego jeszcze nie wiemy. Ewakuacja dziesiątków tysięcy ludzi z Kabulu trwa, wszystko może się zdarzyć i dlatego na ocenę, zwłaszcza jednoznacznie negatywną, stosunkowo za wcześnie. Czy za wcześnie na pozytywną? Nie będzie oceny pozytywnej po czwartkowym zamachu, ale zwracam uwagę, że niezależnie od wszystkich niebezpieczeństw, pułapek i blokad, zachodnie wojska, głownie amerykańskie, ale i polskie, brytyjskie, niemieckie, francuskie itd. zdołały wywieźć z Kabulu ponad (stan na piątkowy wieczór) 110 tys. ludzi! Brytyjczycy zapowiedzieli, że do końca sierpnia będą wywozić tysiąc osób dziennie. To jest wydarzenie historyczne. Takiego mostu humanitarnego nie widzieliśmy już dawno. Jeśli dobrze sobie przypominam, to podobne operacje, w trudnych warunkach, ale nie w tak skrajnie trudnych jak w Kabulu, przeprowadzili Izraelczycy, przewożąc Żydów etiopskich i jemeńskich do Państwa Izrael. Most powietrzny w Kabulu to wyjątkowe wydarzenie w historii świata. Czy zachodnia koalicja wywiezie wszystkich, którzy chcą albo powinni być wywiezieni? Nie, tego zrobić nie zdołają. Konsekwencje dla osób, które pozostaną, mogą być tragiczne. Ale czy to przekreśla wysiłek ewakuacyjny na tak historyczną skalę ? Moim zdaniem nie.

Śmierć kilkunastu żołnierzy amerykańskich w Kabulu, jakkolwiek przygnębiająca, nie jest pierwszą tego typu porażką amerykańskiej armii w urbanistycznym teatrze wojennym, w ramach wojen asymetrycznych. W 1983 roku w Bejrucie zginęło w zamachu prawie 250 amerykańskich żołnierzy, co nie spowodowało, że prezydent Ronald Reagan stał się mniej popularny. Rok po tragedii wygrał znakomitą większością wybory. W 1993 roku 19 żołnierzy US Army zostało zamordowanych, a ich ciała sprofanowane na ulicach Mogadiszu w Somalii. W oparciu o to wydarzenie powstał film "Helikopter w ogniu". Śmierć żołnierzy w Somalii to był ogromny cios dla prezydenta Clintona, który trzy lata później w wyborach komfortowo zapewnił sobie drugą kadencję. Z kolei w 2012 roku zaniedbania i brak wyobraźni amerykańskiego Departamentu Stanu w Bengazi w Libii, gdzie w zamachu zginął amerykański ambasador, na długo zaciążyły na karierze ówczesnej sekretarz stanu Hillary Clinton, a jej nieszczęsne maile z kryzysowych dni prawdopodobnie kosztowały ją przegraną w wyborach z Donaldem Trumpem. Dlatego nie przesądzajmy jeszcze, czy i jak Kabul zaciąży nad wyborami prezydenckimi. To medialnie atrakcyjne, ale chyba jeszcze nie czas na takie proroctwa. Oczywiście, pozycja Bidena wyraźnie zachwiała się i na pewno wykorzystają to polityczni rywale i niechętne mu media.

Emigracja jest wielkim, skomplikowanym przeżyciem

Kolejna uwaga: patrząc na ucieczkę Afganek i Afgańczyków, ściska mi się serce. Każda osoba, każda rodzina, każda grupa w tak nagły sposób porzucająca swój kraj, pozostawia wszystko. Całe dotychczasowe życie, osiągnięcia, porażki, majątek, radości, smutki, zostają porzucone. Wszystko się zaczyna od początku. Wielu z emigrantów afgańskich nigdy więcej nie zobaczy swoich ojczystych stron, swoich rodzin. Emigracja jest wielkim, skomplikowanym przeżyciem dla każdego, kto w tak nadzwyczajnych warunkach opuszczał kraj. W polskiej historii podobnych przykładów jest aż nadto. Co dalej będzie się działo z afgańską diasporą? Jaką rolę odegra? Czy zjednoczy emigracyjne wysiłki na rzecz walki o lepszą przyszłość ojczyzny (brzmi podniośle, wiem), czy też poszczególni emigranci z rodzinami rozproszą się po zachodnim świecie i zaczną szukać po prostu lepszego życia dla siebie i swoich dzieci? I kto tam, w Afganistanie, podejmie walkę, nie tyle zbrojną, ale codzienną, prozaiczną, o normalne, nowoczesne życie, jeśli tak wiele aktywnych kobiet i tak wielu mężczyzn afgańskich przestało w mgnieniu oka wierzyć w przyszłość ich kraju i uciekło na drugi koniec świata pod opieką zachodnich żołnierzy? Słyszę zewsząd, że kończy się amerykańska i europejska mrzonka o odbudowywaniu społeczeństw w świecie muzułmańskim po wojnach domowych, że nigdy, nigdzie się to w ostatnich dekadach nie udało. Ani w Iraku, ani w Afganistanie, ani w Libii. To święta prawda. Ale też, jak pokazuje prawdziwy exodus z Afganistanu w ostatnich dniach i godzinach, gołym okiem dostrzec można, że jednak po latach wojen, biedy, wędrówek, fundamentalizmu religijnego, setki tysięcy Afganek i Afgańczyków wybrało zachodni albo możliwie bliski zachodniemu styl życia.

To nie jest dowód zwycięstwa zachodniego modelu. Ale to też nie jest dowód jego klęski. Te 110 tysięcy ludzi do piątkowego wieczoru nie uciekło do Chin ani Rosji. Oni uciekają do Europy i Ameryki. Dżihadyści, także talibowie, na całym niemal świecie nigdy nie zrozumieją, że miliony muzułmanów czują się lepiej w zachodnim, świeckim, postchrześcijańskim świecie, niż w fundamentalistycznych reżimach czy samozwańczych kalifatach, będących rzekomo odwzorowaniem Koranu. Podobnie z chińskim i rosyjskim modelem życia: może Chiny są atrakcyjne dla Koreańczyków z Północy, a Rosja dla Białorusinów, ale Afgańczycy błagali o wejście do samolotów kierujących się na Zachód.

Klęska zachodnich mrzonek o odbudowie społeczeństw, owszem, ale pamiętajmy, jak Chiny i Rosja działają w innych krajach: Pekin po prostu wasalizuje państwa Afryki czy Południowej Ameryki dziesiątkami miliardów dolarów, oplatając te kraje siatką powiązań ekonomicznych i politycznych, a Rosja, interweniując u siebie (Czeczenia) czy za granicą (wschodnia Ukraina, Syria), zamienia całe miasta w gruzy. Patrząc na Kabul, nie zapominajmy o Groznym, Doniecku i Aleppo. 

Nie dajmy zwieść się propagandzie z Pekinu i Moskwy, która szydzi z amerykańskich kłopotów

Na koniec moich przemyśleń jeszcze garść innych geopolitycznych obserwacji, które, jak pewnie czytelnicy moich tekstów zauważyli, uwielbiam. Przede wszystkim jedno z centralnych pytań, które powinniśmy sobie zadać tutaj nad Wisłą, brzmi: czy zrzucenie balastu afgańskiego Amerykę wzmocni, czy nie? Ja uważam, że wzmocni w obliczu nowych wyzwań globalnych. Pozwoli się skupić na nich, a nie na misji, które grzęźnie w niewiadomym kierunku.

Kolejne pytanie: jak na wyjście Ameryki z Afganistanu zareagują Chiny i Rosja? Nie dajmy zwieść się propagandzie z Pekinu i Moskwy, która szydzi z amerykańskich kłopotów i chaosu. Obie stolice doskonale wiedzą, że Ameryka będzie mogła teraz skupić się na przeciwstawianiu się im właśnie, a dodatkowo porzucenie afgańskiego terytorium i oddanie go w ręce fanatycznego, islamistycznego ugrupowania czy ugrupowań, zagraża bezpośrednio interesom i granicom Rosji i Chin. Rosjanie już się boją o poradzieckie podbrzusze w Uzbekistanie i Tadżykistanie, a Chińczycy boją się, że dżihadyści zaczną atakować w samych Chinach, w odwecie za prześladowania muzułmańskich Ujgurów.

Wraca też pytanie o amerykański izolacjonizm. Że Ameryka i to już od Obamy chce zwijać się, skąd tylko się da, że chce z tylnego siedzenia kierować polityką globalną, że Irak i Afganistan czkawką odbijają się amerykańskiemu społeczeństwu. Pewnie i jest wiele izolacjonistycznego sentymentu w Ameryce, ale naprawdę wierzycie w izolacjonizm Ameryki? Ameryki, która wydaje na armię tyle, co kolejnych 10 mocarstw świata łącznie? Ameryki, która dysponuje najpotężniejszymi koncernami nowych technologii? Ameryki, która ma największe zasoby finansowe świata? Ameryki, która mówi Chinom: nie damy sobie wydrzeć pierwszeństwa w świecie? Izolacjonizm, drodzy czytelnicy, to w Ameryce era po I wojnie światowej. Wtedy Stany Zjednoczone schowały się z powrotem u siebie, Ameryka otoczona była dwoma oceanami i długo była nieobecna. Dzisiaj Ameryka nigdzie się nie chowa, przeciwnie: może i zwija niektóre odnogi swojego imperialnego zasięgu, ale koncentruje się na dużym starciu. Można powiedzieć, że to zaprzeczenie izolacjonizmu.

I kto to mówi, amerykański izolacjonizm? Europa? Europa, która jak pokazał Afganistan, jest kompletnie uzależniona od Ameryki w sensie wojskowym i wywiadowczym? Europa, która błagała Trumpa, by nie wycofywał wojsk ze Starego Kontynentu i dziękowała Bidenowi za pozostawienie żołnierzy amerykańskich w Niemczech? Europa, która nie ma żadnej kontroli nad swoim podbrzuszem, czy to na Wschodzie, czy na Południu? Europa mówi o izolacjonizmie, a drży przed kolejnym kryzysem migracyjnym, nie wiedząc, czy znowu państwa europejskie nie zaczną wzajemnie przerzucać imigrantów i uchodźców od jednej granicy do drugiej? Europa, która mówi o wspólnej armii od lekko licząc dwudziestu-trzydziestu lat, ale czeka na amerykańskie wytyczne i rozkazy, jak przed ćwierćwieczem w byłej Jugosławii, czy jak teraz w Afganistanie? To kto jest izolacjonistą?

Naprawdę warto zachować proporcje. A ja już wracam do oglądania non-stop wieści z Kabulu i Waszyngtonu. Wciągająca opowieść.

Autorka/Autor:Jacek Stawiski

Źródło: TVN24