Kira miała osiem lat, gdy jej rodzina przeniosła się z Krymu do Warszawy. Wie, jak to jest widzieć zapłakaną mamę, jak to jest za grosz nie rozumieć, co mówią inne dzieci. - Nikt nie powinien się tak czuć. Nie mogę siedzieć i patrzeć bezczynnie - mówi Kira Sukhoboichenko, dziś szesnastolatka. Dlatego z koleżankami zorganizowała grupę wolontariuszy, którzy wspierają dzieci uciekające przed wojną z Ukrainy.
Ta historia zaczyna się radośnie, a przynajmniej Kira Sukhoboichenko chce ją tak pamiętać.
- To nawet nie jest tak, że ja to wiem z jakichś rodzinnych opowieści - zastrzega Kira. - Widzę to wspomnienie całkiem wyraźnie, choć miałam wtedy zaledwie sześć lat. Tata mi obiecał, że jak skończę osiem, to się przeprowadzimy do jakiegoś innego kraju. Wiem, że rodzice czasem obiecują dzieciom różne rzeczy i że nie wszystkie życzenia się spełniają, ale z tym marzeniem tak nie było. Nie tylko ja potraktowałam tę obietnicę bardzo poważnie, ale rodzice też - zastrzega Kira.
Jej pradziadek był Polakiem. Cała rodzina miała sentyment do Polski. Wierzyli, że Warszawa będzie dobrym miejscem do wychowywania córki. I to ją wybrali na nowe miejsce do życia.
- Skończyłam osiem lat 2 marca i około 22 marca już byliśmy tutaj - wspomina Kira. I zaraz dodaje: - To było tydzień przed tą całą sytuacją z Krymem.
"Ta sytuacja" to postępująca aneksja Krymu. 28 marca 2014 roku minister obrony Rosji Siergiej Szojgu oświadczył, że wszystkie ukraińskie bazy na Krymie są pod kontrolą rosyjską. I że wszyscy ukraińscy żołnierze, którzy pozostali wierni władzom w Kijowie, opuścili już półwysep.
Czy rodzice Kiry wyprowadzili się, bo na Krymie przestało być bezpiecznie? Czy uciekali przed wojną, czy naprawdę spełniali tylko obietnicę daną kilkuletniej córce?
- Wtedy byłam przekonana, że po prostu dotrzymują słowa, ale dziś wiem, że to było bardziej skomplikowane - opowiada Kira. - Czuję, że gdybyśmy tam wtedy zostali, doświadczałabym tego, czego dziś doświadczają setki tysięcy dzieci z Ukrainy. Miałam tylko osiem lat i rodzice bardzo skutecznie chronili mnie przed tym, co się dzieje w rodzinnych stronach. Nie rozumiałam, czemu mama płacze, oglądając filmy na laptopie, i zaczynałam automatycznie płakać z nią. Nie wiedziałam, dlaczego tata ją pociesza. Mam w tym wszystkim szczęście, bo Putin nie zniszczył mojego dzieciństwa, ale teraz próbuje je odebrać wielu innym dzieciom i to dla mnie bardzo trudne - dodaje.
Bułka z masłem
Tamtej wiosny, gdy przyjechali do Warszawy, Kira nie poszła do szkoły. Rodzice zrobili rozeznanie i okazało się, że najlepiej będzie, jeśli zacznie naukę dopiero od września, a wcześniej skupi się tylko na nauce języka polskiego. "Trenowała" całe lato, uczęszczając na półkolonie w ramach akcji "Lato w mieście".
- Pamiętam, że nikt tam nie znał ukraińskiego - mówi Kira. - Dostawaliśmy kanapki z masłem, bardzo je lubiłam. Oni mi coś tłumaczyli na różne tematy, a ja nic nie rozumiałam. Ale w końcu jakoś przestało mi to przeszkadzać i jedząc każdą kolejną kanapkę, rozumiałam ich coraz lepiej - dodaje. To właśnie nad tymi kanapkami, z czasem, nauczyła się rozmawiać z innymi dziećmi po polsku, choć wcześniej nie znała w naszym języku ani słowa.
We wrześniu pomaszerowała do trzeciej klasy ze swoimi rówieśnikami. Była w grupie jedyną cudzoziemką. Co było wtedy najtrudniejsze? Problem, który Kira stworzyła w swojej głowie sama.
- Byliśmy w gościach u znajomych rodziców i tam była nastolatka - wspomina Kira. - Ona i jej rodzina mieszkali w Polsce już dwa lata. I podsłuchałam jakąś rozmowę, z której wynikało, że ta dziewczyna powtarzała klasę. W Ukrainie byłam pilną uczennicą i jak to usłyszałam, to dla mnie zabrzmiało jak jakiś koniec świata. Wielki stres. Pomyślałam: ona nie znała polskiego i ją zostawili na drugi rok, to mnie na pewno też zostawią! Z tych nerwów zaczęłam regularnie wymiotować przed szkołą. Rodzice bardzo się martwili, nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Zresztą ja również nie wiedziałam. Nie robiłam tego specjalnie, ale nie udawało mi się tego powstrzymać. Chodziliśmy ciągle po różnych lekarzach. To trwało kilka miesięcy, aż w czasie jednej z rozmów oni odkryli, że ja się tak martwię właśnie tym powtarzaniem klasy. A wiesz, co jest najciekawsze? Okazało się, że tej dziewczyny wcale nie zostawili na drugi rok, tak jak myślałam. Ona sama została, bo chciała się lepiej nauczyć języka - dodaje.
Dziś Kira mówi, że ta historia jest przykładem czegoś, o czym powinni myśleć wszyscy dorośli w kontekście uczniów i uczennic z Ukrainy. - Dzieci mogą opacznie zrozumieć pewne rzeczy, które dotyczą ich czy ich edukacji, i trzeba to, co je w szkole lub poza nią może spotkać, dokładnie tłumaczyć. Nie dokładajcie im stresów - apeluje dziewczyna.
Sama podkreśla, że w swojej osiedlowej szkole na Ursynowie mogła liczyć na wielką pomoc wychowawczyni oraz klasy, do której dołączyła. Nauczycielka "podeszła do niej na luzie". - Wspierała mnie dosłownie we wszystkim. Powiedziała na przykład, że nie będę musiała pisać dyktand - wspomina Kira. - Mówiła coś w stylu: jeśli chcesz pisać, to pisz, jeśli nie chcesz - nie pisz, masz jeszcze czas, żeby się wszystkiego nauczyć. Na okienkach pomagała mi uczyć się języka polskiego i pisała ze mną te dyktanda - dodaje. Gdy kiedyś do jej klasy przyszła nauczycielka na zastępstwo i kazała Kirze pisać dyktando, cała klasa niemal chórem zakrzyknęła: "Ona nie musi pisać! Ona nie umie jeszcze pisać, ma czas".
"Oni są już tutaj"
Kira twierdzi, że zawsze miała szczęście do przyjaciół. Po wyjeździe z Krymu jej relacje z kolegami i koleżankami z dzieciństwa jednak się rozluźniły. Była za mała, by mieć media społecznościowe, które pomogłyby je utrzymać kontakt z rówieśnikami. Dopiero teraz, jako nastolatka, odnalazła jedną z dziewczyn na Instagramie.
Kira nie wrzuca tam jednak zdjęć, wykorzystuje medium głównie do komunikacji z przyjaciółmi. Może o nich długo opowiadać. Gdy rozmawiamy w kawiarni, w której umówiłyśmy się po jej lekcjach, pokazuje mi zapisane na telefonie uśmiechnięte zdjęcia z jej dzieciństwa na Krymie. Na jednym jeździ na rolkach, na innym skacze na trampolinie. Na tych fotografiach ma kilka lat. - Mieszkaliśmy nad morzem, dlatego byłam taka opalona, mam tylko dobre wspomnienia - przyznaje.
Sporo przyjaciół ma we Lwowie, bo od kilku lat jeździła na kolonie w Karpaty z dziećmi właśnie ze Lwowa. 24 lutego to od nich dowiedziała się, że Rosja zaatakowała Ukrainę.
- Pierwszy raz od nie wiem kiedy, obudziłam się tego dnia bez budzika - opowiada Kira. - Zobaczyłam, że mam wiadomości od moich trzech przyjaciółek ze Lwowa i ogromną ilość innych powiadomień. Już wtedy czułam, że coś jest nie tak.
Jedna z dziewczyn nagrała jej "głosówkę" (to wiadomość głosowa, którą można przesłać na komunikatorze i w mediach społecznościowych). Nagranie wysłała kilkanaście minut po godzinie szóstej rano. - Przez 18 sekund płacze i mówi, że to się zaczęło - opowiada Kira. Milknie na chwilę i dodaje: - Przepraszam, mam dreszcze, jak o tym mówię. Wtedy byłam w szoku.
Kolejna "głosówka", którą Kira tego dnia dostała, to cztery sekundy z dźwiękiem syreny alarmowej oraz kilka wiadomości między innymi: "Oni są już tutaj". W kolejnej przyjaciółka informowała, że ona i jej bliscy natychmiast wyjeżdżają.
- Przyszłam do szkoły i wszyscy rozmawiali tylko o tym - mówi Kira. - Nie wiem, czy tego dnia myślałam w ogóle o czymś innym niż o to, czy moje przyjaciółki są bezpieczne, czy jest coś, co mogę dla nich zrobić. Gdy wróciłam do domu, od razu zapytałam rodziców, jak możemy pomóc. Pomyślałam, że poza oddaniem kieszonkowego na zbiórkę na pewno mogę też coś zrobić sama, przecież znam wiele ludzi i razem możemy więcej.
Magiczne Encanto
Z dwoma warszawskimi przyjaciółkami - Wiktorią i Oliwią Pasternak - postanowiły działać. Zaczęły się zastanawiać, jak najlepiej mogą pomagać innym, mając tylko 16 lat.
- Na początku chciałyśmy zaangażować do działania inne nastoletnie osoby, ale gdy ogłosiłyśmy swój pomysł w mediach społecznościowych, to zaczęli zgłaszać się też dorośli. Przecież nie będziemy im zakazywać pomocy - uśmiecha się Kira.
Założenie ich akcji jest proste: łączyć osoby z Polski z tymi przyjeżdżającymi z Ukrainy. W pierwsze dwa dni od ogłoszenia zgłosiło się do nich około stu osób gotowych pomagać.
- Tacy wolontariusze mogą razem z osobami z Ukrainy pójść na spacer, zwiedzić miasto, pomóc w zapisaniu się do szkoły. Możliwości pomocy jest wiele, tak jak wiele jest różnych potrzeb ludzi, którzy tu przyjechali - mówi Kira.
Szybko odkryła jednak, że łączenie ludzi nie jest aż tak proste. - Te osoby wiele przeszły - podkreśla. - Niektórzy boją się poznawać nowych ludzi, inni są zagubieni, nie chcą jeszcze wychodzić z tymczasowych domów. Jeszcze inni nie wiedzą, czy to w ogóle bezpieczne posłać dzieci do osób, których oni przecież w ogóle nie znają. Oprócz tego, że się stresują sytuacją w ich kraju, to jeszcze mają się stresować tym, z kim tutaj ich dziecko chodzi? No nie - dodaje.
By przełamać tę barierę i lęk, w miniony weekend Kira i jej przyjaciółki zaprosiły rodziny z Ukrainy do kina. Wybrały bajkę, którą mogą oglądać już sześciolatki - "Nasze magiczne Encanto" i zaplanowały kilka seansów. Sala kinowa pękała w szwach.
- Udało się chociaż na chwilę odwrócić myśli matek z dziećmi od wszystkiego, co się dzieje w ich ojczystym kraju. W ciągu dwóch dni do kina przyszło 340 osób - cieszy się Kira.
W tych dniach Kira, Wiktoria i Oliwia - oraz inni zaangażowani przez nie wolontariusze - mieli na sobie specjalne koszulki, by kinowi goście z Ukrainy mogli ich łatwo rozpoznać i przełamać pierwsze lody. Wśród wolontariuszy sporo było polskich nastolatków, ale i cudzoziemców mieszkających w Warszawie - Ukraińców, którzy już wcześniej zamieszkali w Polsce, ale nie tylko. Do pomocy zgłosili się też między innymi Szwajcarzy i Irlandczycy.
Naszym celem jest, żeby nastolatkowie z Ukrainy nie czuli się tak, jakby dopiero tu przyjechali, tylko od zawsze tu...
Posted by Fundacja Międzynarodowy Ruch Latających Plecaczków / Flying Bag on Sunday, March 20, 2022
Kira, Oliwia i Wiktoria na seanse zapraszały w mediach społecznościowych. "Wydaje nam się, że będzie to najlepszy pomysł na zrobienie pierwszego wrażenia i ogólne poznanie się. Później taka osoba może zostać przyjacielem, który zawsze przyjdzie na pomoc. Chcemy zapewnić trochę normalności osobom z Ukrainy" - tłumaczyły.
To ma znaczenie
Gdy pytam Kirę, czego potrzebują młode osoby z Ukrainy, które trafiają teraz do Polski, najpierw chwilę się namyśla. Później zdecydowanie odpowiada: - Znam kilka osób, które już tu przyjechały, i kilka, które to rozważają. I naprawdę każda z nich ma inne potrzeby. Są osoby bardziej otwarte i te nieśmiałe. Są takie, które przychodzą do szkoły i już po jednym dniu mają wianuszek przyjaciół, a są takie, które cały czas milczą i nawet gdy chcesz z nimi pogadać, to nie chcą. Dlatego przede wszystkim warto pytać te osoby, czego one potrzebują, a jeśli nie powiedzą, to na przykład zapytać ich rodziców. Tylko wiadomo, że rodzice też czasem przesadzają, jak to rodzice, więc trzeba uważać - dodaje. I po raz pierwszy tego dnia się śmieje.
Przez całą edukację Kira była jedyną Ukrainką w klasie. Aż do teraz. - Dziewczyna, która do nas dołączyła, jest bardzo otwarta i super się odnalazła - opowiada Kira. - Przyjechała z Charkowa, tam sytuacja wygląda naprawdę nieciekawie. Ona tu jechała kilka dni godzin. Opisy tych podróży to jest coś, co mnie naprawdę przeraża. Moja przyjaciółka wyjechała ze Lwowa pierwszego dnia rosyjskiej agresji, kilka godzin po pierwszych strzałach, a jechali do nas 26 godzin. Ze Lwowa! Który jest dosłownie przy granicy z Polską przecież - opowiada.
Pierwsze dni spędziła w domu Kiry - z mamą i siostrą. Później pojechały dalej, do rodziny w innym mieście. Dziewczyna mówi, że na tyle, na ile to możliwe, czują się coraz lepiej.
I dlatego Kira uważa, że nawet symboliczne gesty Polaków mogą mieć teraz wielkie znaczenie. - Zobacz, nawet tu, gdzie siedzimy, jest flaga Ukrainy - wskazuje na witrynę kawiarni. - Widzę flagi na budynkach, na autobusach i tramwajach. Ktoś mógłby pomyśleć, że to tylko pusty gest, ale to nieprawda. Gdy rozmawiam z osobami z Ukrainy, to często słyszę, że to ma dla nich znaczenie. Czują większe wsparcie i większą otwartość. To jest piękne w tych strasznych czasach - przekonuje.
Latające plecaczki
Kira ma nadzieję, że już wkrótce będzie oprowadzać Ukraińców po Centrum Nauki Kopernik. Ma w tym już sporą wprawę. - To takie miejsce, w którym dla mnie zaczęło się wiele dobrych rzeczy - mówi Kira. To też miejsce, dzięki któremu to ja poznałam Kirę. Opowiem wam o tym.
Gdy dziewczyna miała 10 lat i - jak sama mówi - głowę pełną szalonych pomysłów, zgłosiła się do konkursu na dziecięce start-upy. - Nie miałam wtedy jeszcze fizyki - zastrzega. I dopiero opowiada: - Dlatego wydawało mi się, że jeśli zapakuję do plecaka pojemniki z helem, takim, jaki jest w balonikach, to on zacznie latać i nie trzeba będzie tyle dźwigać do szkoły. Pomysł - ze względu na prawa fizyki właśnie - nie miał szans na realizację. Ale fantazja Kiry tak spodobała się widzom konkursu, że przyznali jej nagrodę publiczności. Była nią między innymi możliwość odwiedzania bez ograniczeń Centrum Nauki Kopernik.
- Za każdym razem mogłam ze sobą zabrać trzy osoby - opowiada. - Najpierw zaczęłam proponować wyjścia znajomym, potem znajomym znajomych, a potem… nie wiem nawet, jak to się stało, ale oprowadziłam ponad 150 osób po Centrum - mówi z dumą.
Z tej społeczności powstał Międzynarodowy Ruch Latających Plecaczków, który rodzice pomogli zamienić Kirze w fundację. Latający Plecak nie powstał, ale dziewczyna zaczęła każdej jesieni organizować święto Międzynarodowy Dzień Plecaka, do którego zaprasza dzieci z różnych szkół - najpierw w Polsce, a później na całym świecie.
Opisałam to wiosną 2020 roku w książce "Young Power. 30 historii o tym, jak młodzi zmieniają świat". Rozdział o Kirze kończył się tak:
Dziś trudno byłoby zorientować się, że polski nie jest pierwszym językiem Kiry. Nie tylko świetnie mówi, ale i pisze. Jej opowiadanie o wycinaniu drzew nagrodzono nawet w konkursie i ukazało się w książce. Kira uwielbia czytać, szczególnie na Wattpadzie, gdzie swoje książki publikują także jej rówieśnicy. - Na świecie jest bardzo dużo konfliktów i wiem, że nie mogę ich powstrzymać, jestem dzieckiem - mówi Kira. I zaraz dodaje: - Ale mogę robić dużo, żeby jednoczyć dzieci."Young Power. 30 historii o tym, jak młodzi zmieniają świat"
- Nigdy z tego nie wyrosnę. To jest prawda i się tego trzymam - zapewnia mnie dziś Kira. - Znasz to motto, że "jeśli chcesz zmienić świat, zacznij od siebie". Ja w to wierzę. I jeśli teraz pomogę moim rówieśnikom, to wierzę, że wielu z nich też kiedyś komuś pomoże. Wiele dobrych rzeczy zaczyna się od zwykłej rozmowy - podkreśla.
"Tutaj jest czil, tylko czasem ludzie z karabinami chodzą"
Kira takich pozornie zwykłych rozmów odbywa teraz wiele. - Sporo osób mówi mi, że to się niedługo skończy, zaraz tam wrócą. I to dobrze, że nie tracą nadziei, ja też nie tracę - mówi mi. Ale zaraz przyznaję: - Łatwo nie jest. Wiele osób zostawiło tam bliskich i odczuwa potworny lęk. A przecież ja i moi znajomi mieliśmy znać już wojnę tylko z podręczników do historii - wzdycha.
Tymczasem dwa tygodnie po wybuchu wojny jedna z koleżanek, które zostały we Lwowie, napisała Kirze o tym, jak bardzo syreny alarmowe stały się dla niej codziennością.
- Powiedziała coś w stylu: Tutaj jest czil, tylko czasem ludzie z karabinami chodzą - opowiada Kira. - Słucham tego i nie wiem, czy bardziej chce mi się śmiać, czy płakać. Bo ja wiem, że ona próbuje oswoić coś strasznego, nienormalnego - coś, co nigdy nie powinno się zdarzyć. I próbuje nas właśnie rozbawić, przekonać, że wszystko jest dobrze. Tylko że ja też wiem, że dobrze nie jest - dodaje.
Dopiero po dłuższej rozmowie Kira zdradza mi, że wojna była jej największym koszmarem w dzieciństwie. - Dziś myślę, że to był właśnie cień wspomnień o Krymie - przyznaje. - Dla moich rodziców to musiała być trauma. Wiem, że mnie od tego odcinali. A i tak przez wszystkie te lata miałam w sobie ten nienazwany strach. Teraz dużo myślę o tym, co będzie z tymi wszystkimi osobami, które na własne oczy widziały zniszczone budynki, strzelających ludzi. Dziećmi, które budził dźwięk syren. Moje koleżanki pożegnały swoich walczących ojców i uciekły do obcego kraju, widziały łzy swoich matek, niektórzy musieli zostawić tam swoje ukochane zwierzęta, które dotąd były członkami rodzin. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak wielkie to cierpienie. Ale mogę dla nich być, gdy będą potrzebować. I wy też możecie.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne