Z punktu widzenia interesu Polski przyjęcie niemieckiej oferty rozmieszczenia w Polsce baterii rakiet Patriot jest sytuacją win-win. Niemcy podreperowują sobie zszargany ślamazarną pomocą Ukrainie wizerunek, a Polska zyskuje ochronę przeciwrakietową granicy wschodniej. Niestety to, co w tym przypadku jest interesem Polski, nie jest interesem partii rządzącej, bo dla niej jazda na antyniemieckim koniku jest jednym z głównych pomysłów na kampanię wyborczą
"Perspektywa Piaseckiego" to cykl, w którym publikujemy komentarze naszego dziennikarza Konrada Piaseckiego.
Nie ma chyba takiego spotkania w politycznym tournée prezesa PiS, żeby Jarosław Kaczyński nie uderzył w dwie struny. Pierwszą jest kwestia transpłciowości z przypowieściami typu: wyobraźmy sobie, że ktoś z panów przychodzi do swojej pracy i mówi: "Ja nie jestem Władysław, ja jestem Zosia", a drugą: wisząca nad Polską nawała niemiecka, która grozi wzięciem dumnego narodu mieszkającego między Bugiem a Odrą pod krzyżacki but. W tych opowieściach pobrzmiewają i zaśpiewy rodem z czasów PRL, który straszył nas odwetowcami z Bonn i ziomkowską parą Hupka-Czaja, ale i bardzo współczesne tony Europy zdominowanej przez Niemców, którzy nie marzą ponoć o niczym innym jak o zmienionej w wielonarodowe państwo Unii Europejskiej, śpiewającej zgodnie "Deutschland, Deutschland über alles".
I oto w sytuacji gdy w grze na antyniemieckich fobiach i resentymentach PiS rozpędzał się coraz bardziej i już nawet nie zawracał sobie głowy przypatrywaniem się, czy Niemcy dają Ukrainie broń, czy wciąż nie dają (a w ostatnich miesiącach jest z tym coraz lepiej i zza naszej zachodniej granicy ku wschodowi przerzucana jest coraz większa ilość coraz bardziej zaawansowanej artylerii czy systemów obrony powietrznej), ci straszni Niemcy zaproponowali, że rozstawią w Polsce swoje Patrioty. Owszem, zapewne jest coś w tym z polityczno-międzynarodowego PR-u. Zawszeć to lepiej pokazać światu, że jest się wrażliwym i solidarnym i że w obronie sojuszniczego państwa inne państwo jest gotowe na obronne wyrzeczenia. Ale skoro tak, to czemu nie sprawdzić, czy oferta ma wymiar wyłącznie PR-owski, czy też za słowami pójdą czyny? I nie zakrzyknąć, że piękny ten gest przyjmie się z ochotą i podzięką?
Każdy, kto wie cokolwiek o koszcie zakupu Patriotów, realiach ich użytkowania, czasie, którego potrzeba na wyszkolenie ich załóg, wie też, że szybkie przerzucenie tej broni na Ukrainę nie wchodzi w grę. A prawdopodobnie w ogóle nie mają one szansy tam trafić. Były dowódca wojsk rakietowych gen. Jarosław Kraszewski mówi, że zbyt zaawansowana to broń, by Amerykanie zgodzili się, by znalazła się na terytorium, na którym mogłaby wpaść w niepowołane ręce, a szkolenie jej obsługi musiałoby zająć miesiące. Niebagatelny jest też argument finansowy. Patrioty to broń bardzo droga, dlatego jej stacjonowanie na terytorium, na którym toczy się wojna i mogą zostać zniszczone, także nie wchodzi raczej w grę. Żeby się tego wszystkiego dowiedzieć, minister Błaszczak potrzebowałby kwadransa. I po kwadransie wiedziałby, że oferta, by Patrioty trafiły na Ukrainę, jest ofertą tyleż wspaniałomyślną, co…, no powiedzmy, że i mało realną i mało przemyślaną. Zresztą, co tu dużo mówić, Polska, mimo że w militarnej pomocy dla Ukrainy jest bardziej hojna niż Niemcy, też nie bierze pod uwagę, by oddać nasze skromne dwie baterie Patriotów Kijowowi. Z powodów tych samych, z których na ten pomysł nie wpadają Niemcy.
Chaotyczna i niespójna reakcja na ofertę Berlina wystawia polskim rządzącym i procesom decyzyjnym na szczytach władzy fatalne świadectwo. Oto pojawia się niemiecka oferta. Następnego dnia polski minister obrony reaguje na nią entuzjazmem, obwieszcza swą satysfakcję i planuje rozmieszczenie Patriotów przy wschodniej granicy. Nie mijają jednak 24 godziny, gdy prezes PiS mówi, że baterie powinny trafić jednak na Ukrainę. Więc i szef MON zmienia zdanie. I przyklaskuje prezesowi. Wtedy jednak do gry włącza się prezydent. Jak by nie było, konstytucyjny zwierzchnik Sił Zbrojnych. I prezydent z kolei oświadcza, że może i dobrze by było, żeby Patrioty stacjonowały na Ukrainie, ale jeśli nie mogą, to z otwartymi ramionami powitamy je w Polsce. Kociokwik, kakofonia i kompletny chaos. I żeby to jeszcze było w czasach koabitacji, gdy konkurencyjne ośrodki władzy z natury rzeczy mają różne zdania. Ale nie, to ma być nasza zgodna i jedna rządząca pięść, która obiecywała jedność, mówienie jednym głosem i co wybory, to zachwalała zalety zgodnej współpracy na linii prezydent-parlament-rząd.
I tu nie ma co mydlić oczu. Wiadomo, że w całej tej historii o kwestie wojskowe i o to, czy Patrioty skuteczniej chroniłyby terytorium Polski, gdyby stacjonowały za naszą wschodnią granicą, chodzi najmniej. Wystarczy przypomnieć sobie wystąpienie prezesa PiS z 2014 roku. Wtedy to, po rosyjskiej aneksji Krymu, pojawiła się oferta rozlokowania w Polsce dodatkowych niemieckich sił natowskich. I na tę ofertę Jarosław Kaczyński zareagował następującą wypowiedzią: "Nie życzyłbym sobie wojsk niemieckich na polskim terytorium. Przynajmniej siedem pokoleń musi minąć, zanim to będzie dopuszczalne". I wygląda na to, że tamta deklaracja jest do dziś obowiązująca i stała się doktryną państwa polskiego. A zważywszy, że pokolenie to około 20 lat i że prezes liczy owych siedem pokoleń zapewne od roku 1945, to wygląda na to, że jeśli PiS będzie rządził, o wpuszczeniu niemieckiego żołnierza do Polski będzie można pomyśleć gdzieś tak około roku 2080.
Konrad Piasecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, historyk. Prowadził wywiady w radiu RMF FM w audycji "Kontrwywiad RMF" oraz w Radiu ZET w audycji "Gość Radia ZET". Przez 10 lat był gospodarzem programu "Piaskiem po oczach". W 2015 roku został "Dziennikarzem Roku" miesięcznika "Press". Na antenie TVN24 Konrad Piasecki prowadzi również programy "Rozmowa Piaseckiego" i "Kawa na ławę".
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Mizerski/TVN