O wpół do dziesiątej wieczorem, 2 kwietnia 2005, wybrałem się na hot-doga. Od kilkunastu godzin nadawaliśmy relacje z placu pod Zamkiem Anioła w Rzymie (niecały kilometr w linii prostej od Bazyliki Świętego Piotra – to tam, gdzie dziś stoi Jacek Pałasiński i w tle ma bazylikę). No więc nadawaliśmy cały dzień i zachciało mi się jeść.
Nic dziwnego, w końcu ostatni posiłek przyjąłem koło południa. Przeciskając się wśród wozów transmisyjnych z całego świata dotarłem do przyczepy w której za jakieś gigantyczne pieniądze serwowano licznie zgromadzonym reporterom paskudne żarcie. Ruch był ogromny, bo i napięcie wokół takie, że nikt o zdrowych zmysłach od wozu nie oddali się na więcej niż minutę biegu – wszyscy więc stoją po hot-dogi. Podchodzę do tej przyczepy i w kolejce spotykam kolegę z Polsatu. U niego też głód pokonał napięcie. I gdy tak stoimy w tej kolejce nagle dzwonią do nas telefony. Odbieramy. „Słuchaj, włoska agencja Ansa podała właśnie, że papież umarł”. Trzeba tu dodać, że tego dnia takie pogłoski pojawiały się już kilka razy. „No nie wiem, czy ta Ansa jest wiarygodna…” – powiedział mój kolega i konkurent, ale zanim skończył zdanie – okazało się, że agencja jest wiarygodna. Kolejka do przyczepy zniknęła, a stojący w niej dotychczas korespondenci puścili się biegiem na opuszczone stanowiska pracy, czyli las rusztowań i podwyższeń z których nadawali relacje. My za nimi. Kolega na swoją zwyżkę, ja na swoją. Podpinam słuchawkę, w której słychać antenę tvn24. Na antenie Grzegorz Miecugow podaje wiadomość o śmierci i milknie. Zostają dzwony i puszczane na żywo bez komentarza obrazy z Polski i Rzymu. Stoję tak na tej zwyżce i nie wiem, co robić. Producent z Warszawy mówi, że mam stać w gotowości do relacji. Jasne – w gotowości. Ale do czego? Jakiej relacji?! Patrzę w bok, po sąsiedzku korespondent Fox News beznamiętnie opowiada, co się dzieje. On, amerykański White Anglo-Saxon Protestant, może sobie na taki ton pozwolić. Ale ja? O czym tu, do jasnej mówić? Przecież wydam z siebie jakiś bełkot! W oddali słychać brawa z Placu Świętego Piotra i dzwony. Patrzę ponad rusztowaniami, mój niedoszły towarzysz niedoszłej kolacji też już nadaje. Do dziś nie wiem, co mówił. A ja stoję. Stałem tak dobry kwadrans, kiedy Warszawa w końcu powiedziała: zejdź, na razie pokazujemy tylko obrazy „live”. Zszedłem więc i do późnej nocy snułem się jak pijany. Na hot-doga ochoty już nie miałem.
Jeżeli ktoś czuje się oburzony, że ja w takiej chwili piszę o dziennikarskiej kuchni, to z góry przepraszam. Miałem jednak opisywać tu historie z życia wzięte – no to piszę jak było, a nie jak chciałbym, żeby było, bo tak wypadałoby. A to, czy kilka minut przed dziesiątą wieczorem 2 kwietnia 2005 należało nadawać i opowiadać co się dzieje (jak zrobiła większość stacji telewizyjnych), czy milczeć samemu i pozwolić obrazom mówić – to już niech ocenią Państwo.