Premiery kinowe września to szereg tytułów ważnych, głośnych i od dawna budzących zainteresowanie. Miłośnicy i miłośniczki wielkiego ekranu będą mogli zobaczyć między innymi nagrodzoną w Wenecji "Zieloną granicę" Agnieszki Holland czy drugą część komediowego hitu "Teściowie". A to nie wszystko. Reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona w cyklu "Wybór Wrony" pisze o najciekawszych pięciu premierach tego miesiąca.
Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Toronto powoli zbliża się do końca. Oznacza to tylko tyle, że zamyka się tegoroczny kalendarz tak zwanej Wielkiej Piątki, a przed nami coraz bliżej sezon nagród filmowych. Zanim jednak poznamy oscarowych faworytów, nasi rodzimi dystrybutorzy zadbali o bardzo bogaty wrześniowy repertuar premier kinowych. Będzie smutno, refleksyjnie, śmiesznie, poruszająco i czule. W gąszczu nowych tytułów znalazły się pozycje obowiązkowe. Jakie? Oto pięć z nich.
"Saint Omer"
Alice Diop ponad dekadę temu pewnie wkroczyła do grona najbardziej cenionych twórców francuskiego kina dokumentalnego. Z wybitną uważnością przyglądała się grupom społecznie marginalizowanym. W końcu z takiej też się wywodzi. Jako jedno z pięciorga dzieci senegalskich imigrantów wychowywała się w Aulnay-sous-Bois, miejscowości zaliczanej do przedmieść Paryża. Diop jest absolwentką historii kolonializmu w Afryce na Sorbonne Universite, socjologii wizualnej Universite d’Evry oraz dokumentalistyki w prestiżowej szkole filmowej Femis. Zdobyte w trakcie studiów doświadczenia wykorzystuje w swojej twórczości. Międzynarodowy rozgłos zdobyła dokumentem "Śmierć Dantona", w którym przygląda się czarnemu mężczyźnie z paryskich przedmieść. Szuka on ucieczki z rzeczywistości przepełnionej przemocą, próbując swoich sił na studiach aktorskich w jednej z najbardziej prestiżowych szkół teatralnych we Francji. Swoją pozycję umocniła w 2016 roku dokumentem "W pogotowiu".
Diop przyglądała się w 2016 roku procesowi sądowemu Fabienne Kabou, pochodzącej z Senegalu francuskiej studentki, która skazana została za zabójstwo swojej 15-miesięcznej córki. Kobieta stanęła przed sądem po tym, jak okazało się, że Kabou w 2013 roku zostawiła swoją córkę na brzegu morza. Sprawa ta stała się inspiracją do dramatu sądowego "Saint Omer", którego światowa premiera odbyła się w ramach ubiegłorocznego Konkursu Głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Pełnometrażowy debiut fabularny Diop doceniony został drugą co do ważności nagrodą - Wielką Nagrodą Jury. Sama Diop odebrała również Lwa Przyszłości - Nagrodę Luigiego De Laurentiisa za najlepszy debiutancki film fabularny, prezentowany podczas weneckiego festiwalu.
Głównymi bohaterkami "Saint Omer" są Rama (Kayije Kagame) - wykładowczyni i pisarka oraz Laurence Coly (Guslagie Malanda) - wzorowana na Kabou postać oskarżonej. Diop nie koncentruje się na samym zabójstwie i winie Coly. Wykorzystuje podobieństwo losów Ramy i Coly, by skupić się na doświadczeniach kobiet "niewidzialnych" dla społeczeństwa. Imigrantek i drugiego pokolenia imigrantów, w szczególności córek z małżeństw mieszanych - osoby białej i czarnej - które niejednokrotnie nie mogą odnaleźć się i swojej tożsamości na styku dwóch kultur, dwóch odległych od siebie światów. Diop nie tłumaczy, nie usprawiedliwia czynu Coly. Jej bohaterka już na samym początku procesu oświadcza, że ma nadzieję, iż postępowanie pozwoli jej samej zrozumieć, dlaczego zabiła swoją córkę.
"Saint Omer" jest jednym z najbardziej niedocenionych tytułów ubiegłego roku, który zasługuje na znacznie większą uwagę i docenienie. W swoim wyjątkowym dziele - filmie jednym na milion - Diop tworzy zupełnie nowy język opowiadania jednostkowej tragedii o ogromnej sile rażenia. W jaki sposób? Na cały przebieg procesu sądowego patrzymy jako przypadkowi obserwatorzy, a jednocześnie przysłuchujemy się kolejnym zeznaniom z perspektywy emocji i doświadczeń Ramy. Wykładowczyni i pisarka przyjechała do Saint Omer w poszukiwaniu materiału do książki. Nie była jednak gotowa na to, co usłyszy i jaki wpływ na nią samą będzie mieć historia Coly. Poruszające na wskroś, nawiązujące do barokowych mistrzów malarstwa zdjęcia Claire Mathon i montaż Amrity David nadają całej fabule atmosferę wyjątkowej bliskości. A wszystko to opowiedziane bardzo spokojnymi, długimi ujęciami, które podsycają poczucie napięcia i niepokoju. Diop w niezwykle przemyślany sposób utrzymuje skrajne emocje do końca, by wreszcie uderzyć w widzów i widzki piosenką niezapomnianej Niny Simone "Little Blue Girl".
Francuska filmowczyni w wytrawny sposób wykorzystuje proces Coly, by zaprezentować całą paletę protekcjonalnych, ubliżających wręcz stereotypów, uprzedzeń i form marginalizacji osób imigranckiego pochodzenia, przede wszystkim czarnych kobiet. Tym samym Diop oddaje głos tym, których na co dzień są niesłyszani. Pokazuje krok po kroku to, jak ekstremalna samotność prowadzi do obłędu i na skraj rozpaczy.
"Saint Omer" w reżyserii Alice Diop w kinach od 15 września.
"Teściowie 2"
Bardzo rzadko w polskim kinie zdarza się tak, że druga część komediowego przeboju budzi jakiekolwiek reakcje poza poczuciem zażenowania. Najczęściej producenci decydują się, żeby wycisnąć jak najwięcej ze schematów, które się wcześniej sprzedały. Oczywiście nie jest to w porządku wobec kinowej publiczności. Natomiast jeszcze rzadszym, jeśli nie wyjątkowym przykładem jest sytuacja, gdy kolejna odsłona świetnej komedii wyprzedza część pierwszą. A tak się dzieje w przypadku filmu "Teściowie 2".
Dla przypomnienia: komedia "Teściowie" w reżyserii Jakuba Michalczuka do kin trafiła w 2021 roku. Debiutujący w roli reżysera pełnometrażowej Michalczuk stworzył opowieść sprytnie wymykającą się schematom utartym w polskim kinie. Połączył często pojawiający się motyw wesela, kwestie dotyczące nierówności społecznych, z pozornie znanymi, stereotypowymi figurami Polaków. Ale tu mamy wesele bez ślubu, a fabuła skupia się na rodzicach niedoszłych nowożeńców. A wyśmienity kwartet aktorski to coś, czego potrzebował każdy z nas, chociaż pewnie nikt się nawet tego nie domyślał.
Poznaliśmy przedstawicieli "tych, którzy się dorobili" - Gosię (Maja Ostaszewska) i Andrzejka (Marcin Dorociński) - oraz Wandzię (Izabela Kuna) i Tadeusza (Adam Woronowicz) - ludzi prostych, bez gustu, zagubionych na wielkomiejskich salonach, ale za to z kompleksami. Zderzenie tych dwóch światów jest niczym pocisk z opóźnionym zapłonem. Siłą "Teściów" był świetnie skonstruowany scenariusz Marka Modzelewskiego, który napisał także scenariusz do drugiej części historii rodzin Wilków i Chrapków. Natomiast "Teściów 2" wyreżyserowała Kalina Alabrudzińska.
Niedoszli nowożeńcy: Weronika "Wercia" Chrapek i "Łukaszek" Wilk, po pewnym czasie po raz drugi organizują wesele. Tym razem nad polskim morzem. Wynajmują pokoje w luksusowym hotelu dla swoich najbliższych, opłacają bilety lotnicze z Warszawy do Gdańska, zapewniają najróżniejsze przyjemności. Gdy Wandzia, Tadeusz, Gosia w towarzystwie nowego partnera - Jana (niesamowity Eryk Klum jr) oraz swojej matki Marii (pełna młodzieńczej werwy, wybitna Ewa Dałkowska), docierają na miejsce, okazuje się, że nie wszystko jest tak, jak zakładali. Tu stawiam kropkę, bo to, co dzieje się dalej, to jazda bez trzymanki.
Oczywiście gołym okiem można zauważyć, czym inspirowali się Alabrudzińska i Modzelewski, ale nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, bo czerpali - ale nie kopiowali - z najlepszych tytułów ostatnich lat. Mało tego. Nie odcinają kuponów od sukcesu "Teściów" sprzed dwóch lat. O ile w pierwszej części, na pierwszym planie mieliśmy zderzenie najróżniejszych polskich światów, tak tu uwaga została skupiona przede wszystkim na próbie stawienia czoła oczekiwaniom, stawianym przez innych. Iza Kuna w roli Wandzi oraz Maja Ostaszewska jako Małgorzata tworzą niesamowity duet. Duet, który w pewnym momencie zaczyna grać jednym głosem, by po chwili znowu rzucić się sobie do gardeł. "Teściowie 2" to komedia, zapewniająca dobrą rozrywkę i sporą listę nowych tekstów, które wejdą w powszechne użycie. Jednocześnie ma w sobie coś z tragifarsy, z której wybrzmiewa słodko-gorzka refleksja na temat poszukiwania własnego szczęścia, poczucia pełnej wolności i tego, jakiej trzeba odwagi, żeby poczuć się dobrze samym ze sobą.
"Teściowie 2" w reżyserii Kaliny Alabrudzińskiej w kinach od 15 września.
"Georgie ma się dobrze"
Powszechna kinematografia zmienia się na wiele sposobów. Co raz częściej do głosu dochodzą ci, którzy przez dekady byli marginalizowani bądź niedopuszczani do wyrażenia swoich spostrzeżeń. Zmieniają się perspektywy i sposoby opowiadania historii, które być może były obecne w głównym nurcie bądź kinie autorskim, to jednak obrosły pewnego rodzaju schematyzmem. I w końcu pojawia się ona: Georgie - 12-latka z robotniczego osiedla, która po śmierci matki musi zatroszczyć się o siebie, dom, przechytrzyć opiekę społeczną oraz najbliższe otoczenie.
"Georgie ma się dobrze" jest debiutem fabularnym Charlotte Regan, brytyjskiej filmowczyni, która w ostatnich latach niejednokrotnie zachwycała swoimi krótkimi metrażami, z nominowanym do nagrody BAFTA w 2017 roku "Standby" na czele. O jej pełnometrażowym debiucie zrobiło się głośno z końcem stycznia, gdy "Georgie ma się dobrze" pokazano w ramach konkursu Światowego Kina Fabularnego podczas festiwalu Sundance. Konkursu, w którym film zdobył główną nagrodę. Guy Lodge na łamach "Variety" stwierdził, że "Georgie ma się dobrze" jest "podkręconą mieszkanką (kina - red.) Kena Loacha i Wesa Andersona". Jest w tym coś prawdziwego, chociaż niesłusznie powierzchownego. Prawdziwe jest to, że podobnie jak Loach, Regan portretuje świat angielskiej klasy robotniczej, a także to, że jak Anderson kreuje rzeczywistość wizualnie cukierkową, magiczną, wypełnioną intensywnymi kolorami. Tu podobieństwa się kończą, bo filmowczyni na wiele sposobów zrywa ze światem Loacha czy Andersona. Głównie za sprawą tego, jak wymyślona została postać Georgie (fenomenalna Lola Campbell), która nie jest ani "chłopczycą", ani tym bardziej grzeczną, miłą dziewczynką.
"Georgie ma się dobrze" to pozornie film o dorastaniu. Dlaczego tylko pozornie? 12-letnia Georgie jest bardzo mądrą, sprytną, żeby nie napisać przebiegłą, emocjonalnie inteligentną i jak na swój wiek imponująco dojrzałą dziewczynką. A na pewno bardzo samodzielną. Racjonalizuje swoją żałobę, wie, jak przechytrzyć opiekę społeczną, żeby móc samej - bez żadnego dorosłego - mieszkać w rodzinnym domu. Gdy w pewnym momencie w jej życiu i salonie jej domu pojawia się Jason, podający za jej ojca, Georgie wykazuje się sporą uważnością. To właśnie mężczyzna sprawia wrażenie osoby, która musi dorosnąć, dojrzeć i zmierzyć się z tym wszystkim, czym wiąże się ojcostwo. W Jasona wcielił się Harris Dickinson, któremu międzynarodowy rozgłos przyniosła rola Carla w "W trójkącie" Rubena Oestlunda. W słowach zachwytu pojawiały się stwierdzenia, że Dickinson jest jednym z najlepiej zapowiadających się aktorów młodego pokolenia. W "Georgie ma się dobrze" pokazał zupełnie inne oblicze, podsycając ciekawość, jak potoczy się jego kariera.
Ponadto Regan udała się rzecz niezwykle rzadka: odczarowała klasę robotniczą, która najczęściej pojawia się w kinie w kontekstach tragicznych, wątkach niezwykle dramatycznych. Oczywiście punktem wyjścia "Georgie ma się dobrze" jest tragiczne wydarzenie, natomiast wbrew temu fabuła poprowadzona została z ciepłem i radością. I w końcu: klasa robotnicza doczekała się pewnego rodzaju happy endu, chociaż i ten jest po trosze gorzki. Regan, która skorzystała z własnych doświadczeń, obserwacji, postanowiła spojrzeć na świat przez pryzmat 12-latki. Taka optyka pozwoliła jej tę rzeczywistość pokolorować, wpleść elementy magiczne, surrealistyczne.
"Georgie ma się dobrze" w reżyserii Charlotte Regan w kinach od 22 września.
"Zielona granica"
Kryzys humanitarny związany z kwestią uchodźstwa nie jest w kinie niczym nowym. Wystarczy przypomnieć, że w 2016 roku Złoty Niedźwiedź trafił do filmu dokumentalnego "Morze w ogniu" w reżyserii włoskiego filmowca Gianfranca Rosiego. Ale to niejedyny przykład, których lista jest bardzo długa. Do tego grona dołączyła "Zielona granica" w reżyserii Agnieszki Holland.
W swojej 20. pełnometrażowej fabule Holland skupiła się na wydarzeniach z pogranicza polsko-białoruskiego, będących częścią kryzysu humanitarnego, jaki w cyniczny sposób latem 2021 roku wywołał białoruski dyktator Alaksandr Łukaszenka. Scenariusz autorstwa Holland, Gabrieli Łazarkiewicz-Sieczko oraz Macieja Pisuka jest efektem setek godzin rozmów z osobami uchodźczymi, funkcjonariuszami/funkcjonariuszkami polskiej Straży Granicznej i innych służb mundurowych, osób niosących pomoc humanitarną, mieszkańcami/mieszkankami terenów, objętych stanem wyjątkowym, wprowadzonym we wrześniu 2021 roku. Światowa premiera "Zielonej granicy" odbyła się w ramach Konkursu Głównego tegorocznej, 80. jubileuszowej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie film dostał Specjalną Nagrodę Jury.
Filmowczyni podczas konferencji prasowych kilkukrotnie już podkreślała, że wszystkie sytuacje, prezentowane w filmie, wydarzyły się naprawdę. Jednak "Zielona granica" nie jest filmem oskarżycielskim, biorącym na celownik kogokolwiek. Holland zbudowała przestrzeń do refleksji, przestrzeń, w których stawia szereg pytań, skoncentrowanych wokół tego, gdzie leży granica ludzkiej godności i kto ma prawo - bądź kto może rościć sobie prawo - by taką granicę wytyczyć. W refleksjach, do jakich skłania filmowczyni, łatwo odnaleźć ducha słów Jana Karskiego, Mariana Turskiego, Władysława Bartoszewskiego, Ireny Sendlerowej i wielu innych autorytetów, które tworzyły polską historię ostatniego stulecia. "Zielona granica" to poruszające studium ludzkiej obojętności, cynizmu, ale przede wszystkim - zgodnie z hasłem promującym film - jest to opowieść o tym, że pomaganie nie jest nielegalne. Dwudziesta pełnometrażowa fabuła w dorobku reżyserskim Holland jest jednocześnie jedną z jej najwybitniejszych, w której przywołuje ducha swojej dotychczasowej filmografii.
"Zielona granica" w reżyserii Agnieszki Holland w kinach od 22 września.
"Turkusowa suknia"
"Turkusowa suknia" to drugi pełnometrażowy film wyreżyserowany przez wybitną marokańską twórczynię Maryam Touzani. Zarazem drugi, którego światowa premiera odbyła się w sekcji Un Certain Regard Festiwalu Filmowego w Cannes. Touzani, która zasiadała w jury tegorocznego Konkursu Głównego w Cannes, może się poszczycić faktem, że wszystkie pełnometrażowe fabuły, przy których pracowała jako reżyserka bądź współscenarzystka, były marokańskimi kandydatami do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny. Mało tego, "Turkusowa suknia" - tegoroczny marokański kandydat do Nagrody Akademii Filmowej - jako drugi w historii marokańskich zgłoszeń, znalazł się na krótkiej liście tytułów, które walczyły o nominacje. Touzani współpracuje często z mężem - cenionym francusko-marokańskim twórcą Nabilem Ayouchem.
Marokańska kinematografia może budzić różne skojarzania, ale raczej nie jest to tematyka queerowa. Szczególnie że w 1962 roku władze Maroka zakazały praktyk seksualnych między dorosłymi osobami tej samej płci. Obecnie oskarżonym o praktyki homoseksualne grozi od trzech do pięciu lat więzienia i wysoka kara pieniężna. Dodatkowo personalia osób posądzanych i zatrzymanych za takie praktyk, podawane są do wiadomości publicznej jeszcze przed rozpoczęciem ewentualnego procesu.
"Turkusowa suknia" to subtelnie utkana oda do miłości w różnych jej odsłonach: tej łączącej dwie osoby i tej towarzyszącej pasji do tradycyjnego rzemiosła. Jest to opowieść o małżeństwie prowadzącym tradycyjny zakład krawiecki, oferujący ręcznie szyte, haftowane i zdobione suknie. W zakładzie pracuje również Youssef, który szkoli się na krawca. Rolę Miny zagrała fenomenalna Belgijka Lubna Azabal, znana między innymi z "Pogorzeliska" Denisa Villeneuve, "Przystanku Raj" Hany'ego Abu-Assada czy "W sieci kłamstw" Ridleya Scotta. Halima gra tu równie świetny Palestyńczyk Saleh Bakri.
Mina, której stan zdrowia coraz bardziej się pogarsza, obserwuje, jak jej mąż powoli zakochuje się w swoim pomocniku. Mężczyzn łączy również zachwyt nad tradycyjnym marokańskim krawiectwem. Halim realizuje kolejne zamówienia na suknie, z oddaniem tworząc między innymi turkusową suknię - jedną z najlepszych w swoim dorobku. Jego uwagę od pracy odciąga pogarszający się stan żony. W tym samym czasie próbuje stłumić w sobie narastające uczucie do Youssefa, a ich relacje się komplikują.
Touzani z ogromną delikatnością i uważnością portretuje miłość: tę małżeńską i tę "zakazaną" - między dwoma mężczyznami. Filmowczyni skupia się na detalach międzyludzkich relacji, spojrzeniach, drobnych gestach, niby przypadkowym dotyku. To one - niczym żmudnie, ręcznie haftowane zdobienia - tworzą trwałe więzi, zaufanie i bliskość. Można zaryzykować stwierdzenie, że "Turkusowa suknia" jest marokańską odpowiedzią na "Tamte dni, tamte noce" Luki Guadagnina, ale byłoby to krzywdzące dla dzieła Touzani. "Turkusowa suknia" jest filmem o wiele bardziej uniwersalnym, poruszającym i magicznym niż niejeden "klasyk" queerowego kina.
"Turkusowa suknia" w reżyserii Maryam Touzani w kinach od 29 września.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty