Wydając płyty od lat, zawsze dostaję piękne recenzje. Być może zazwyczaj moje płyty nie lądują w nurtach mainstreamowych, ponieważ są trochę dziwne, ale krytycy je lubią. Tylko że to się później nie przekłada aż tak na sprzedaż albumów - przyznaje Paulina Przybysz w rozmowie z tvn24.pl. - Może gdyby w recenzjach zaczęto po nas ostro jechać, to słuchaczom włączyłoby się myślenie, że ciekawe za co? - dodaje artystka.
Jedna z najbardziej rozpoznawalnych wokalistek swojego pokolenia, Paulina Przybysz jest także autorką tekstów, wiolonczelistką i właścicielką wytwórni płytowej, a także dyrektorką artystyczną koncertów "Woman’s Voices". Karierę rozpoczynała będąc jeszcze w liceum, a na koncert zespołu Sistars w Opolu pojechała prosto z egzaminu maturalnego. Po rozpadzie grupy rozpoczęła solową karierę, która została doceniona przez fanów i krytyków. Jej druga płyta "Renesoul” otrzymała dwie nominacje, a trzecia, pod tytułem "Chodź tu", zdobyła nagrodę Fryderyka w kategorii "Album roku - elektronika".
Współpracowała z plejadą polskich artystów, w tym między innymi z Wojciechem Waglewskim, Natalią Kukulską, Dawidem Podsiadło i Anią Rusowicz. W 2012 roku powołała do życia grupę Rita Pax, która właśnie wydała swój trzeci album "Piękno. Tribute to Breakout", na którym muzycy oddali hołd legendzie polskiego bluesa. O wyzwaniu, jakim było powoływanie do nowego życia piosenek Tadeusza Nalepy i Miry Kubasińskiej, ale również o znajdowaniu swojej drogi, macierzyństwie i feminizmie mówi w rozmowie z Esterą Prugar.
Estera Prugar: Jak to się stało, że postanowiłaś przypomnieć muzykę zespołu Breakout?
Paulina Przybysz: Wszystko zaczęło się od Męskiego Grania w 2019 roku, kiedy poproszono mnie o przygotowanie projektu specjalnego, co polegało na wyborze legendarnego artysty, artystki lub zespołu, któremu następnie oddaje się hołd podczas koncertu. Przez jakiś czas analizowałam, co mogłabym przygotować, i okazało się, że do moich dziecięcych wspomnień najwyraźniej przebiły się płyty winylowe moich rodziców, zwłaszcza jedna, słynna okładka z wizerunkami ojca i syna, czyli album "Blues" Breakoutu. Pamiętam też mojego tatę, który podśpiewywał sobie "Kiedy byłem małym chłopcem", dla mnie przewodni numer tego zespołu. Wszystkie te kropki dość szybko się we mnie połączyły, doszła do tego również postać Miry Kubasińskiej, która była ogniem inspiracji, tym bardziej, że sama jestem "dziewczyną z zespołu”.
W następnej kolejności zaczęłam zastanawiać się, z kim mogłabym ten projekt przygotować. Jestem taką trochę "ludzką encyklopedią" muzyków różnych gatunków i w różnym wieku, i często ktoś mnie pyta, jakiego muzyka mogłabym polecić.
To znaczy?
Kiedyś zawsze byłam najmłodsza w zespołach i miałam starszych kolegów z wydziałów jazzu, z którymi grałam. A dzisiaj cały czas eksploruję i zaglądam do nowych zespołów, podsłuchuję młodych i zdolnych, nie jest tak, że mam swój zespół i koniec. Cały czas fascynuje mnie, kto, co, z kim i jak zagrał. W każdym razie przy tym projekcie rozpoczęłam robienie analizy znanych mi instrumentalistów, aż nagle zorientowałam się, że wcale nie muszę tego robić, bo już mam świetny zespół – Ritę Pax. Był trochę uśpiony po naszych bardzo undergroundowych wydawnictwach, ale został obudzony tym projektem specjalnym. On od początku wiązał się z dużą odpowiedzialnością, bo Breakout do dziś ma w Polsce swoich "wyznawców". Nie są to tylko i wyłącznie wyluzowani fani. Bywają też radykalni, którzy nie za bardzo dopuszczają myśl, że te numery może grać ktoś inny i do tego inaczej.
My czuliśmy, że chcemy zrobić z tym materiałem coś, co nas samych będzie satysfakcjonować. Myślę, że każdy z nas, grając takiego pozornie prostego, klasycznego bluesa, mógłby się szybko znudzić. Oczywiście, jest to gatunek, który ma swój kunszt i smaki, nieskończoność niuansów i możliwości, ale musieliśmy ten materiał przetrawić również przez siebie. A nas ciągnie w życiu w bardzo różne gatunki. Jeśli się spędzi trochę czasu z materiałem Breakoutu, okazuje się, że oni otwierali drzwi też wielu gatunkom i eksperymentom. Pojawiły się propozycje gości, których chcielibyśmy zaprosić do wspólnego wykonania tego repertuaru na koncercie. Byli wśród nich Wojciech Waglewski, który śpiewa także na płycie, był z nami również Vito Bambino, Daria Zawiałow oraz Ania Rusowicz.
Wspomniałaś o niełatwej do zadowolenia publiczności Breakoutu, ale sam Tadeusz Nalepa również nie należał do łatwych i elastycznych osób. Dość kategorycznie podchodził do wszystkiego, co miało związek z zespołem.
Tak i trochę ten jego duch nad nami wisiał, bo czułam, że muszę zgłębić wiedzę na jego temat. Na książkę "Absolutnie", która jest wywiadem rzeką z Tadeuszem Nalepą, natrafiłam dopiero po wydaniu naszej płyty. Ne znalazłam też żadnego pełnometrażowego filmu, choć może powstanie, skoro nakręcono już takie obrazy jak ten o Dżemie i o Ryszardzie Riedlu. Jest jednak kilka krótkich dokumentów. Obejrzałam też wywiady telewizyjne z Tadeuszem i Mirą, które udało mi się znaleźć w internecie, oraz ich teledyski, które niezmiennie mnie urzekają.
Czym cię urzekają?
Tym na przykład, że muzycy grają na łące, a za nimi kręci się młyn. Mam ochotę stworzyć właśnie taki teledysk, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że dziś tak nie można. Dziś trzeba zrobić coś bardzo wymyślnego, najlepiej szokującego, za co później można będzie zgarnąć nagrody. Najlepiej aby to, co widzimy na ekranie, nie miało nic wspólnego z piosenką… Trochę przeżywam kryzys związany z klipami.
Dlaczego?
Mam wrażenie, że ciężko jest oddać to, co mamy pod powiekami śpiewając piosenkę, w obrazku, który nie kosztuje miliona dolarów. Czasami uda się zrobić coś blisko, jeżeli zadzieje się chemia – z reżyserem, z operatorem, z pomysłem, z okolicznościami i z jakimś czynnikiem ludzkim. Ale bywa też tak, że powierza się piosenkę wizji reżysera i efekt raz satysfakcjonuje, a innym razem jest bardzo daleko. Oczywiście nie ma w tym obiektywizmu, ale ogólnie niełatwo znaleźć ten środek. Robienie klipów nie jest dochodowe, zawsze istnieje niedobór środków i możliwości.
W każdym razie teledyski Breakoutu, w których oni po prostu grają, na przykład stojąc nad basenem, są świetne. Weszłam w ten klimat i wydaje mi się, że gdybym dzisiaj poznała Tadeusza Nalepę i zażarłoby między nami muzycznie, to moglibyśmy się zakolegować. Chociaż gdyby nie było muzycznej chemii, to nie jestem pewna, czy byłaby to łatwa relacja. Z jednej strony czuję, że był bardzo rodzinnym, prostolinijnym człowiekiem, a z drugiej że miał bardzo twarde, szorstkie poglądy, chociażby na temat muzyki, innych zespołów. Wydaje się to zarazem świetne i budujące dystans.
To były zupełnie inne czasy.
Dokładnie. Nikt się wtedy nie obruszał za takie opinie. Tym bardziej, że wtedy dostęp do muzyki i wiedzy na jej temat był ograniczony, więc nie można było się dziwić, że ktoś nie zna jakiegoś muzyka. Wiele albumów nie docierało nawet do Europy, a co dopiero do Polski. Mam wrażenie, że takie zespoły jak Breakout robiły dobrą robotę edukacyjną, mówiąc o swoich inspiracjach. Dziś jest inaczej – wszystko da się znaleźć i sprawdzić, chociaż z drugiej strony, przy obecnym natłoku informacji, też trudno wszystko wyłapać.
Jak pracuje się nad nowymi aranżacjami do muzyki, która do dziś określana jest jako wyjątkowa, nawet w swoim gatunku, bo stanowi pewne połączenie myśli muzycznych?
Rita Pax jako zespół również jest ciekawym połączeniem. Piotr i Paweł Zalewscy to moi koledzy z podstawówki muzycznej, gdzie wszyscy graliśmy na wiolonczelach. Z kolei ich ojciec zajmuje się instrumentami dawnymi, więc ich mieszkanie w kamienicy jest świetne. Kiedy tam wchodzimy, możemy sobie wybierać: czy dogramy teraz lirę korbową, czy cytrę, czy cymbały. Coś wspaniałego! Tym bardziej, że obaj bracia cały czas grają muzykę klasyczną, a jednocześnie będąc artystami progrockowymi, mają zespół Alters, grają też z innymi artystami. Sama nasza trójka jest już skomplikowaną mieszanką, bo ja również uczyłam się grać klasycznie, ale wokalistką jestem soulową, czasami hiphopową, a momentami bywam też rockową. Do tego dochodzi jeszcze Kasia Piszek, która jest pianistką i aranżerką, a kiedy niedawno zostaliśmy poproszeni o wybranie albumu, który zmienił nasze życie, to wskazałam Massive Attack. A jest jeszcze Jurek Markuszewski, który spina to wszystko w osadzony groove i jest rytmem bardzo zróżnicowanych składów, od popowych przez rootsowe, soulowe, hip hopowe.
Zagranie czegokolwiek w takim składzie już z miejsca jest mieszanką stylów, a dodaliśmy do tego jeszcze zespół zastany, czyli Breakout. Może się wydawać, że to po prostu bluesowa kapela. Ale gdy zwrócimy uwagę na momenty, gdzie Włodzimierz Nahorny grał solo na flecie, to ta muzyka mieszała się z jazzem. Do tego dochodzi również poetyka tekstów. Sama złapałam się na tym, że myślałam o tych utworach jak o prostych piosenkach, ale im dalej w las, tym bardziej zaczynałam się nad nimi zastanawiać. Na przykład o czym jest "Dziwny weekend"? Albo to głębia medytacyjna, albo ciężkie dragi, przez które ten weekend stał się bardzo dziwny. A może oni leżeli na dywanie, a w swoich głowach byli w dalekich podróżach? Nie wiem.
Zastanawiałaś się nad tym, czy dzisiejsza publiczność jeszcze chce takiej muzyki słuchać i czy ją zrozumie?
Już po pierwszych singlach było trochę reakcji. Mam wrażenie, że te dobre głosy płyną właśnie od młodszych ludzi, z których część prawdopodobnie usłyszała te utwory po raz pierwszy. Myślę, że niektórzy dopiero za jakiś czas zrozumieją, że to nie są nasze numery.
Jeżeli natomiast chodzi o zagorzałych fanów Breakoutu, to reagują różnie. Część mówi, że jest dobrze, i cieszą się, że ktoś daje tym piosenkom nowe życie, nawet jeśli to już niekoniecznie są ich klimaty, bo Tadeusz Nalepa był jeden. Powoli docierają do nas też głosy starszej publiczności, która docenia ożywienie ich wspomnień. Ale są też tacy, którzy w komentarzach piszą: co się drzesz? Na tak postawione pytanie mogę odpowiedzieć tylko: no nie wiem, drę się, bo to kocham.
Przejmujesz się jeszcze negatywnymi komentarzami?
Nieszczególnie. Niektóre, te bardziej zadziorne, nawet mnie cieszą, ponieważ wydając płyty, od lat dostaję zawsze piękne recenzje. Moje płyty nie lądują zazwyczaj w nurtach mainstreamowych, ponieważ są trochę dziwne, ale krytycy je lubią. Tylko że to się później nie przekłada aż tak na sprzedaż albumów. I zastanawiam się, czy nie należałoby spróbować tego jakoś odwrócić, bo kto wie, może gdyby w recenzjach zaczęto po nas ostro jechać, to słuchaczom włączyłoby się myślenie, że ciekawe za co?
Jak wspominasz czasy zespołu Sistars i później moment, kiedy zakończyliście działalność, a każdy poszedł swoją drogą? To było dla ciebie trudne?
Tak, bo też dużo się w moim życiu złożyło na tym etapie. Po rozpadzie zespołu był moment, kiedy wydałam swoją płytę i trochę sobie z nią pojeździłam, co było świetnym, nowym doznaniem. Dzisiaj, kiedy patrzę na tamte chwile, to traktuję swój pierwszy solowy album trochę jak taki "uniwersytet".
Początki kariery Sistars wyglądały tak, że zespołowy bus przyjechał po mnie dosłownie do szkoły, zaraz po maturze, i stamtąd zabrał mnie do Opola. Pamiętam, że zrobiliśmy próbę, później wróciłam jeszcze do Warszawy na jeden egzamin, i z powrotem. Koncert się odbył, piosenka „Sutra” nagle wybiła w taki sposób, że zabrała nas w podróż na parę lat. A kiedy grupa się praktycznie rozpadała, zagraliśmy jeszcze trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych i Irlandii, wróciliśmy do Polski, wysiedliśmy w końcu z tego busa, już trochę na siebie źli, i rozpoczęło się nowe życie. Otworzyłam własną wytwórnię, nagrałam płytę, a dzisiaj myślę o tym czasie jak o studiach na kierunku "Jak To Się Robi Od Początku".
Jakie miałaś zajęcia na swoim uniwersytecie?
To były lekcje z cyklu: jak to w ogóle wygląda? Jak bardzo można się uprzeć przy swoim? Jak długo można nie iść na żaden kompromis? Bardzo lubię te płytę, ale myślę sobie o niej czasem, że grubo leciałam.
A zaraz potem zaszłam w ciążę i zaczęłam jeszcze inny etap życia. Na dzisiejsze czasy, to byłam dość młoda, miałam zaledwie 22 lata. Nikt z moich znajomych, nikt z branży i znajomych muzyków, nie miał jeszcze wtedy dzieci. Zaczęłam żyć z córką pod pachą, dalej robiąc swoje rzeczy, bo nigdy nie przerwałam pracy, zawsze miałam jakiś projekt. Teraz po latach mam takie przemyślenie, że chyba nie bardzo umiem mówić "nie", zawsze mnie wszystko ciekawi. A cały czas przychodzą różne osoby, które zapraszają mnie do swoich projektów i prawie za każdym razem myślę sobie "no, fajne!". Wtedy zwykle słyszę mojego managera, który mówi: przestań, najpierw skończ swoją płytę. Ale to i tak nie pomaga. Dlatego wydaje mi się, że pewnie nie jestem najlepszym przykładem na to, jak ogarniać od strony biznesowej. Za to na pewno od strony artystycznej bawię się świetnie.
A w jaki sposób radziłaś sobie z łączeniem macierzyństwa i kariery?
Niedawno graliśmy w Warszawie koncert na rzecz Ukrainy, na którym wystąpiło wielu artystów, i moje starsze dziecko, po skończonych lekcjach, przyjechało do klubu "Niebo". Ma już 13 lat, kocha chodzić na koncerty, więc tak stałyśmy tam razem, między piosenkami, które sama śpiewałam, oglądając pozostałe występy, i myślałam sobie: czyli tak to teraz będzie.
Natomiast zdarzały się trudniejsze momenty, zwłaszcza na początku. Byłam jeszcze w połogu, może trzy, cztery tygodnie po porodzie mojej starszej córki, gdy Natalia Kukulska organizowała koncert dla swojej mamy pod tytułem "Życia mała garść". Zostałam na niego zaproszona i pamiętam, że zastanawiałam się wtedy, jak to wszystko spiąć. O której nakarmić dziecko, żeby nie trysnąć mlekiem w publiczność. Moi rodzice chodzili z wózkiem dookoła amfiteatru, a ja śpiewałam na scenie z orkiestrą, myśląc o tym, kiedy wchodzę i ile jeszcze wytrzymam.
Tak to jest, nagle stajemy się wielofunkcyjnymi istotami. Dzieci bez wątpienia sprawiają, że wspinamy się na szczyty logistycznych możliwości. To coś niesamowitego, jak można zorganizować się między zakładaniem śpioszek, udzielaniem wywiadu, nagraniem a dzieckiem. Kiedyś mieliśmy nianię, która pracowała do konkretnej godziny. Jeśli udawało mi się ogarnąć swoje obowiązki wcześniej i podjeżdżałam pod dom o godzinie czternastej, a ona miała być tego dnia do piętnastej, to parkowałam pod domem i przesypiałam sobie tę godzinę w samochodzie. Tak to sobie ogarniałam. Do tej pory drzemka jest moim luksusem.
Świat muzyczny, jak większość współczesnego świata, ciągle jest w dużym stopniu światem męskim.
To prawda.
Na szczęście stopniowo się to zmienia, ale zastanawiałam się, jak to wygląda z twojej perspektywy.
W Sistars byłam dzieciakiem, więc w ogóle tego nie zauważałam. Mam wspaniałych rodziców, którzy od początku byli przekonani, że obie z Natalią będziemy śpiewać, bo od małego ciągle śpiewałyśmy. Przez to czasami naprawdę mam wrażenie, że wsiadłyśmy do busa zespołowego niemal w piżamach i jakoś "przeturlałyśmy się" przez cały ten okres. Do tego byłyśmy trochę jak "mniszki", bo mama wychowywała nas w taki sposób, że czasami chodziłyśmy z nią do kościoła, a kiedy indziej zabierała nas do buddyjskiej sanghi, gdzie przez tydzień medytowałyśmy. Do tego dochodziło śpiewanie kolęd w ośrodkach Monaru, co skutecznie zniechęciło nas do wszystkich narkotyków. Polski wszechobecny alkoholizm lat dziewięćdziesiątych też nastawiał nas raczej purystycznie do imprezowania. To wszystko sprawiło, że przez lata turlania się po scenach zaliczyłyśmy bardzo trzeźwą praktykę i wiele spraw było dla nas zupełnie naturalnych.
Na przykład jakich?
Na przykład przez to, że związałam się z realizatorem dźwięku, z którym jestem do dziś, bardzo dobrze poznałam środowisko techniki scenicznej. Miałam chyba delikatne chody, wszędzie czułam się mile widziana. Odsłuchy realizowane były dla mnie z miłością i nie odczułam, by ktoś mnie źle traktował. Może dlatego, że rozumiałam dobrze naturę i złożoność pracy tych ludzi.
Natomiast teraz, kiedy jestem dorosła, kiedy zdobyłam wiedzę historyczną i mam świadomość tego, czym jest patriarchat, widzę to trochę inaczej. Nawet tworząc swoje zespoły zwracam uwagę na parytet – obecnie mój zespół składa się z klawiszowca i basisty, a także perkusistki i mnie, a jeśli pojawiają się chórki, to ta szala jeszcze mocniej przechyla się na kobiecą stronę. Jak słyszę, że ktoś mówi: "gra dobrze jak na dziewczynę", to ja mówię na to: "ona po prostu świetnie gra".
Od lat pełnię też piękną funkcję dyrektorki artystycznej koncertów "Woman’s Voices", tworzę koncepcję, repertuar, skład, i to jest coś wyjątkowego. W zeszłym roku napisałam z tej okazji listę czterdziestu pytań, które zadawałam wszystkim artystkom, między innymi właśnie o patriarchat, o dzieciństwo, o to, czy czują się bezpieczne na ulicach… Ich odpowiedzi były niesamowite, zaskakujące i oczywiste zarazem, efekt był niesamowity. Myślę, że cały czas trzeba w tym grzebać, wywlekać różne tematy. Robota feministyczna nie skończy się, dopóki kobiety faktycznie nie odczują, że jest po równo. A to pewnie potrwa jeszcze sto lat, jeśli nie dłużej. Droga edukacji też może być piękna, zwłaszcza że robimy to dla przyszłych pokoleń. O ile kobiety będą miały jeszcze po jakiej drodze chodzić, bo temat misji ekologicznej to już totalnie inna księga…
Dlaczego to zajmuje nam tyle czasu?
Wydaje mi się, że dopóki kobiety na całym świecie w momencie narodzin nie będą wolne od ciężaru, który został na nas nałożony wieki temu – bez tego dziwnego, wewnętrznego zobowiązania do obsługi drugiej strony, do poświęcania siebie – nasza sytuacja się nie zmieni. Ciągle wiele kobiet przychodzi na świat w miejscach, gdzie cały czas muszą być posłuszne względem "pana" , który może być ojcem, bogiem, mężem, pracodawcą. Cały czas jesteśmy też spolaryzowane. Jeśli w pewnym momencie nie spotkamy się w jednym miejscu, gdzieś pośrodku, to tak się będziemy tułać. Lubiłam, kiedy moja babcia w dzieciństwie mówiła: pomódl się do Bozi. Nie jestem wierząca w tym katolickim wymiarze, ale pamiętam, że w dzieciństwie Bozia była mi bliższa niż Pan Bóg.
Może to z mojej strony niefeministyczne, ale mam wrażenie, że to właśnie my, kobiety, mamy przed sobą najwięcej roboty do wykonania. Chodzi o nasze przekonania, o naszą asertywność, o odwagę wypowiadania się na głos. Ten dzisiejszy feminizm jest zastraszony i niezrozumiały, samo słowo traktowane jest cały czas jako coś szalonego, dzikiego i wziętego od czarownic. Podczas gdy moja definicja feminizmu jest bardzo prosta i tłumaczy się jednym słowem: równość. A jeśli ktoś reaguje alergicznie na równość, to tu jest coś nie tak. Chyba że ktoś w ogóle nie zauważa nierówności, ale nie ma co ukrywać, to jest całkiem spory słoń.
Co dla ciebie było taką rzeczą, cechą lub czynnością, która towarzyszyła ci przez lata, aż zorientowałaś się, że to nie jest twoje, ale zostało ci w jakiś sposób społecznie narzucone?
Mam wrażenie, że ja codziennie znajduję coś takiego i staram się to z siebie strzepywać. Myślę o tym, co i jak powinnam robić, w jaki sposób mam zaplanować swój dzień, żeby należał do całej mojej rodziny, i zrobić to w taki sposób, w jaki „kobieta powinna”.
Mam świetną rodzinę. Mój chłopak zupełnie nie oczekuje ode mnie takich rzeczy na przykład, jak ugotowanie obiadu. Czasami zapyta, czy jest coś do jedzenia, a jeśli nie ma, to robi sobie kanapki albo coś zamawiamy czy ruszamy na miasto. Natomiast ciekawe jest to, że u mnie pojawia się wtedy myśl: "no, babcia by go tutaj nakarmiła, nie to co ja".
Miałam ostatnio dokładnie taką samą sytuację...
No widzisz, i to właśnie w takich chwilach widać najlepiej, jak bardzo głęboko to wszystko jest w nas zakorzenione.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Universal Music Polska