Na takie role aktorzy czekają całe życie, nie zawsze jednak są w stanie je udźwignąć. Casey Affleck - młodszy brat słynnego Bena - wykorzystał swoją szansę w stu procentach. Rolą poharatanego przez życie Lee Chandlera w "Manchester by the sea" wspiął się na aktorskie szczyty, zgarniając Baftę, Złoty Glob i nagrody krytyków. W końcu zdobył też Oscara za najlepszego aktora pierwszoplanowego.
Powiedzmy wprost: nie było w minionym roku w amerykańskim kinie lepszej, męskiej kreacji. Mniej znany z braci Afflecków, który jeszcze niedawno powtarzał, że być może wycofa się z zawodu, rolą w dramacie "Manchester by the Sea" przypieczętował chyba swój artystyczny los. Zawiesił zarazem rywalom poprzeczkę tak wysoko, że pozostali nominowani w kategorii najlepsza rola męska, w zgodnej opinii krytyków, nawet się do niej zbliżyli.
Nie jest jednak tajemnicą, że na wybory Akademii wpływ mają też względy "pozaartystyczne". Przede wszystkim prowadząca często do kuriozalnych decyzji tzw. poprawność polityczna. I tak po ubiegłorocznej awanturze o "zbyt białe" Oscary nie było pewne, że w tym roku - ze szkodą dla bezstronnego werdyktu - Akademia zechce naprawić swój "błąd".
I wreszcie zdarzenie, które w najpoważniejszym stopniu mogło zagrozić Oscarowi dla Afflecka - oskarżenie sprzed lat, które teraz wyciągali na łamy prasy pijarowcy konkurentów. Mowa o sprawie rzekomego molestowania seksualnego z 2010 r., o które oskarżyła go producentka filmu Amanda White, żądając zadośćuczynienia. Casey bronił się, twierdząc, że chodzi wyłącznie o wyciągnięcie od niego pieniędzy. Ostatecznie pozew został wycofany, ale atmosfera skandalu wokół aktora nie od razu zniknęła.
Akademia uznała jednak, że pozaartystyczne aspekty nie są dla niej tak ważne, jak aktorskie umiejętności nominowanych. Oscar za najlepszą rolę męska trafił w ręce Afflecka.
Fizyk, astronom i aktor
Mimo że bracia Affleckowie od dzieciństwa grali w serialach, reklamach telewizyjnych, itp. w przeciwieństwie do brata Bena, Casey traktował aktorstwo wyłącznie jako przygodę. Studiował fizykę i astronomię na uniwersytecie Columbia, gdzie otrzymał tytuł magistra obu tych kierunków. Potem zainteresował się również filozofią.
Zaledwie trzy lata młodszy od Bena, Casey Affleck urodził się 12 sierpnia 1975 roku w Falmouth w stanie Massachusetts. Matka chłopców była nauczycielką, ojciec zajmował się wszystkim po trosze: pracą socjalną, mechaniką samochodową, doradztwem, pracą za barem a wreszcie aktorstwem. To on był zwolennikiem aktorskich poczynań synów i regularnie chodził z nimi na castingi. Ale o ile urodziwy, wysoki Ben od razu zwrócił na siebie uwagę, to nieśmiały, pełen kompleksów, niepozorny Casey, dopiero jako 20-latek został dostrzeżony. Ale za to przez kogo! Przez samego Gusa Van Santa, u którego w filmie "Time to Die" (w Polsce wyświetlanym pod kuriozalnym tytułem "Za wszelką cenę"), zagrał pierwszą, licząca się rolę. Z uwagi na niski wzrost i drobną posturę, zawsze też grał bohaterów sporo od siebie młodszych.
W 1997 roku wystąpił w słynnym dramacie pt. "Buntownik z wyboru" razem ze swoim bratem - Benem, do którego ten ostatni wraz z Mattem Damonem napisał scenariusz i odebrał za niego Oscara. Już wtedy Van Sant, reżyser filmu, powiedział Benowi: "Za kilkanaście lat twój brat będzie w czołówce najlepszych aktorów świata. Bije cię na głowę". Nie pomylił się, a nawet przypomniał niedawno wszystkim, że jako pierwszy poznał się na talencie introwertycznego Caseya. To także on nauczył go, jak pozbyć się na planie tremy i namówił, by zabrał się również za pisanie scenariuszy. W 2002 Van Sant, Casey Affleck i najlepszy przyjaciel obu Afflecków - Matt Damon - napisali we trójkę scenariusz do filmu "Gerry", w którym obaj aktorzy również zagrali.
Wielki sukces Caseya przyszedł jednak pięć lat później.
Pierwsze podejście do Oscara
Pierwsze lata nowego wieku to był czas, gdy młodszy Affleck poważnie myślał o porzuceniu aktorstwa i zajęciu się astronomią, która była jego pierwszym życiowym wyborem. I znowu to Gus Van Sant posłał go na casting filmu "Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" Andrew Dominika, w którym główną rolę grał Brad Pitt. Pokonał rywali i dostał rolę Roberta Forda, którą przyćmił zupełnie gwiazdę produkcji - Pitta.
31-letni, ale wciąż wyglądający jak nastolatek Affleck, zagrał wtedy 19-letniego Boba Forda, zabójcę głównego bohatera, zgodnie z tytułem filmu tchórzliwego, zazdroszczącego sławy swojemu szefowi i zarazem idolowi, marzącemu o przejęciu rządów w gangu. Casey sprawia, że jego bohater budzi w nas na przemian pogardę ale i współczucie, nie przestając przy tym intrygować. W tej niemalże biblijnej opowieści Dominika o zbrodni i karze, o jasnych i ciemnych stronach sławy, a wreszcie o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy, stworzył niezapomnianą kreację. Otrzymał za nią swoją pierwszą nominację do Oscara za najlepszą drugoplanową rolę męską i pokazał przedsmak tego, co dekadę później w "Manchester by the Sea" uczynił znakiem rozpoznawczym swojego aktorstwa - lepienie postaci z drobnych, z pozoru nieznaczących gestów, ukradkowych spojrzeń, pojedynczych słów.
Po latach wspomina, że tuż po nominacji przepowiadano mu, iż lawina propozycji zwali go wkrótce z nóg. Tak się jednak nie stało. Być może reżyserzy nie bardzo wiedzieli, jak obsadzać już dojrzałego mężczyznę o wyglądzie wiecznego chłopca. Z pomocą przyszedł starszy brat, który dość chłodno przyjmowany w kolejnych kreacjach aktorskich, na dobre zajął się reżyserowaniem. To w jego filmie "Gdzie jesteś Amando" Casey, w roli młodego detektywa, stworzył kolejną ciekawą kreację.
To był też dobry czas w jego prywatnym życiu. Od dzieciństwa obaj Affleckowie wraz z mieszkającym w domu obok Mattem Damonem oraz braćmi Phoenix - Joaquinem i zmarłym tragicznie przed laty Riverem, stanowili zgraną paczkę przyjaciół.
W 2006 r. aktor poślubił ich siostrę Summer Phoenix i niebawem został szczęśliwym tatą dwóch synów. Wciąż czekał na ciekawe role, ale dostawał kompletnie nieudane scenariusze. W 2013 r. dał się namówić na udział w głośnym filmie twórcy "Mrocznego Rycerza" Christophera Nolana "Interstellar". Filmie, którego nie znosi, i nie chce o nim rozmawiać, uważając za kompletnie chybiony, choć część widzów ma go za dzieło kultowe.
Najsmutniejszy film dekady i rola życia
W 2010 r. poukładanym życiem Caseya Afflecka zatrząsł skandal. Do dziś nie wiadomo, czy został spreparowany, czy też aktor nie jest bez winy.
Choć nigdy w przeciwieństwie do brata nie miał ambicji reżyserskich, w 2010 r. za namową przyjaciela - Joaquina Phoenixa - zgodził się nakręcić dokument o nim. Film prowokację. Oficjalnie miał on opowiadać o domniemanym końcu kariery filmowej Joaquina i o jego muzycznych początkach w roli rapera. Joaquin wciąga w nim kokainę, korzysta z usług prostytutek, o wszystkim zaś widz dowiaduje się z ujęć - migawek. Dopiero gdy plotkarskie media zapełniły teksty o upadku i końca Phoenixa, twórcy zdradzili, że wszystko było mistyfikacją. Ich zamiarem była chęć zdemaskowania kultu celebrytów i pokazania uzależnienia gwiazd od mediów.
Film przyjęto z mieszanymi uczuciami. Skandal, jaki wybuchł, dotyczył jednak kulis pracy nad nim. To wówczas jego producentka Amanda White oskarżyła Caseya o molestowanie seksualne, domagając się 2 milionów dolarów. Affleck twierdził, że chodzi o sumę, na którą liczyła, zakładając większy niż faktycznie dochód z filmu. Choć sprawę wyciszono (ponoć White otrzymała pokaźną kwotę), pozostał tzw. hak, który można wyciągnąć, chcąc uderzyć w aktora. Sam Casey ucina wszelkie pytania, twierdząc, że i tak ludzie będą mówić, co im się tylko podoba. Przyjaciele i znajomi stanęli za nim murem, zapewniając, że oskarżenia są tak niewiarygodne, że aż wręcz śmieszne.
Na przyjaciół mógł zresztą liczyć we wszystkim. Rolę w "Manchester by the Sea" tak naprawdę zawdzięcza Mattowi Damonowi, pierwotnie obsadzonemu w roli Lee, który musiał z niej zrezygnować wobec innych zobowiązań. "Mam kandydata, który zagra ją znacznie lepiej ode mnie, bo to postać stworzona wprost dla niego" - oznajmił Lonerganowi i wysłał Caseya na zdjęcia. Miał nosa, bo podczas premiery filmu na festiwalu Sundance, reżyser publicznie mu za to podziękował, zdradzając, że Casey sam prowadził swojego bohatera, on zaś zawierzył jego aktorskiej intuicji. Nakręcony za 8 mln dolarów, skromny, niezależny obraz zrobił furorę. Natychmiast do dystrybucji kupił go Amazon.
"Manchester..." to kino, które nie jest tym wszystkim, czego się po nim spodziewamy. Reżyser bierze na warsztat formułę łzawego melodramatu, ale wszystko toczy się tu zupełnie inaczej, niż mogliśmy oczekiwać. Lonergan burzy schematy, myli tropy, pokazując bohatera, który przeżywszy piekło, nie potrafi sobie wybaczyć, bo wie, że niechcący przyłożył do niego rękę.
Casey w roli wuja, który ma wziąć pod opieką syna zmarłego brata, tworzy prawdopodobnie rolę życia. Znów oszczędny w gestach, z kamienną twarzą, jedynie od czasu do czasu daje nam poznać, że buzują w nim emocje, że z trudem powstrzymuje agresję, także wobec siebie samego.
Tak naprawdę to, co w filmie najważniejsze, dzieje się na twarzy Lee - Afflecka - introwertycznego gbura, który z otoczeniem porozumiewa się głównie z pomocą warknięć, pojedynczych słów. Nie można było prawdziwiej pokazać cierpienia, jakie dźwiga. "To najsmutniejszy film dekady, z największą męską rolą ostatnich lat" - napisał krytyk "The Guardian". Amerykańscy krytycy wtórują mu w tych ocenach.
Sam Casey ze zdumieniem przyjął worek najważniejszych nagród za oceanem za rolę, a Damon podkreśla, że wciąż do przyjaciela nie dociera, jak jest w niej dobry. Ma też dość dziwne, jak na młodego wciąż aktora, zwyczaje - w ogóle nie ogląda swoich filmów. "Manchester by the Sea" był wyjątkiem, bo koniecznie chciał zobaczyć reakcje widzów. W trakcie projekcji premierowej na Sundance wśliznął się więc niepostrzeżenie na salę i usiadł obok przypadkowej pary. Wychodząc z projekcji wiedział już, że ma powody do dumy.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Mike Baker/A.M.P.A.S.