Miało być dużo, szybko i spektakularnie - takie działania, takie zmiany obiecywał Donald Trump, gdy szedł po zwycięstwo i drugą kadencję na stanowisku prezydenta USA. A jak jest? Po stu dniach rządów, jakich świat dawno nie widział, opisuje to i analizuje dziennikarz TVN24 i TVN24 BiS Michał Sznajder.
Jeden z najsłynniejszych tekstów Donalda Trumpa brzmi: "Będziemy odnosić tak wiele sukcesów, że może nawet zmęczycie się wygrywaniem. Będziecie mówić 'Prosimy, prosimy, to zbyt dużo wygrywania. Już nie dajemy rady, Panie Prezydencie! To zbyt dużo!'". Te słowa padły na wiecu w roku 2016.
Ktoś mógłby powiedzieć: "ale to przecież słowa sprzed prawie dekady, po co do nich wracać?". A po to, że Donald Trump i jego obecna administracja cały czas, gdziekolwiek i jakkolwiek mogą, nawiązują do (rzekomo) odnoszonych zwycięstw - zwłaszcza pierwsze notatki prasowe Trumpowego Białego Domu masowo zawierały słowo "wins" lub "winning". A komentatorzy oraz media traktują to wprowadzone do debaty publicznej "wygrywanie" jako kryterium, przez pryzmat którego już można tę prezydenturę oceniać. O cłach narzuconych przez Trumpa pisali wszyscy, ale to słynący ze stonowania "Financial Times" wrzucił na swoje strony internetowe artykuł z danymi, które pokazywały koszmarne skutki tych ceł, i z tytułem "Tyle wygrywania na 15 wykresach". Obok sarkazmu był też mem, którego umęczony bohater zdaje się bronić przed kolejnymi "wygranymi", bo więcej nie zniesie…
Nie przypadkiem zaczynam tę analizę od ceł. To, co Trump ogłosił, wycofał i znowu ogłosił, to jedno z najbardziej istotnych wydarzeń pierwszych stu dni jego drugiej kadencji na stanowisku prezydenta USA. Subiektywna lista pierwszej trójki w kategorii "wygrywania" wygląda następująco (nie rankinguję tych zagadnień, wszystkie są tak samo ważne):
- chaos z cłami;
- katastrofalne spotkanie z Wołodymyrem Zełenskim w Gabinecie Owalnym i wszystko to, co dzieje się (i nie dzieje) w relacjach na linii USA - Rosja;
- Signalgate, czyli afera z wykorzystaniem przez najważniejszych urzędników w Stanach Zjednoczonych powszechnie dostępnej aplikacji Signal do planowania operacji zbrojnej i dodanie do rozmowy… dziennikarza, który miał dostęp do korespondencji na ten właśnie temat w czasie rzeczywistym.
Oczywiście - afer, porażek i rozczarowań było więcej. Dość przypomnieć historię człowieka, który został bezprawnie deportowany z Ameryki (a raczej porwany na ulicy, wyrzucony z kraju i wrzucony do więzienia dla terrorystów w Salwadorze); de facto reklamowanie przez Trumpa samochodów Tesli czy amnestię dla wszystkich ludzi, którzy napadli na Kapitol 6 stycznia 2021 roku. No i być może zupełne zepsucie relacji z najbliższym sąsiadem, Kanadą, poprzez kpiny, że powinna być kolejnym amerykańskim stanem, a nie samodzielnym państwem.
Jednak ta trójka - cła, Rosja, Signalgate - to nie tylko tematy najważniejsze. To tematy symbole pierwszych trzech miesięcy tej kadencji. Jej pierwszych stu dni. Co je łączy? Niekompetencja i nieskuteczność. A więc dokładnie wszystko to, co politycznym rywalom zarzucał Trump, i wszystko to, co w amerykańskiej polityce miało się zakończyć.
Szerokie plany na Signalu
Celnie podsumował to nagłówek "The Washington Post": "Pytania o kompetencje rodzą ryzyko dla politycznego wizerunku Trumpa. Od ryzykownych rozmów na Signalu po chaotyczne cła, wpadki na tak wczesnym etapie podważają promowany przez Trumpa wizerunek człowieka, który po prostu dowozi". Przypomnijmy sobie, co mówił Trump o tym, jak Amerykanie opuścili Afganistan. "Niekompetencja" - to najłagodniejszy epitet, który przy tej okazji Trump serwował Joe Bidenowi. A śmierć amerykańskiego ambasadora w Bengazi, za którą prawica obarczała Hillary Clinton (terroryści zabili go w Libii, gdy Clinton była szefem dyplomacji USA)? Trump miał to zakończyć.
Tymczasem dane nie pozostawiają wątpliwości: z sondażu YouGov wynika, że 74 proc. Amerykanów uważa historię z Signalem za poważny problem. Podobnie (gdy spojrzeć na to przez pryzmat przynależności partyjnej) uważa… 60 proc. republikanów. To bardzo ważna liczba. Tutaj bowiem, przy tym zdarzeniu, nie był zaangażowany żaden demokrata, nikt z opozycji. Opinia publiczna zobaczyła więc problem w całości stworzony przez administrację Trumpa, a później - zobaczyła, jak ta administracja szła w zaparte, próbując umniejszyć rangę wydarzenia.
Dość przypomnieć doradcę ds. bezpieczeństwa Mike'a Waltza, który wprawdzie wziął na siebie odpowiedzialność za stworzenie grupy na komunikatorze, ale od razu dodał, że wtopa była skutkiem błędu technologicznego, a może nawet skutkiem… celowych działań dziennikarza, który uzyskał dostęp do korespondencji, choć nie miał prawa jej zobaczyć.
Albo przypomnijmy sekretarza obrony Pete'a Hegsetha, który mówił, że to nie były plany wojenne, lecz plany… ataku. Nawet niektórzy jego koledzy partyjni z Kongresu mówili, że sprawa musi być niezależnie i dokładnie wyjaśniona. Były też głosy, że upór administracji, która nie przyznała się do winy, sprawę uczynił tylko większą i na dłużej pozostawił ją w centrum zainteresowania opinii publicznej. Nawet Bret Hume z przychylnej Trumpowi stacji Fox News skomentował tłumaczenia wspomnianego już sekretarza obrony wpisem zaczynającym się od słów "No na miłość boską"… Dodajmy, że kilka tygodni później media poinformowały, że sekretarz Hegseth udostępnił plany ataków na innym czacie. Uczestniczyli w nim - jak podał "The New York Times" - jego żona, brat, prawnik i dwóch doradców.
Zwieńczmy ten wątek ostatnią ciekawostką: tak jak pisałem przed chwilą, afera z Signalem została uznana za poważny problem przez 74 proc. Amerykanów. A słynna już afera z prywatnym serwerem Hillary Clinton została uznana za poważny problem przez… 62 proc. Amerykanów (sondaż z września 2022 - wówczas ośrodek YouGov pytał o to ostatni raz). Innymi słowy: coś, za co w całości odpowiada ekipa Trumpa, zostało przez więcej osób uznane za poważny problem niż coś, za co odpowiada znienawidzona przez prawicę Clinton. Trump na pewno nie chce wypadać gorzej niż jego arcyrywalka. Nie na tak newralgicznym polu jak bezpieczeństwo.
Miał ją zakończyć w 24 godziny, a wojna wciąż trwa
Spójrzmy teraz na kwestię USA - Rosja - Ukraina. Jednym z najbardziej symbolicznych i najważniejszych momentów początku tej kadencji jest (i na pewno pozostanie) scenka z Gabinetu Owalnego. W świetle kamer spotkali się tutaj przywódcy USA i walczącej z Rosją Ukrainy. Najpierw wiceprezydent J.D. Vance, a potem Donald Trump słownie rzucili się na Wołodymyra Zełenskiego, zarzucając mu brak wdzięczności i niedocenienie powagi sytuacji (a w tle była zarzucana Kijowowi "ślamazarność" w zakresie podpisania umowy dotyczącej minerałów).
Półtora miesiąca później… gdzie jesteśmy? Czy ta awantura coś dała? Czy jest jakieś trójstronne porozumienie? Czy wielki dealmaker Donald Trump zdołał zaprowadzić pokój w Ukrainie? Nie. Ba, idąc dalej… rosyjskie ataki tylko się nasilają. A przecież Donald Trump obiecywał, że… zakończy tę wojnę w 24 godziny. Jest więc nieskuteczny, a co gorsza (dla niego i dla świata) - coraz częściej dostaje od Rosjan sygnały, że nie planują oni wyjść mu naprzeciw. Nie dadzą mu satysfakcji bycia tym, który zakończył tę wojnę (zmniejszając szanse na Pokojową Nagrodę Nobla, na którą sam - jak twierdzi - bardzo zasługuje i której tak bardzo życzą mu kluczowi stronnicy). Sam Trump zresztą przyznał w NBC NEWS, że jest bardzo zły, a nawet… "wkur…ony" na Władimira Putina (co potem złagodził). Powiedział też, że nie wyklucza, iż Rosja "ociąga się" z zawarciem pokoju. Dodał, że "sam to robił przez lata" - być może nawiązując do własnych taktyk negocjacyjnych z czasów spędzonych w biznesie.
Wreszcie w kwietniu, po zbrodniczym ataku Rosji na ukraińskie miasto Sumy, prezydent USA mówił tak:
Powiedziano mi, że (Rosjanie) popełnili błąd.
W tle tego wszystkiego jest doradca Trumpa Steve Witkoff, który po rozmowie z Putinem spotkał się ze swoim szefem i wyglądało to, jak podaje Agencja Reutera, tak:
Najszybszą możliwą metodą osiągnięcia rozejmu w Ukrainie, mówił Witkoff, było poparcie strategii, która przekazałaby Rosji władzę nad czterema ukraińskimi regionami, które Rosja próbowała zaanektować nielegalnie w roku 2022 roku.
Jaki więc obraz Donalda Trumpa wyłania się z tych rozmów? Mistrza negocjacji, który - zgodnie z obietnicą - szybko, sprawnie i skutecznie rozwiąże problemy, jakie jego zdaniem są winą poprzedników? Czy może jednak kogoś, kto po prostu przelicytował? Albo kogoś, kto blefował i czyj blef Putin sprawdza bardzo brutalnie i bardzo publicznie?
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Trump po drodze zaczął twierdzić, że deklaracja zakończenia wojny w Ukrainie w 24 godziny była "trochę sarkastyczna"… Nawet jeśli, to przytoczę nagłówek z EuroNews po tym, jak doszło do zbrodniczego ataku na Sumy: "Putin kpi z Trumpa". To, rzecz jasna, tylko nagłówek. A tutaj fragment relacji na temat tego, co Donald Trump mówił po ataku na Sumy:
- Gdyby Biden był kompetentny i Zełenski był kompetentny - i nie wiem, czy taki jest, bo mieliśmy ostrą rozmowę z tym gościem tutaj, on tylko prosił o więcej i więcej - do tej wojny nigdy nie powinno dojść - mówił Trump, nawiązując do kłótni podczas wizyty Zełenskiego w Białym Domu pod koniec lutego.
Prezydent USA stwierdził, że choć Putin "nie jest aniołkiem", to nie odważył się ruszyć na Ukrainę, gdy on był prezydentem. Pytany później o propozycję Zełenskiego, by zakupić od USA rakiety Patriot, Trump z przekąsem stwierdził, że "on zawsze chce kupować rakiety". - Jeśli zaczynasz wojnę, musisz wiedzieć, że możesz ją wygrać, prawda? Nie zaczyna się wojny przeciwko komuś 20 razy większemu od ciebie i potem liczy na to, że ludzie dadzą ci trochę rakiet - powiedział Trump.
Czy te słowa to wyraz panowania nad sytuacją, którą obiecało się rozwiązać, czy może jednak frustracji? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. A co mówią Amerykanie? Oto kilka sondaży:
- Reuters: zdaniem 56 proc. respondentów Trumpowi jest zbyt blisko do Moskwy;
- Politico: 43 proc. respondentów uznaje, że Trump zbytnio wspiera Rosję;
- NBC NEWS: 49 proc. zarejestrowanych wyborców myśli, że Trump sympatyzuje z Rosją.
Nawet nie musimy wchodzić w jakieś pseudopsychologiczne analizy, że oto Trump, dla którego wygrywanie jest tak ważne, przyjmuje tutaj reguły i narrację narzucone przez innego strongmana. Po prostu znowu spójrzmy na liczby. Aż 81 proc. Amerykanów, jak wynika z lutowego sondażu Quinnipiac University, mówi, że Putinowi nie należy ufać (73 proc. republikanów i 93 proc. demokratów)! Innymi słowy: rodacy oceniają, że Trumpowi jest zbyt blisko do postaci niegodnej zaufania...
Niemoc wypisana wielkimi literami?
To cios w renomę Trumpa - człowieka, który przekonuje, że rozumie polityków lepiej niż ktokolwiek inny. Który przekonuje, że zawieranie umów w jego wykonaniu jest formą sztuki. Tymczasem w relacjach USA - Rosja druga strona jawnie i publicznie pokazuje, że tej tak prestiżowej i ważnej umowy w sprawie pokoju w Ukrainie nie należy się spodziewać zbyt szybko. A może nawet wcale? Taką możliwość zasygnalizowali niedawno najpierw szef amerykańskiej dyplomacji, a potem... sam prezydent:
Trump stwierdził, że walka w Ukrainie jest "brutalna". - W idealnym przypadku zatrzymamy to. Ale jeśli z jakiegoś powodu jedna ze stron bardzo to utrudni, po prostu powiemy: Jesteście głupcami. Jesteście głupcami, jesteście okropnymi ludźmi i po prostu odpuszczamy - powiedział.
Cóż za zwrot akcji! Od "zakończę to w 24 godziny" i "to bardzo łatwe negocjacje" do… otwartego mówienia o tym, że w grę wchodzi to, iż z pokoju w Ukrainie - przy współudziale USA - nic nie będzie. W jakim świetle taki finał stawiałby amerykańskiego prezydenta? Oczywiście kandydaci często obiecują rzeczy, których - w zderzeniu z rzeczywistością - nie da się zrealizować. Ale Donald Trump już przecież prezydentem był, więc tę polityczną rzeczywistość powinien znać. Nie należy mu się taka sama taryfa ulgowa jak nowicjuszowi. Po drugie: sam nałożył na siebie presję, by zakończyć wojnę błyskawicznie. Sam więc podbił stawkę. Wreszcie: wojna w Ukrainie nie jest głównym problemem społeczeństwa amerykańskiego. Ale nawet ktoś, kogo ta wojna zupełnie nie obchodzi, będzie miał prawo uznać to za cios w sprawczość, skuteczność i słowność amerykańskiego prezydenta. Kompletnie niewymuszony błąd, samobój na własne życzenie. I nawet jeśli nastąpi szczęśliwy finał (czy ktokolwiek w to jeszcze wierzy?), to trzeba wprost powiedzieć, że proces dochodzenia do niego nie był wolny od momentów, które nawet nie wiadomo jak nazwać, jak zinterpretować. Niebywale zdumiał mnie wpis amerykańskiego prezydenta po koszmarnym ataku Rosjan na Kijów:
Nie jestem zadowolony z rosyjskich ataków na Kijów. Niepotrzebne i to bardzo zły moment. Władimirze, PRZESTAŃ! 5000 żołnierzy tygodniowo ginie. Załatwmy to porozumienie pokojowe!
- napisał Trump w swoim medium społecznościowym Truth Social.
Czym jest to "Władimirze, PRZESTAŃ!"? Publicysta "The New York Times" pisze, że w tym wpisie widać było rozczarowanie (nie był to gniew, gdyż ta emocja jest zarezerwowana dla Zełenskiego), że Rosja nie trzyma się planu autorstwa amerykańskiego prezydenta. To ciekawa teza i prawdopodobna. Inne media nazwały ten wpis "rzadkim upomnieniem" ze strony Trumpa wobec Putina. Ale czy przypadkiem nie był to… wyraz wypisanej wielkimi literami niemocy?
Należy trzymać kciuki za mądry, dobry i sprawiedliwy pokój w Ukrainie. Niech nadejdzie. Niech Donaldowi Trumpowi się uda. I kto wie, może faktycznie jakimś cudem się uda? Ale przecież jest tak wiele sygnałów, że będzie to trudne... Ostatnie dni przyniosły kolejne: po pierwsze, Trump w rozmowie z "Time" obwieścił, że Krym pozostanie rosyjski. A na to kategorycznie nie zgadza się Zełenski. Jak z tego wybrnąć? W ogóle da się? Po drugie: gdy w sobotę Trump i Zełenski rozmawiali przez krótką chwilę w cztery oczy w Watykanie, to ta rozmowa niemal odwróciła uwagę od powodu ich przyjazdu do Stolicy Apostolskiej - a więc od pogrzebu papieża Franciszka! Tak bardzo brutalne i tak zasiewające niepewność było to, co Trump i Vance zrobili Zełenskiemu niecałe dwa miesiące wcześniej w Gabinecie Owalnym, że kolejne spotkanie przywódców USA i Ukrainy urosło do miana sensacji. Trudno to uznać za oznakę rokowań zmierzających do szczęśliwego finału. A nawet jeśli - to ileż czasu zmarnowano po drodze…
Po trzecie: weekendowy wpis Donalda Trumpa, opublikowany wkrótce po rozmowie z Zełenskim. Jak czytamy:
"Nie było powodu, aby w ciągu ostatnich kilku dni Putin ostrzeliwał cywilne obszary, miasta i miasteczka" - stwierdził Trump. "To skłania mnie do myślenia, że może on nie chce zatrzymać wojny" - dodał. "Po prostu mnie zwodzi".
Należy oczywiście docenić Donalda Trumpa, jeśli faktycznie zaczyna dochodzić do takich wniosków. Ale aż prosi się, by głośno westchnąć, że tyle to trwało. Bo w tej części Europy to, co myśleć o Putinie, jest dość oczywiste. Ale podobnie jest w Stanach. Spójrzmy na sondaż Pew Research Center z połowy kwietnia. Na pytanie: "Ile masz wiary w to, że Putin podejmuje dobre decyzje z perspektywy spraw międzynarodowych?", 57 proc. Amerykanów odpowiedziało, że nie wierzy w to w ogóle, 26 proc. takiej wiary ma mało.
Dlaczego amerykański prezydent dopiero teraz zaczyna dopuszczać do siebie to, co tak wyraźnie widzą jego rodacy? Jest wiele hipotez (w rozmowie z TVN24+ były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton sugerował, że Trump utożsamia relacje USA z innymi państwami z tym, jakie on sam ma relacje z liderami tych państw), ale na tym etapie to trochę bez znaczenia. Putin stoi na czele Rosji od… ponad ćwierćwiecza. Naprawdę był czas, by zorientować się, jaki jest. A nawet jeśli ktoś nie był do końca przekonany, to trwająca od ponad trzech lat pełnoskalowa agresja putinowskiej Rosji w Ukrainie powinna była rozwiać wszelkie wątpliwości.
W jakim więc świetle to wszystko stawia Donalda Trumpa? I nie chodzi tutaj o opinie, spekulacje, subiektywne oceny. Jasne jest, że według kryteriów samego prezydenta nie tak miało być. Ten rozwój wydarzeń nie jest zbieżny z tym, co obiecywał jako samozwańczy artysta zawierania umów.
Czy Trumpowi pójdzie z Xi lepiej niż z Putinem?
Najbardziej chyba jednak dotkliwe - dla Donalda Trumpa, ale i dla świata - jest to, co stało się z cłami.
Tutaj, obok chaosu, była śmieszność. A jej symbolem stały się pingwiny. Skąd się to wzięło? Choćby z takich nagłówków jak ten od NBC NEWS: "Ogłoszone przez Trumpa cła obejmują wyspy niezamieszkałe przez ludzi". A poniżej… zdjęcie uroczych i zabawnych nielotów, raczej niezasługujących na cła. Za tym poszła fala memów, które sprowadziły cła do absurdu - chodziło nie tylko o zarzuty, że cła wprowadzono w sposób niechlujny, ale i o to, że wzór na ich wyliczenie zawierał błąd.
Nie skończyło się na śmiechu kosztem Trumpa - a on bardzo nie lubi, gdy ktoś publicznie się z niego nabija; często w występach satyryków widzi upolityczniony atak, za który ich nadawcy powinni słono zapłacić. To, co działo się na amerykańskich, ale też azjatyckich i europejskich giełdach, to był szok. I to szok w najczystszej postaci. Czerwień i spadki, jakich świat nie widział od lat - zachowując proporcje od czasu kryzysu z 2008 roku czy pandemii sprzed pięciu lat.
Główna różnica między tamtymi kataklizmami a tym, czego świat obawia się obecnie? Fakt, że cokolwiek wydarzy się teraz, pójdzie wprost na konto tylko jednego człowieka - Donalda Trumpa. Recesja, zapaść, stagflacja… czymkolwiek złym by te cła nie skutkowały, będzie to efektem wyłącznie decyzji urzędującego prezydenta USA. A nawet jeśli skończy się "tylko" na dotkliwym wzroście cen w Stanach - i to będzie jego winą. Do tego… znowu memy i regularne internetowe trollowanie, także ze strony Chińczyków, którzy a to wrzucili do sieci historyczne przemówienie Ronalda Reagana krytykującego cła, a to zalali media społecznościowe filmikami wygenerowanymi przez sztuczną inteligencję, na których widać czy to zwykłych Amerykanów, czy to Trumpa i Vance'a, jak szyją tenisówki albo skręcają smartfony.
W tle - wypowiedzi głośnych zwolenników Donalda Trumpa. Niektórzy, jak choćby osobowość medialna i bogacz Dave Portnoy, załamywali ręce:
Jestem dziś w plecy 7 milionów dolarów. Trump nałożył cła na wszystko. Próbuję je zrozumieć - nie umiem. I wszystko jest przez to w kiblu.
Inni brali te straty na klatę, jak jeden z najgłośniejszych zwolenników Trumpa Jack Posobiec ("Na moim rachunku gromadzącym środki na emeryturę też są spadki. Nie obchodzi mnie to. Cała naprzód w zakresie Wielkiego Dealu. Po drugiej stronie czeka nas Złota Era"), Benny Johnson ("utrata pieniędzy to nic, to są tylko cyfrowe jedynki i zera") czy osobowość telewizyjna Jeanine Pirro ("Nie martwię się dzisiaj o moje konto emerytalne (…) Ja wierzę w tego człowieka").
Co mógł pomyśleć zwykły Amerykanin, patrząc na to wszystko? Albo patrząc na Trumpa, który w czasie giełdowego odbicia wskazał na dwóch swoich gości w Gabinecie Owalnym, mówiąc:
On zarobił dzisiaj 2,5 miliarda dolarów, a on 900 milionów.
Tymi gośćmi byli niebywali bogacze, inwestorzy. Nie zwykły człowiek, dla którego zawirowania giełdowe są powodem do słusznych obaw o przyszłość, a nie okazją do spekulacyjnego zarobku.
Wprowadzenie ceł to kolejna konfrontacja - tym razem gospodarcza konfrontacja Ameryki z Chinami. Kto będzie górą? Trump czy Xi Jinping? To więc kolejna konfrontacja z innym strongmanem… Czy Trumpowi pójdzie z Xi lepiej niż z Putinem?
Na tym tle ciekawe jest to, jak cła oceniają Amerykanie. W sondażu CBS News/YouGov 75 proc. ankietowanych uznało, że krótkofalowo cła doprowadzą do podniesienia cen. A długofalowo? Tu o wzroście cen mówi 48 proc. pytanych. W innym sondażu, cytowanym przez "USA Today": 59 proc. rodaków ocenia, że gospodarka jest w złej kondycji; 58 proc. uważa, że to działania Trumpa podnoszą ceny; 44 proc. dobrze ocenia jego działania wobec gospodarki; 40 proc. dobrze ocenia to, jak administracja radzi sobie z inflacją.
Dla człowieka, który startował w wyborach, by okiełznać drożyznę - i którego rodacy wybrali głównie dlatego, że uwierzyli, że to potrafi - to są bardzo złe liczby. Jeśli ta trajektoria się utrzyma, staną się koszmarne. Niedawno publicznie głos zabrał Barack Obama, mówiąc: "Wyobraźcie sobie, co by było, gdybym to ja spowodował którąkolwiek z tych rzeczy" (a nawiązywał do długiej listy zawierającej też inne kontrowersyjne działania administracji Trumpa).
Miało być dużo, szybko i spektakularnie
Czy Amerykanie, zwłaszcza protrumpowscy, wybaczyliby Obamie lub Bidenowi Signalgate? Nieskuteczność, a nawet uległość wobec Putina? Drastyczną czerwień na giełdach i poważne obawy o swoją finansową przyszłość? Na pewno nie. Nie wiadomo, na ile wystarczy im cierpliwości, by tolerować to wszystko teraz. Trumpa oczywiście nie pokonał do tej pory żaden kryzys - ba, jego problemy z prawem były nawet dla niego paliwem, a jego polityczny powrót nazywany był największym w historii. Ale teraz znowu jest prezydentem. Bardzo, ale to bardzo niepopularnym. Patrzę na sondaż ABC News/Washington Post/Ipsos. Oto nagłówek:
Trump w setnym dniu urzędowania ma najgorszą aprobatę społeczną od 80 lat.
Dalej zaś czytamy:
"Donald Trump ma najgorsze notowania w setnym dniu urzędowania spośród wszystkich prezydentów w ciągu ostatnich 80 lat. Opinia publiczna odrzuca wiele jego działań i wyraża gospodarcze niezadowolenie; istnieją szerokie obawy o recesję. Jednocześnie pokonuje on demokratów w Kongresie, jeśli chodzi o wiarę w zdolność do rozwiązania największych bolączek kraju (Trump powinien każdy dzień rozpoczynać od dziękowania losowi za ogromny paraliż, niemoc i brak pomysłu na siebie, na co cierpi jego opozycja - MS). Trzydzieści dziewięć procent respondentów aprobuje to, jak Trump radzi sobie jako prezydent, to spadek o 6 punktów procentowych od lutego, a 55 proc. tego nie aprobuje."
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Aprobata na poziomie 39 proc.?! Dość przypomnieć, że średnia za drugiej kadencji George'a W. Busha wynosiła… 37 proc. A druga jego kadencja kojarzy się światu właściwie tylko z ogromnym kryzysem finansowym roku 2008, który nazywany był też Wielką Recesją. Tym samym po niecałych stu dniach Donald Trump ma tylko odrobinę wyższą aprobatę społeczną niż prezydent, za którego władzy miała miejsce największa globalna zapaść od czasów Wielkiego Kryzysu roku 1929.
Z perspektywy Donalda Trumpa to nie jest już czas obietnic i punktowania elit. Teraz to on jest elitą i to on musi spełniać obietnice, które… sam składał. Spełnieniem niektórych może się pochwalić: bezspornie choćby wzrosła skuteczność ochrony granicy USA z Meksykiem. Skutki jego polityki mogą oczywiście okazać się pozytywne, ale za jakiś czas. Swoją drogą, ileż razy spotkałem się z "poprzednicy Trumpa psuli amerykańską gospodarkę przez dekady, naprawdę myślicie, że da się to naprawić w kilka miesięcy?!". To może być sensowny argument. Tyle że Trump obiecywał dużo, szybko i spektakularnie. A stan na teraz jest taki, że zwykli Amerykanie mają prawo czuć się bardzo zmęczeni "wygrywaniem".
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: Christopher Furlong/Getty Images