Polski rząd powtarza, że nie chce wychodzić z Unii Europejskiej. I tu przyznajmy mu rację, bo rzecz nie w tym, że PiS chciałaby Unię opuścić, ale w tym, że chciałaby pozbyć się związanych z nią obowiązków, zachowując korzyści. Warto więc wyprostować w tym temacie pojęcia, bo taki błąd może dużo kosztować. Pytanie nie dotyczy tego, czy grozi nam polexit, ale czy grozi nam wypierpol. Czyli wypieranie Polski poza unijny margines.
Ustalmy na początku trzy elementy. Po pierwsze - każdy rząd w Unii marzy o takim scenariuszu jak Polska, by wybierać sobie przepisy Traktatów i orzeczenia TSUE, które są wygodne, i ignorować te kłopotliwe.
Po drugie - Komisja Europejska po to powstała, by to marzenie nigdy się nie spełniło.
I po trzecie - prawdą jest, że Trybunał Sprawiedliwości UE kompetencje Unii rozszerza, co budzi wątpliwości nie tylko w Polsce.
Przy punkcie trzecim zostańmy dłużej, bo jest on istotą obecnego konfliktu. Prawo unijne nazywane bywa precedensowym, w takim znaczeniu, że to kolejne wyroki TSUE potwierdzają lub tworzą unijne normy. Często ze strony polskiego rządu jako argument pada pytanie: "A gdzie to zapisano w Traktacie?".
Często nie zapisano, bo to sędziowie w Luksemburgu mają prawo dokonywania wykładni traktatów, stąd - by odpowiedzieć na takie pytanie - trzeba wskazać historyczny wyrok, a nie przepis.
Podobnie jest z zasadą pierwszeństwa unijnego prawa, która pochodzi już z 1964 roku: z orzeczenia w sprawie Costa v. ENEL, gdzie stwierdzono, że prawo krajowe nie może być stosowane, gdy dochodzi do jego kolizji z prawem unijnym. To orzeczenia z Luksemburga popychały integrację europejską naprzód, czasem nawet szybciej niż chciały tego europejskie rządy. Ale zgoda panowała co do tego, że na wspólnym rynku muszą panować wspólne przepisy oraz co do tego, że to Trybunał UE ma prawo je interpretować.
Już wiosną tego roku "The Economist" ostrzegał, że Unię czeka trudny test, nazwany przez tygodnik momentem Calhouna. John Calhoun był siódmym wiceprezydentem USA, który twierdził, że każdy ze stanów Ameryki ma prawo zignorować decyzję rządu federalnego. Od słowa nullifikować, czyli unieważnić, znana jest dziś nazwa tego sporu. Teraz kryzys nullifikacyjny nadciąga nad Europę z powodu działań rządów Polski, Węgier, ale też Francji i Niemiec.
We Francji nie spodobała się decyzja TSUE, zabraniająca nakładania na operatorów komórkowych obowiązku przechowywania danych dotyczących m.in. lokalizacji użytkowników. W Niemczech Federalny Trybunał Konstytucyjny orzekł, że Europejski Bank Centralny przekroczył swoje uprawnienia, skupując od 2015 roku obligacje krajów strefy euro. To te orzeczenia zachęciły polski rząd, by wysłać pytania do Trybunału Konstytucyjnego i w ten sposób decyzje TSUE podważyć.
Ale wszystkiemu winny i tak jest niemiecki trybunał. Tak pisze Wolfgang Muenchau, publicysta Eurointelligence, który uważa, że to federalny trybunał w Karlsruhe, od lat prowadząc prawne potyczki z Luksemburgiem, ośmielił inne kraje do kwestionowania wyroków TSUE. To Niemcy używali argumentu "przekroczenia uprawnień", które padało na sali Trybunału w Warszawie. Z polskiej perspektywy można dodać jeszcze, że niemiecki trybunał nie tylko ośmiela, ale wręcz prowokuje, bo skoro Niemiec może, to czemu nie Polak?
Muenchau dodaje jednak, że nigdy niemiecki Trybunał nie poszedł tak daleko jak Trybunał w Polsce. Nigdy nie uznał artykułów unijnego Traktatu za niezgodne z konstytucją (a w przypadku Niemiec, z ustawą zasadniczą). I właśnie to wywołało tak silne reakcje Komisji Europejskiej i apele o odebranie Polsce pieniędzy płynące z Parlamentu Europejskiego i wielu stolic. Stwierdzenie, że sam Traktat jest niezgodny z Konstytucją, to coś zupełnie innego niż podważanie jednej z decyzji EBC lub TSUE. Wybieranie sobie traktatowych zapisów to dla Brukseli przekroczenie czerwonej linii, a jeśli inne kraje pójdą drogą Warszawy, to każdy pójdzie w inną stronę i Unia przestanie mieć sens.
To, czy Trybunał pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej rzeczywiście uznał Traktaty za niezgodne z Konstytucją, czy jedynie otworzył taką furtkę do uznania tak w hipotetycznej sytuacji, gdy "Rzeczpospolita Polska nie może funkcjonować jako państwo suwerenne i demokratyczne", to temat na inny prawniczy tekst. Teraz ma to mniejsze znaczenie, bo ważniejsze jest, czy polski rząd chce taką furtkę otworzyć i gdziekolwiek przez nią wychodzić.
Polski rząd powtarza, że wychodzić z Unii nie chce, i ani Węgry Orbana, ani Czechy Babisza nie widzą takiej potrzeby, nie chcą opuszczać Unii, bo po co? Pieniądze płyną, jest bezpiecznie i wygodnie. Gdy pojawia się kryzys, dzwonią po pomoc do Brukseli, ale gdy Bruksela dzwoni, nie mają czasu na odebranie telefonu. Trzaskać drzwiami nie zamierzają, ale chcą rozpychać się najbardziej, jak to tylko możliwe. A moment na rozpychanie się jest dobry.
Po doświadczeniach Londynu wszyscy już wiedzą, że brexit jest fatalny zarówno dla Wielkiej Brytanii, jak i dla samej Unii. To proces, który na lata wypompował całą energię z Komisji Europejskiej i unijnych przywódców. Jest skomplikowany i niewygodny i lepiej go nie powtarzać. I na tym założeniu opiera się cała pewność i premedytacja polskich władz, że kolejnego exitu nikt nie chce, a Bruksela nie może sobie już na to pozwolić.
Jednak Bruksela ma już inne narzędzia. Lata nieskutecznych prób dyscyplinowania rządów w Budapeszcie i w Warszawie skłoniły do jednego wniosku, że tylko uderzenie po kieszeni przynosi rezultaty. Blokowanie KPO, wstrzymywanie środków finansowych dla regionów, gdzie przyjęto uchwały uderzające w osoby LGBT+, wnioski o kary finansowe za łamanie środków tymczasowych. Zaraz doliczyć do tego trzeba będzie kolejne kary za łamanie orzeczeń TSUE, potrącenie z funduszy niespłaconych grzywien za Turów oraz nowy mechanizm, łączący wszystkie fundusze z zasadami praworządności.
Rachunek wystawiony Polsce każdego dnia będzie wyższy. I nawet jeśli polski rząd nie będzie płacił kar, a wysokość potrąconych funduszy odbije sobie, zmniejszając składkę członkowską, to na końcu tej drogi i tak Polsce pieniądze skończą się szybciej niż Komisji. Opierając się na danych samego Ministerstwa Finansów, wskazuje się, że w roku 2020 Polska otrzymała z unijnych funduszy prawie 19 mld euro, a składka wyniosła mniej niż 6 mld euro, czyli była na plusie ponad 13 mld euro.
Rząd może więc powtarzać, że nie chce polexitu i może mówić prawdę. Ale presja finansowa będzie coraz większa, a Polska może być wypychana ze wspólnych projektów (tak jak opóźnia się udział w Funduszu Odbudowy). Nie polexit, ale wypierpol jest groźniejszy - moment, w którym Polska zostanie wyparta na unijny margines. Ciągle w Unii, ale z coraz wyższym rachunkiem.
Źródło: TVN24