Między młotem a kowadłem. Iracka łamigłówka amerykańskiej dyplomacji


W obliczu kryzysu w Iraku Amerykanie znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Muszą się układać z dotychczasowymi wrogami i pośrednio ich wspierać, ryzykując pogorszenie relacji z bardzo ważnymi sprzymierzeńcami, a wszystko to w celu zwalczenia wroga, któremu pośrednio pomogli powstać dekadę temu. Irak stał się poważnym testem dyplomacji USA.

Źródłem bólu głowy Amerykanów są islamscy fanatycy spod sztandaru Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu, którzy od niedawna aspirują do miana Państwa Islamskiego. Ich celem - w ich mniemaniu już osiągniętym - jest ustanowienie kalifatu na terenach Libanu, Syrii i Iraku, który byłby zarządzany według ortodoksyjnej wersji prawa religijnego rodem z początków islamu we wczesnym średniowieczu. Początki ISIL sięgają jednak walki partyzanckiej z wojskami USA pod sztandarami Al-Kaidy i to w ogniu ostatecznie przegranych walk z Amerykanami wykuło się przywództwo i ideologia organizacji. ISIL stosuje wyjątkowo brutalne metody walki, mordując w zdecydowanej większości nie innowierców, ale innych wyznawców Allaha. Z tego powodu odwróciła się od nich nawet Al-Kaida, ale w Iraku ISIL ma jednak pewne poparcie wśród zamieszkującej północno-wschodnią część kraju mniejszości wyznającej sunnicką wersję islamu, która jest wroga zdominowanym przez szyitów rządom w Bagdadzie. Dzięki temu ISIL osiągnęło w czerwcu wielkie sukcesy i opanowało istotną część Iraku.

Niebezpieczne zarzewie

Powodzenie radykałów było dzwonkiem alarmowym nie tylko dla Waszyngtonu, ale również wszystkich państw regionu. W ciągu kilku tygodni Irak z kraju targanego poważnymi problemami wewnętrznymi, ale dość stabilnego jako całość, przeistoczył się w kraj grożący rozpadem, który może stać się bazą dla wszelkiej maści radykałów zagrażających regionowi. Dla władz USA sytuacja stała się bardzo problematyczna. Sukcesy ISIL dobitnie pokazały, jak nietrwałe były osiągnięcia Amerykanów wypracowane podczas niemal dekady poważnego zaangażowania wojskowego i finansowego w Iraku. Demokracja ustanowiona kosztem tysięcy zabitych żołnierzy i miliardów dolarów na gruzach reżimu Saddama Husajna chwieje się pod ciosami kilku tysięcy fanatyków z lekkim uzbrojeniem. Gdyby rząd w Bagdadzie ostatecznie upadł, a Irak rozpadł się, byłaby to poważna klęska wizerunkowa USA na arenie międzynarodowej oraz cios dla administracji Obamy w kraju. Obecny prezydent skuteczne wycofanie się z Iraku uczynił bowiem jednym ze swoich głównych osiągnięć. Równie poważnym zagrożeniem jest faktyczne utworzenie kalifatu, o który walczy ISIL. Stałby się on tym, czym był Afganistan za rządów talibów, czyli potencjalną bazą szkoleniową dla terrorystów wszelkiej maści. Zagrożenie zwielokrotnia fakt, że ISIL zdołało przyciągnąć do siebie prawdopodobnie kilka tysięcy muzułmanów z krajów Europy Zachodniej, którzy po przeszkoleniu mogą wrócić w rodzinne strony i organizować tam działania terrorystyczne.

Flaga ekstremistów z ISILdomena publiczna

Wojsko nie wchodzi w rachubę

Waszyngton ma jednak ograniczone pole manewru. W kraju nie ma przyzwolenia dla ponownego wprowadzenia do Iraku wojsk, a taki manewr byłby dodatkowo dobitnym potwierdzeniem, że władze w Bagdadzie rzeczywiście są niezdolne do rządzenia swoim państwem.

Pozostaje więc wspieranie rządu Nuriego Malikiego na różne sposoby. Jednym jest wysłanie kilkuset "doradców", wśród których jest zapewne wielu komandosów oraz loty rozpoznawcze. Drugi to przyśpieszenie dostaw uzbrojenia, na przykład rakiet Hellfire. Trzecim jest zapewnienie pomocy Irakowi rękoma innych państw regionu, zwłaszcza Iranu, przy jednoczesnym trzymaniu tych rąk na tyle daleko, aby nie zdobyły zbyt dużych wpływów w Bagdadzie. Wszystkie te działania mają jednak dla Amerykanów pewne wady. Największym wyzwaniem jest współpraca z Iranem. Oba państwa od czasów irańskiej rewolucji i zajęcia ambasady USA w Teheranie nie utrzymują nawet stosunków dyplomatycznych. Ich relacje są jeśli nie wrogie, to co najmniej mocno oziębłe, ochładzane dodatkowo retoryką Teheranu. Iran jest jednak ważnym rozgrywającym w obecnym kryzysie, bowiem jest najsilniejszym państwem szyickim, dysponuje dużymi siłami zbrojnymi i ma długa granicę z Irakiem. W połowie czerwca politycy i dyplomaci obu państw sygnalizowali, że współpraca jest możliwa. Oznajmił to między innymi sekretarz stanu USA John Kerry i prezydent Iranu Hasan Rowhani. Oba państwa potem szybko rozwodniły jednak swoje deklaracje, podkreślając, ze współpraca miałaby jedynie ograniczoną formę i dotyczyłaby tylko Iraku.

Trudne zbliżenie

Zbliżenie z Iranem, nawet najmniejsze, jest bowiem bardzo problematyczne dla Amerykanów. Po pierwsze, każda wzmianka na ten temat wywołuje alergiczną reakcję w Arabii Saudyjskiej, która jest jednoznacznie wroga Iranowi. Sunnicy Saudowie nie żywią też przyjaźni wobec szyickich władz Iraku, a na zdanie Arabii Saudyjskiej Amerykanie muszą bardzo uważać, bowiem to jeden z filarów ich pozycji na Bliskim Wschodzie i bardzo zasobny klient amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Potencjalna współpraca z Iranem wywołuje również nieprzychylną reakcję w Izraelu. Dzień po deklaracji Kerry’ego wypowiedział się Yuval Steinitz, izraelski minister ds. strategicznych, który podkreślał, że ewentualna współpraca Iranu z USA nie może osłabić stanowiska Waszyngtonu w "najważniejszej dla światowego pokoju kwestii irańskiego programu atomowego". Zaznaczał również, że USA swoimi działaniami nie powinny pomagać Iranowi w budowie "szyickiej osi" Teheran-Bagdad-Damaszek. Izraela Amerykanie również nie mogą ignorować, ze względu na wpływy polityczne proizraelskich lobbystów w USA, powiązania gospodarcze oraz ważny dla utrzymania pokoju na Bliskim Wschodzie sojusz. Na dodatek sami Amerykanie przez cały okres budowania nowego państwa irackiego starali się ograniczać w nim wpływy irańskie. Ewentualna współpraca z Iranem w zwalczaniu zagrożenia ze strony ISIL oznacza przyzwolenie na zwiększenie wpływów Teheranu w Bagdadzie. Dobitnym dowodem na to jak Irańczycy zwiększają swoje wpływy, jest dostarczenie do Iraku siedmiu szturmowców Su-25 . Jest niemal pewne, że naloty na ISIL będą przeprowadzać irańscy piloci, bowiem irackie wojsko nie ma odpowiednio przeszkolonych ludzi.

Iran wysłał do Iraku swoje szturmowce
Iran wysłał do Iraku swoje szturmowceIraq MoD

Czynnik syryjski

Całą to układankę w dalszym stopniu gmatwa fakt powiązanie jej z syryjską wojną domową. ISIL jest w niej istotnym graczem, bowiem zajęło duży obszar Syrii ciągnący się od okolic Aleppo w kierunku granicy z Irakiem. To te tereny radykałowie wykorzystali jako bazę do udanego ataku na sąsiednie państwo. Przez wiele miesięcy walczący z rebelią reżim Baszara Asada utrzymywał niepisane zawieszenie broni z ISIL, która była przydatna z uwagi na swoje wrogie nastawienie do innych rebeliantów. Radykałowie siali więcej zamętu wśród opozycji, niż szkodzili samym władzom w Damaszku. Na dodatek byli wodą na młyn propagandy reżimu, który cały czas powtarza, że walczy z "terrorystami". Sukcesy ISIL w Iraku i perspektywa utworzenia kalifatu zakończyły jednak "miesiąc miodowy". W połowie czerwca lotnictwo rządu syryjskiego przeprowadziło pierwsze od 2013 roku naloty na bazy i pozycje radykałów w północno-wschodniej Syrii. Pod koniec miesiąca syryjskie maszyny zaczęły również ataki na terytorium Iraku. Bombardowano pozycje ISIL w okolicy granicznego miasta Al-Qaim. Premier Iraku Nouri al-Maliki nie potwierdził, że Syryjczycy wysyłają lotnictwo nad jego kraj i zaprzeczał, aby o to prosił. 27 czerwca chwalił jednak naloty jako przynoszące korzyść tak Syrii jak i Irakowi. Dla Amerykanów oznacza to, że zwalczając ISIL pośrednio wspierają swojego kolejnego wroga, czyli reżim Asada. Radykałowie działają w Syrii i Iraku jako jeden organizm i zwalczanie ich ramię w ramię z Irakijczykami prowadzi do ich nieuchronnego osłabienia również w Syrii. Damaszek z radością powita ewentualne pobicie ISIL na terenie sąsiedniego państwa, bo ponownie będzie można radykałów traktować jako narzędzie, a nie zagrożenie.

[object Object]
ONZ: w Iraku natrafiono na ponad 200 zbiorowych grobów ofiar ISReuters
wideo 2/20

Sojusznicy z ukrytym celem

Kolejnym problemem dla Amerykanów jest to, że walka z fanatykami spod sztandaru kalifatu wpisuje się w trawiący cały Bliski Wschód konflikt sunnitów i szyitów, a tak się złożyło, że sojusznikami USA w regionie są głównie ci pierwsi, choć Irak jest tu wyjątkiem. Państwa sunnickie uważnie patrzą wobec tego na ręce Amerykanom, czy aby nie wesprą za nadto "heretyków". Największe obawy budzi to, co wyraził akurat najdobitniej Yuval Steinitz, czyli "oś szyicka" Damaszek-Bagdad-Teheran. Obecnie najsłabszym jej ogniwem jest Irak, który pod presją Amerykanów stara się od niej trzymać z daleka. Jednak ciężkie walki z sunnicką ISIL przy wsparciu Iranu i Syrii mogą doprowadzić do tego, że starający się nie angażować zanadto w konflikt Amerykanie stracą część wpływów w Bagdadzie. Sprawę komplikuje to, że źródłem finansowania ISIL są teoretycznie stojące u boku USA państwa Zatoki Perskiej. Nie ma na to twardych dowodów, ale powszechnie uznaje się, że strumień pieniędzy do radykałów w Syrii i Iraku płynie przez Kuwejt, a głównymi darczyńcami są bogacze z tegoż kraju oraz Arabii Saudyjskiej i Kataru. Tak długo, jak pieniądze szły na wsparcie ISIL walczącej z reżimem Asada, Amerykanie mogli przymykać na to oko. Teraz staje się to poważnym problemem, jednak USA mają małą możliwość zmiany tej sytuacji. Ortodoksyjni sunnici z państw zatoki nie pałają wielkim uczuciem dla Stanów Zjednoczonych i od dekad finansują różne organizacje radykalne bądź wprost terrorystyczne. Czasem służy to interesom USA, ale teraz akurat nie.

Między młotem i kowadłem

Amerykanie znaleźli się obecnie między młotem a kowadłem. Z jednej strony najszybciej zagrożenie ze strony ISIL można by zlikwidować zwiększając wsparcie militarne dla Iraku i podejmując współpracę z Iranem oraz w ograniczonym stopniu z Syrią. Jest to jednak niemożliwe, bowiem naraziłoby to na szwank relacje z państwami arabskimi, Izraelem oraz szłoby wbrew wieloletniej postawie wobec wojny domowej w Syrii. Z drugiej strony rezygnacja z działań oznacza przeciąganie się kryzysu, wzrost siły ekstremistów i postępujący rozpad Iraku, na czym najwięcej zyskałaby ISIL oraz Iran. Na dodatek sytuacji uważnie przyglądają się Chiny i Rosja. Pekin już na początku konfliktu zapowiedział "pełną gotowość" do wsparcia władz w Bagdadzie. Jest to w znacznej mierze pusta deklaracja, bo Chiny nie mają na razie istotnych możliwości działania, ale bardzo interesują się iracką ropą i chętnie zwiększyłyby swoje wpływy w Iraku. Moskwa natomiast bardzo chętnie wzmocniła swoją pozycję w regionie kosztem USA. W krótszej perspektywie oznaczałoby to większe zamówienia dla rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego. Moskwa już pomogła Irakowi, w tempie iście ekspresowym dostarczając pięć naprędce wyremontowanych szturmowców Su-25, oraz niezbędną do ich obsługi kadrę. Rosjanie pozbyli się kilku im już nieprzydatnych maszyn, a zyskali pół miliarda dolarów i odnieśli prestiżowe zwycięstwo nad USA, które nie są w stanie przyśpieszyć dostaw zamówionych uprzednio F-16. W obliczu tylu wyzwań Amerykanie wydają się dotychczas przyjmować wypośrodkowaną pozycję. Nie angażują się zanadto w konflikt i wyciszyli kwestię współpracy z Iranem, ale jednocześnie udzielają ograniczonej pomocy militarnej. Zorganizowano między innymi awaryjne dostawy bardzo potrzebnych Irakijczykom rakiet Hellfire, wysłano samoloty zwiadowcze z lotniskowców oraz kilkuset "doradców". Do Bagdadu trafił też mały oddział piechoty morskiej wsparty przez drony i śmigłowce, który ma pilnować bezpieczeństwa dyplomatów. Trwają również naciski na premiera Malikiego, aby poszukiwał rozwiązania politycznego i odciągnął sunnitów od ISIL. Wszystko to oznacza, że walka z radykałami nie rozstrzygnie się szybko, co będzie prowadzić do dalszego osłabienia wewnętrznego Iraku.

Autor: Maciej Kucharczyk/mtom / Źródło: tvn24.pl

Tagi:
Raporty: