Opłaty za wizytę, zakaz krótkoterminowego wynajmu, a nawet przenoszenie atrakcji turystycznych w mniej uczęszczane miejsca. To wszystko pomysły na to, jak walczyć z overtourismem - nadmierną turystyką, która utrudnia życie i turystom, i mieszkańcom. - Turyści myślą tylko o własnej przyjemności. Nie jedziemy na wakacje po to, żeby zbawiać świat - przyznaje dr hab. Sylwia Kulczyk, geografka i ekolożka krajobrazu z Uniwersytetu Warszawskiego.
- W 1950 roku w podróże zagraniczne na całym świecie wybrało się 25 milionów osób. W 1975 roku turystów było już 223 miliony, a w roku 2000 - 680 milionów.
- Ten gigantyczny wzrost liczby turystów spowodowały m.in. tanie loty, a także coraz tańsze noclegi, bo dzięki popularnym platformom internetowym nie trzeba już spać w hotelach.
- Jest i druga strona tego medalu - w niejednym popularnym turystycznie miejscu mieszkańcy mają dość turystów. Mówią, że to oni wywindowali ceny mieszkań, że przez turystów nie da się żyć.
Przejrzyjmy pocztówki z wakacji. Barcelona, Teneryfa, Bali, Amsterdam, Wenecja. Piękne widoki, oszałamiająca architektura, punkty widokowe, które dobrze prezentują się w mediach społecznościowych. Słowem - miejsca, które trzeba odwiedzić.
Ale wystarczy obrócić pocztówkę, żeby zobaczyć, co kryje się za pięknymi obrazkami. "Uważajcie na miejscowych. Jesteśmy wściekli", "Stać mnie tylko na mieszkanie w piwnicy", "Mieszkam w furgonetce, myję się na plaży", "Nie ma chleba, będziemy jeść turystów" - to hasła z niedawnych protestów mieszkańców Majorki.
Podobne głosy można usłyszeć też w innych miejscach, w których najważniejsi stają się odwiedzający. Zostawiają po sobie tony śmieci, dewastują przyrodę i architekturę, utrudniają przemieszczanie się, przejmują miejsca noclegowe czy restauracje i podbijają ceny.
Oczywiście turyści zostawiają też pieniądze. Z czasem mieszkańcy odkrywają jednak, że bilans tej transakcji wcale nie jest dla nich dodatni. Przyczyną jest overtourism - nadmierna turystyka, która sprawia, że odwiedzający przestają być mile widzianymi gośćmi, a zaczynają być intruzami.
Szum informacyjny zamiast szumu morza
Wenecja. Urokliwe uliczki poprzecinane wodnymi kanałami, po których płyną gondole. Oszałamiająca, ale też niszczejąca z roku na rok architektura, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
"Oglądana - to turystyczny kicz. Przyłożona do ucha - zamiast szumieć morzem, wytwarza informacyjny szum: tonie, zachwyca. Idealna na podróż poślubną albo śmierć w Wenecji" - pisze o włoskim mieście Manuela Gretkowska w swojej książce "Wenecja. Miasto, któremu się powodzi". Dodaje, że miasto stało się
mount everestem turystyki.
Zbudowano je z myślą o 150 tysiącach mieszkańców. Obecnie co roku odwiedza je 20 milionów turystów, a mieszkańców zostało mniej niż 50 tysięcy.
Trudno się żyje w miejscu, które inni tak tłumnie odwiedzają. "Czuję się obco w swoim własnym domu" - mówi miejski aktywista Matteo Secchi w rozmowie z portalem Local.it. I dodaje:
Nie mam nic przeciwko obcokrajowcom, ale miło byłoby mieć też prawdziwych sąsiadów.
Tylko połowa odwiedzających miasto zostaje w nim na noc. Wpadają i wypadają, zwiększają zatłoczenie ulic, obciążają słabnące mosty, wyrzucają śmieci i jadą dalej. Władze uruchomiły w tym roku pilotażowy program opłat dla jednodniowych turystów. To pierwsze takie rozwiązanie na świecie. Opłata wynosi 5 euro, trzeba też zarejestrować się na specjalnej platformie internetowej dostępnej pod adresem https://cda.ve.it; otrzymany tam kod QR potwierdza wniesienie opłaty lub zwolnienie z niej.
- Nie chcemy skończyć jak Barcelona, gdzie mieszkańcy wywieszają w oknach prześcieradła z napisem "tourists go home" - powiedział pod koniec kwietnia burmistrz Wenecji Luigi Brugnaro. Zapewnił, że o decyzji rozmawiał z władzami innych popularnych wśród turystów miast, takich jak wspomniana Barcelona, Amsterdam czy Tokio.
W pierwszym dniu działania programu wizytę zarejestrowało 113 tysięcy osób. Opłat było mniej. Ci, którzy nie uiszczą opłaty, mogą zapłacić karę - od 50 do 300 euro. Program jest na razie w fazie testów, działa m.in. w weekendy. Ale mieszkańcy już nie są zachwyceni pomysłem władz. Protestują, że ich miasto nie jest Disneylandem i nie powinno się do niego kupować biletów wstępu.
Zagraniczne media piszą, że wenecka opłata pokazuje, iż zjawisko overtourismu przekracza kolejne punkty graniczne. I że włodarze są wobec niego właściwie bezbronni. "Pięć euro to za mało, by zmienić zasady gry" - powiedział Jan van der Borg, ekonomista z Uniwersytetu Ca' Foscari w Wenecji zajmujący się turystyką, w rozmowie z "The Economist". "To leczenie bardzo poważnej choroby paracetamolem" - ocenił.
Standard życia się obniża
Tłok, kolejki, niszczenie przyrody, dewastacja bezcennych zabytków. Overtourism to stan niewygodny dla wszystkich: mieszkańców, osób dojeżdżających do pracy, odwiedzających dane miejsce krótko i takich, którzy planują dłuższy pobyt.
- W takich miejscach trudno się żyje, problemem może być dojście do własnego domu, zaparkowanie samochodu. Standard życia mieszkańców znacznie się obniża - wymienia Dominika Czechowska, menedżerka kierunku turystyka i rekreacja na Uniwersytecie WSB Merito. Niezadowoleni są także turyści. - Wszędzie są kolejki, a w najpopularniejszych miejscach nie zawsze da się zrobić zdjęcie bez ludzi, którzy zasłaniają widok. W takim wydaniu trudno mówić o wakacjach, o odpoczynku. Tracą na tym wszyscy - wskazuje menedżerka.
Czechowska doświadczyła tego niedawno sama, kiedy pojechała do Rzymu. - Pierwszy raz byłam tam 30 lat temu i komfort był zupełnie inny. Teraz zwiedzanie można było zacząć po zmroku, kiedy część turystów już wyjechała. Nie ma mowy, żeby usiąść na chwilę przy Fontannie di Trevi - zaznacza.
Trochę inne podejście ma Małgorzata Szumska. Na turystykę patrzy z dwóch stron: sama jest podróżniczką, ale też żyje z odwiedzających jako prezeska Kopalni Złota w Złotym Stoku oraz właścicielka pensjonatu Złoty Jar na Dolnym Śląsku. Właśnie wydała "Uważnik. Przewodnik świadomego podróżowania". - Nie możemy wszyscy zrezygnować z odwiedzin w popularnych miejscach, bo masa małych biznesów upadnie - argumentuje.
- Uważam, że da się w miarę etycznie odwiedzać nawet takie miejsca jak Wenecja - mówi. - Na przykład wybierając niski sezon, małe apartamenty i hotele zamiast dużych, sieciowych. Do Wenecji pojechałam w środku pandemii, gdy nie było tam prawie wcale ludzi.
To jednak nie wystarczy. - Jeśli nie będzie odgórnych regulacji ruchu turystycznego, to my, pojedynczy turyści, nic nie wskóramy - przekonuje podróżniczka.
Czego chcą lokalsi
W 1950 roku w podróże zagraniczne na całym świecie wybrało się 25 milionów osób. W 1975 roku turystów było już 223 miliony, a w roku 2000 - 680 milionów. Podróże stały się bardziej dostępne, samolot przestał być luksusowym środkiem transportu, pojawiły się tanie linie lotnicze. W ostatnich kilkunastu latach do zjawiska overtourismu dołożył się też rozwój mediów społecznościowych, który sprawił, że w niektóre miejsca po prostu trzeba pojechać i przywieźć stamtąd zdjęcie: podtrzymywanie Krzywej Wieży w Pizie, łapanie balonów w Kapadocji, pocałunki na tle wieży Eiffla i tak dalej.
To, jak na danym obszarze rozwija się turystyka, przypomina kulę śniegową. Model ewolucji obszaru turystycznego opracował w 1980 roku profesor Richard Butler z Uniwersytetu w Glasgow. Pojawienie się odwiedzających początkowo traktowane jest jak wygrana na loterii. Turyści zostawiają pieniądze, otwierają się nowe miejsca, miejscowi mają pracę. Spora część zysków trafia co prawda do międzynarodowych molochów - biur podróży, przewoźników, koncernów hotelarskich - ale to, co zostaje, nadal wydaje się niezmierzonym bogactwem.
Z czasem tradycyjnie wykonywane zajęcia tracą na atrakcyjności, a większość społeczności przestawia się na pracę na rzecz turystów. Są też tacy, którzy chcą ich wykorzystać - rośnie liczba kieszonkowców, pojawiają się narkotyki czy prostytucja. Zaczyna się też dewastacja środowiska: zamiast zieleni dominuje beton, zanieczyszczona woda przestaje być przejrzysta. Na dłuższą metę negatywnych zmian nie udaje się powstrzymać, a goście odchodzą gdzie indziej, do nowego, modnego miejsca.
Czy tak musi być? Niekoniecznie. - Model Butlera to uproszczenie sprzed wielu lat - podkreśla geografka i ekolożka krajobrazu dr hab. Sylwia Kulczyk, prodziekan Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego. - Współcześnie miejscowości mają więcej wiedzy i środków, by nie dopuścić do nadmiernego rozrostu turystyki. Kluczem jest dobra komunikacja między wszystkimi stronami. Lokalna społeczność musi się dogadać, czego chce, później jasno informować o tym turystów - dodaje.
- Ze zjawiskiem overtourismu można walczyć na różne sposoby, krótko- i długoterminowe. Twarde działania - zakazy, opłaty - są potrzebne, jeśli zależy nam na uratowaniu czegoś szybko. Ale potrzebne są też działania miękkie, na przykład edukacja - wskazuje dr hab. Sylwia Kulczyk.
Overtourism nie jest tożsamy z turystyką masową. Istnieją miejsca atrakcyjne dla odwiedzających, które jednak nie przekraczają punktu krytycznego. Przykładem może być Londyn. Podstawowa różnica polega na tym, kto dominuje w mieście. Dla kogo zaprojektowana jest infrastruktura, na kim opierają się usługodawcy. Problem zaczyna się, gdy dominujące znaczenie mają priorytety turystów, a mieszkańcy są zmuszeni korzystać z miejsc czy usług przeznaczonych dla odwiedzających.
Tak jest na przykład na wspomnianej już Majorce. Wyspę zamieszkuje niespełna 900 tysięcy osób, a Baleary 1,1 miliona. Majorka jest największą wyspą, oprócz tego do archipelagu należą mniejsze Minorka, Ibiza, Formentera i Cabrera. W 2022 roku Baleary odwiedziło ponad 16 milionów osób. Władze ogłosiły wtedy, że to "absolutne maksimum".
Wywóz atrakcji za miasto
Metod radzenia sobie z nadmierną turystyką jest sporo. Większość to rozwiązania, które dopiero są testowane. - Katalog pomysłów jest niemal nieograniczony - podkreśla dr hab. Sylwia Kulczyk.
Amsterdam. Mieszkańcy stolicy Holandii mają dość odwiedzających, których głównym celem są imprezy. W maju władze zakazały budowy nowych hoteli. Do tego planują przenieść jedną z największych atrakcji turystycznych - słynną na cały świat dzielnicę czerwonych latarni, zlokalizowaną w historycznym centrum miasta, którą co roku odwiedza ok. 2,5 miliona osób. Włodarze chcą zamknąć część przybytków "prostytucji okiennej" i przenieść je poza miasto, tym samym odciążając centrum.
Bali, prowincja w Indonezji, na którą składa się wyspa o tej samej nazwie i kilka mniejszych. Rajskie krajobrazy, fascynująca architektura. Od lutego wprowadzono tu opłatę za wjazd do kraju w wysokości 150 tysięcy rupii indonezyjskich (ok. 37 zł) od odwiedzającego. Zebrane w ten sposób pieniądze mają zostać przeznaczone na ochronę dóbr kultury i przyrody.
Tajlandię, kraj zamieszkiwany przez 71 milionów ludzi, tuż przed pandemią odwiedziło 39 milionów osób. Choć turystyka jeszcze nie wróciła do poziomów przedpandemicznych, w szczycie sezonu wyspa Phuket jest zakorkowana, brakuje też wody. Na lokalnym lotnisku nie ma już miejsca dla linii lotniczych. Federacja Tajskich Stowarzyszeń Turystycznych zapowiedziała, że przedstawi rządowi listę rozwiązań, które mają zapobiec nadmiernemu rozrostowi turystyki.
Najnowszy przykład to Barcelona, stolica Katalonii, najchętniej odwiedzane przez turystów miasto w Hiszpanii. W piątek, 21 czerwca, władze ogłosiły, że w ciągu najbliższych kilku lat niedozwolone stanie się wynajmowanie mieszkań turystom. Burmistrz Jaume Collboni poinformował, że zmiany wejdą w życie od listopada 2028. - Stawiamy czoła temu, co uważamy za największy problem Barcelony - podkreślił.
Miasto zamierza w ten sposób walczyć z kryzysem mieszkaniowym i rosnącymi cenami. W ciągu dekady koszty wynajmu wzrosły tu o 68 proc., a koszt zakupu domu - o 38 proc. Dziesięć tysięcy mieszkań obecnie udostępnianych na popularnych platformach do rezerwowania pobytu będzie według burmistrza "przeznaczone dla mieszkańców lub trafi na rynek w celu wynajmu lub sprzedaży".
Rozwiązania małe i duże
Zjawisko overtourismu powoli zaczyna być widoczne także w Polsce. Mieszkańcy Sopotu w sezonie nie mogą dojechać do swoich domów. Trudno żyje się w Zakopanem. Na głośnych i nie zawsze dobrze wychowanych turystów narzekają mieszkańcy Krakowa.
- Turystów trzeba edukować, choć może być to trudne - przekonuje Dominika Czechowska z Uniwersytetu WSB Merito. - Kiedy ktoś jedzie na wakacje, chce wykorzystać ten czas w pełni. Skoro jest już na miejscu, to musi odwiedzić wszystkie zabytki, wejść do każdego muzeum, zobaczyć każdy widok z przewodnika.
Dominika Czechowska radzi, żeby przed wyborem kierunku i terminu urlopu dobrze przemyśleć temat. Może jest szansa, by uniknąć wakacji w tłumie? - Osoby bezdzietne, których nie ogranicza kalendarz szkolny, mogą pozwolić sobie na urlopy w innym terminie niż miesiące letnie. Można najpopularniejsze miejsca odwiedzać poza szczytem sezonu. Myślimy czasem: "Jest długi weekend, dokąd pojechać?" Ten tok myślenia warto odwrócić, rozważyć, co chcielibyśmy zobaczyć i w jakim terminie najlepiej z danego miejsca skorzystamy - poleca Czechowska.
- Miejsc "must see" często unikam, a jeśli już naprawdę coś mnie do nich ciągnie, to staram się wybierać niski sezon - dodaje Małgorzata Szumska.
To oczywiście rozwiązania indywidualne, doraźne. Jako właścicielka biznesu turystycznego Szumska uważa, że ważna jest praca nad tym, by popularne miejsca przyciągały nie tylko w sezonie:
- Gdyby turyści odwiedzali je przez cały rok, ruch bardziej by się rozkładał. Nie byłoby takiego zadeptywania.
Nie wszystko dla turystów
Być może jest też światełko w tunelu. A jest nim rosnąca świadomość tego, do czego może prowadzić nadmierna turystyka. Coraz więcej mówi się o koszcie ekologicznym: podróże odpowiadają za 8 procent światowej emisji dwutlenku węgla (szczególne znaczenie ma tu transport lotniczy).
Zmianę w nastawieniu widzi dr hab. Sylwia Kulczyk. - Jeszcze dwadzieścia lat temu włodarze gmin na Mazurach mówili, że turystom należy dać wszystko, czego tylko zapragną. Z czasem okazało się, że to podejście nie przyniosło spodziewanych rezultatów - opisuje.
Rośnie także świadomość turystów. Zmiany następują jednak dość powoli, a o przykrych konsekwencjach odwiedzania popularnych miejsc myśleć chce niewielu. - Problemem jest skala - przyznaje dr hab. Sylwia Kulczyk.
- Ciągle duża część turystów skoncentrowana jest tylko na własnej przyjemności - komentuje. - Dla wielu osób urlop to jedyna szansa na reset w ciągu roku. Nie jedziemy na wakacje po to, żeby zbawiać świat. Coś się zmienia, ale bardzo powoli. Nie ma co się łudzić, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki turyści będą myśleć o czymś innym niż własna przyjemność. Być może konieczna jest zmiana pokoleniowa.
W 1950 roku w podróże zagraniczne na całym świecie wybrało się 25 milionów osób. W 1975 roku turystów było już 223 miliony, a w roku 2000 - 680 milionów.
Ten gigantyczny wzrost liczby turystów spowodowały m.in. tanie loty, a także coraz tańsze noclegi, bo dzięki popularnym platformom internetowym nie trzeba już spać w hotelach.
Jest i druga strona tego medalu - w niejednym popularnym turystycznie miejscu mieszkańcy mają dość turystów. Mówią, że to oni wywindowali ceny mieszkań, że przez turystów nie da się żyć.
Autorka/Autor: Natalia Szostak / a, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tupungato/Shutterstock