Od kiedy wybuchła pandemia COVID-19, nie miał dnia wolnego, by odpocząć. Nie ma czasu, by zjeść, napić się czy choćby podrapać po nosie. Każda godzina snu to luksus. Bo kolejny pacjent czeka, a każdy oddech bez stroju ochronnego może być śmiertelnie ryzykowny. Cały czas na pierwszej linii frontu, choć w różnym charakterze. Już osiem miesięcy. A końca nie widać.
Kamil Wawrzyniak jest ratownikiem medycznym od ponad dekady. Gdy wiosną w Polsce pojawiały się pierwsze zakażenia koronawirusem, a przerażenie budziły raporty o kilkudziesięciu zakażonych dziennie, pracował na oddziale ratunkowym w jednym z wrocławskich szpitali. Stamtąd ostrzegał: "Nie, nie zakładajcie maseczek, nie myjcie rąk, nie zakładajcie rękawiczek i witajcie się ze wszystkimi, a przywitamy się tutaj".
Teraz, gdy codzienną normą stała się pięciocyfrowa liczba zakażonych, wciąż jest na pierwszej linii walki z koronawirusem. Choć już w innym charakterze.
Zmienił pozycję na froncie
Próbujemy się umówić na rozmowę. O godzinie 10 nie ma czasu, o 18 też jeszcze pracuje. W końcu udaje się tuż przed godz. 19, ale to wcale nie oznacza, że już skończył pracę... Akurat ma "wolne" pół godziny, bo tyle zajmie mu dojazd do kolejnego pacjenta.
- Przez te pół roku zmieniło się dużo. Zakończyłem pracę we wrocławskim szpitalu, a wróciłem do prowadzenia własnej działalności. To nie przez koronawirusa, taki plan miałem od początku. Każdy ratownik przynajmniej raz na pięć lat musi pracować w placówce państwowej, żeby być na czasie z najnowszymi metodami leczenia i lekami - opowiada.
"Uciekł" od pandemii COVID -19? Wręcz przeciwnie. Nadal jest "na froncie", ale w innej roli.
- Od trzech miesięcy działam w Wielkopolsce na terenie powiatu ostrzeszowskiego. Był czas, gdy Ostrzeszów był jednym z "czarnych punktów" na mapie Polski. W ciągu kilku dni koronawirusa zdiagnozowano u 800 osób. W wymazywaniu pomagało wojsko. Okazało się, że moja pomoc się przyda. Mam kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia i od miesiąca prowadzę stacjonarny punkt pobierania wymazów w Ostrzeszowie - mówi Wawrzyniak.
"To nie jest przyjemne miejsce"
W firmie, którą prowadzi, ma współpracowników, ale przecież pomocy potrzebują też pacjenci bez koronawirusa, którzy zmagają się z innymi chorobami. Obsługują powiat ostrzeszowski w woj. wielkopolskim, który liczy 40 tysięcy mieszkańców oraz część 100-tysięcznego powiatu oleśnickiego, znajdującego się w sąsiednim województwie dolnośląskim.
W punkcie pobierania wymazów Kamil pracuje sam. - Brakowało rąk do pracy. To nie jest przyjemne miejsce, tylko niebezpieczne, skażone - dodaje.
- I sam pan wszystkich wymazuje? - dopytuję.
- Może mi pani nie wierzyć, ale tak. Pobieram wymazy o różnych porach dnia i nocy. Śpię po cztery godziny - dodaje.
W praktyce wygląda to tak. Pobudka o 6 rano, od 7 do 14 dyżur kontraktowy. - To znaczy, że w tym czasie przyjmuję pacjentów na Narodowy Fundusz Zdrowia. Są to osoby objawowe skierowane przez lekarzy rodzinnych. To są pacjenci dodatni już z definicji, bo mają jakieś objawy. Do tego zgłaszały się też osoby, które wybierały się na turnus sanatoryjny oraz podopieczni domów pomocy społecznej - wylicza Wawrzyniak.
Po godzinie 14 wcale nie jest lżej. - To nie jest tak, że zamykam punkt i jadę do domu. Kolejka wciąż jest. Tyle że tym razem ustawiają się osoby, które na własną rękę chcą sprawdzić, czy są zakażone. Nie mam serca ich odesłać. To są ludzie, którzy potrzebują wyniku badania, bo na przykład tego wymaga pracodawca. Ale też osoby, które wyjeżdżają za granicę i chcą tam uniknąć kwarantanny. Żeby to się udało, muszą przedstawić aktualne wyniki - mówi.
Pomocy potrzebują też pacjenci obłożnie chorzy, którzy nie mogą sami się stawić w punkcie na pobranie wymazu. - Błagają ratowników, żeby przyjechać, bo karetki covidowe już nie wyrabiają. Co zrobić, mam zgłoszenie, to jadę, a potem zawożę wymazy do laboratorium we Wrocławiu. Najczęściej dojeżdżam do domu koło północy. I nawet wtedy dostaję jeszcze jakiś telefon z prośbą, żeby przyjechać na wizytę domową, bo stan pacjenta się pogorszył - dodaje.
Odpoczynek to luksus nie na te czasy
Następnego dnia scenariusz się powtarza. A weekend? Jakiś urlop?
- Nie wiem, co to jest (śmiech - przyp. red.). Odkąd to szaleństwo się zaczęło, nie miałem żadnego urlopu. Nie miałem nawet wolnego dnia na reset. A jak się tak dobrze zastanowię, to i nie było godziny, w której nie myślałbym o pracy. Chyba, że doliczymy do tego chwile, gdy ze zmęczenia głowa mi opada na kierownicę, a ja zastanawiam się, czy jest jeszcze sens jechać do domu i się kłaść. Wie pani, od czego zaczynam dzień? Jak się budzę, to szukam karty zleceń na kolejne wymazy. Dobrze, że nie piję kawy i nie jem śniadań, to mam więcej czasu.
W punkcie pobrań wymazów o jedzeniu można już tylko pomarzyć.
- Nie ma czasu na takie rzeczy. Trzeba działać szybko i zabezpieczać się dwa razy. Odzież ochronna to jedna kwestia, druga to po prostu: pomyśl dwa razy, zanim coś zrobisz. Jak już się człowiek ubierze w ten kombinezon, gogle i rękawice, to już w tym tkwi. Nie ma jak podrapać się po nosie, a co dopiero pójść do toalety. Potrzeby fizjologiczne schodzą na dalszy plan. Chwila normalności? Jeden pełen wdech bez maski w zamkniętym pomieszczeniu? To byłoby potężne zagrożenie. I na pewno wykluczyłoby mnie to z dalszej pracy, a co za tym idzie, ktoś musiałby mnie zastąpić. Tylko kto? - mówi.
- W ciągu dnia, jak się uda, to zjem na obiad hot doga ze stacji, a na kolację też jakiś fast food. Najlepiej, jakby udało się go kupić w punkcie drive-thru, to znów zaoszczędzę trochę czasu. Liczy się każda sekunda, bo przecież zaraz jadę do czyjejś mamy, siostry, córki. Każdy pacjent to jakaś ludzka tragedia. Wszystkich traktuję równo - opowiada ratownik.
- Jest 18.30. Dziś już coś pan jadł? - pytam.
- Dzisiaj jeszcze nie miałem czasu. Mam jeszcze pięciu pacjentów do odwiedzenia. Łącznie muszę przejechać 150 kilometrów. Może w międzyczasie coś się jeszcze uda - kończy.
W tle słychać dzwonek drugiego telefonu. Ratownik odbiera. Słyszę, jak zapewnia kogoś: - Tak, już jadę na pobranie, niedługo będę.
Osiem miesięcy temu Kamil apelował do koronasceptyków. Dziś po prostu zaprasza ich na pierwszą linię frontu.
- Wtedy w kwietniu wielu podważało to, że jest pandemia. Część koronasceptyków przejrzała już na oczy. Zetknęli się z przepełnionymi oddziałami ratunkowymi. Na własne oczy zobaczyli tych medyków biegających w kombinezonach po korytarzach. Wreszcie na własnej skórze przekonali się, czym są powikłania po koronawirusie, bo akurat zmagała się z nimi ich matka, brat, partner.... Sceptyków jest mniej, ale wciąż są. Do znudzenia już apelowałem o to, by nosić maseczki, myć ręce i zachować dystans. Teraz proponuję, by ci, którzy nie dowierzają, że pandemia jest, po prostu zgłosili się do swoich najbliższych szpitali. Niech pomogą w opiece nad chorymi, skoro niczego się nie boją. A jak nie szpital, to może dom pomocy społecznej? Tam też się ręce do pracy przydadzą. Właśnie takich "nieustraszonych" tam trzeba. Można też popracować w punkcie pobierania wymazów. Zapraszam. Na ulicach nikt nie strzela, a w tych miejscach toczy się teraz wojna - dodaje Wawrzyniak.
***
Gdy ponad tydzień temu rozmawiałam z Kamilem Wawrzyniakiem, Ministerstwo Zdrowia odnotowywało 12-13 tysięcy nowych przypadków zakażenia koronawirusem dziennie. Od kilku dni codziennie odnotowuje powyżej 20 tysięcy. W punkcie pobrań ratownik nie mógł już dłużej pracować sam. Razem z nim pracują teraz jeszcze trzy osoby. Nad całym zespołem "czuwają" rodzice Kamila, którzy codziennie starają się im dostarczyć ciepły posiłek.
#napierwszejlinii
Walka o życie pacjentów, dyżury trwające kilka dób, wyścig z czasem i wiele godzin spędzonych w kombinezonie ochronnym. Od kilku dni medycy, pielęgniarki, pielęgniarze, lekarze, ratownicy i diagności opowiadają nam o swojej pracy w dobie pandemii. Na Kontakt 24 nieustannie otrzymujemy relacje od tych, którzy są #napierwszejlinii.
Marcin: "Jestem ratownikiem medycznym. Od początku ogłoszenia stanu zagrożenia epidemicznego pracuję średnio 370-430 godzin w miesiącu. W szpitalach brakuje miejsc izolacyjnych, zespoły ratownictwa medycznego często czekają 3-6 godzin na przekazanie pacjenta. (…) W chwili obecnej wszyscy są wymęczeni, brak jest jakichkolwiek rezerw personelu medycznego".
Krzysztof: "Najtrudniejsze są warunki, w jakich pracujemy. Nie wiemy, czy dany szpital przyjmie pacjenta. Dzisiaj, żeby przekazać chorego do konkretnej jednostki w ciągu godziny czy dwóch, to trzeba mieć niezłe szczęście. Takie oczekiwanie czasem trwa kilka godzin. A po kilku godzinach w takim kombinezonie to, proszę mi wierzyć, że się tonie we własnym pocie.
Anna: "Chce mi się płakać, gdy mam iść na kolejny dyżur. Kombinezon powoduje, że czuję się, jakbym siedziała w wodzie, gogle parują tak, że po jakimś czasie właściwie nic nie widzę. Potrójne rękawiczki utrudniają pracę. Marzę o tym, aby ten okropny czas już się skończył. Wierzę w to, że się skończy!!! Tylko wszyscy musimy się postarać! Gdy widzę kogoś bez maseczki, to myślę sobie: dlaczego przez Ciebie mam się męczyć w kombinezonie? Proszę, mówcie, powtarzajcie, nośmy maseczki, zachowujmy dystans, szanujmy się nawzajem. Medycy są już na granicy wytrzymałości, ale idą na kolejny dyżur i podejmują wysiłek.
Aleksandra Arendt-Czekała
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Kamil Wawrzyniak