65 lat temu Poznań sprzeciwił się władzy ludowej. Pierwszy w komunistycznej Polsce bunt robotniczy został krwawie stłumiony. "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie" - grzmiał ówczesny premier Józef Cyrankiewicz. Zginęło co najmniej 58 osób, rannych było ponad 600.
65 lat temu robotnicy z Zakładów im. Józefa Stalina w Poznaniu wyszli na ulice i ruszyli w kierunku centrum miasta, domagając się poprawy warunków bytowych.
- Nastrój był radosny i podniosły - wspominała Aleksandra Banasiak, uczestniczka tamtych wydarzeń. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak bezlitosna okaże się władza ludowa i jak krwawy to będzie dzień.
28 czerwca 1956 r. zapisał się w historii jako Czarny Czwartek. Zginęło co najmniej 58 osób, rannych było ponad 600.
Przypominamy jak wyglądał pierwszy polski bunt robotniczy przeciwko niesprawiedliwości systemu komunistycznego. OGLĄDAJ ROZMOWĘ Z ALEKSANDRĄ BANASIAK, KTÓRA W TRAKCIE POZNAŃSKIEGO CZERWCA POMAGAŁA RANNYM, W "KOBIECYM PUNKCIE WIDZENIA" W TVN24 GO >>>
Brakowało chleba
W 1950 r. komunistyczne władze założyły, że w ciągu sześciu lat przemysł wzrośnie o 85-90 proc., a rolnictwo o 35-40 proc. "Podkręcano" normy do wyrobienia, warunki życia się pogarszały, a ludziom zaczynało brakować nawet jedzenia. To doprowadziło do buntu.
- Zarabialiśmy grosze, a pracowaliśmy po 12 czy 20 godzin, by wykonać ten plan sześcioletni - wspominał Franciszek Brzóska, ówczesny pracownik Zakładów im. Józefa Stalina Poznań i uczestnik poznańskiego Czerwca 1956 r.
Załoga Zakładów im. Józefa Stalina Poznań (dziś H. Cegielski Poznań) od dłuższego czasu zabiegała o zmiany. Zgłoszono blisko 5 tys. wniosków dotyczących poprawy organizacji pracy i zarządzania. O problemach informowano kierownictwo, delegaci robotników podejmowali też rozmowy z władzami centralnymi. Ostatnie - we wtorek 26 czerwca 1956 r. - skończyły się fiaskiem. W efekcie zdecydowano o podjęciu strajku w czwartek i wyjściu na ulice. Decyzji sprzyjał fakt, że trwały akurat XXV Międzynarodowe Targi Poznańskie. To oznaczało, że o protestach poznańskich robotników dowiedzą się goście zagraniczni.
28 czerwca, około godz. 6.30, robotnicy ZISPO wyszli z zakładu i ulicą Dzierżyńskiego ruszyli w kierunku centrum. Wkrótce do protestujących przyłączyli się pracownicy z innych miejsc, m.in.: Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego, Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, Zakładów Przemysłu Odzieżowego Modena, Wiepofamy, Zakładów Graficznych im. Marcina Kasprzaka.
"Dyrektor w jasnym ubraniu w zajezdni na Gajowej wstrzymał wychodzących tramwajarzy. Ci wsadzili go do kanału i wylali na niego beczkę zużytej oliwy. Poszliśmy razem do ul. Kraszewskiego, gdzie w okolicach Zakładów Odzieżowych Komuny Paryskiej robotnice krzyczały, że je pozamykano i nie mogą wyjść. Rozwścieczyło to jeszcze tłum, który skandował: "My chcemy chleba", "My chcemy wolności", "My chcemy religii". Wyważono bramę zakładów i wtedy pootwierano też wszystkie hale i robotnice poszły z nami. Złapano sekretarza partii tych zakładów i jeden z młodzieńców włożył mu kosz z papierami na głowę"- pisał Stanisław Matyja, przywódca robotniczych wystąpień Poznańskiego Czerwca 1956 r.
Około godz. 9 tłum manifestujących zebrał się na placu Stalina (dziś pl. Mickiewicza). Przed Zamkiem, wówczas siedzibą władz miejskich, demonstranci żądali wyjścia przedstawicieli władzy i przyjazdu premiera Józefa Cyrankiewicza lub pierwszego sekretarza KC PZPR Edwarda Ochaba.
Bizancjum w KW PZPR
Na pl. Stalina dotarła też Laura Paluszkiewicz. - Miałam wtedy 16 lat. Znalazłam się wtedy w Poznaniu przypadkowo, bo miałam zdawać egzaminy na studia. Zamieszkałam u siostry - wspomina. OGLĄDAJ TELEWIZJĘ NA ŻYWO W TVN24 GO >>>
Jej siostra Aleksandra Banasiak była wtedy 21-letnią pielęgniarką ze szpitala im. Raszei. Tego dnia nie miała dyżuru. - Miał przyjechać ojciec z moim bratem. Brat zdawał egzamin do szkoły geodezyjnej. Wyszliśmy po nich na dworzec. Było około 8:30. Zauważyliśmy, że coś się dzieje, że wszyscy ludzie idą na plac Stalina. Zamiast na dworzec poszliśmy za tłumem - wspomina.
Około godz. 10 grupka zniecierpliwionych wdarła się do poznańskiego "białego domu", czyli siedziby KW PZPR. "Grupa ludzi wpadła do Komitetu Wojewódzkiego – nie wiadomo kto to był – po chwili otworzyły się okna i wołano: "Patrzcie, jak oni tu żyją!". Pokazywano zastawy i potrawy, szynki, wódkę i inne przysmaki. Ludzi to podnieciło, bo walczyli o chleb, o sprawiedliwe normy, o ludzkie traktowanie, a tu władza niby ludowa używa sobie wszystkiego" – opisywał Matyja.
Jak mówiła Aleksandra Banasiak, na placu czuć było radość i euforię. - Największe oklaski były, gdy manifestujący deptali czerwone sztandary - opowiada.
Inna grupa weszła do budynku Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej (dziś Collegium Iuridicum przy ul. Święty Marcin) i nakłaniała milicjantów do wzięcia udziału w manifestacji.
W tłumie zebranym na placu Stalina ktoś rozpuścił plotkę o aresztowaniu delegacji Cegielskiego. Manifestanci postanowili ich uwolnić. "Idziemy na Młyńską!" – krzyczano, wskazując adres aresztu.
"Ja do nich mówię: +nie wierzcie, ja tam byłem, my wszyscy z tej delegacji wróciliśmy+. Stasiu Matyja pomagał mi to mówić. Gdyby była radiofonizacja, to moglibyśmy przekrzyczeć"– wspominał Kazimierz Kaniewski, uczestnik Poznańskiego Czerwca.
Uwolnili więźniów, zniszczyli zagłuszacze Wolnej Europy
Zebrany na ul. Czerwonej Armii (dziś Święty Marcin) tłum podzielił się na dwie grupy. Pierwsza ruszyła pod więzienie.
- Znalazłam się z siostrą na początku tej grupy. Tłum zaczął napierać. Bałam się, że mnie zgniotą na tej bramie. Ale jakoś szczęśliwie uszłam z życiem. Brama puściła i weszliśmy. Zaczęto wypuszczać więźniów politycznych - opowiada Laura Paluszkiewicz.
Uwolniono w sumie 257 więźniów.
- Brałem udział w odbiciu więzienia. Zaopatrzyłem się tam w naboje, które potem przydały się na Kochanowskiego - wspomina Jacek Majchrzak, który wówczas miał 15 lat.
Druga grupa ruszyła właśnie na ul. Kochanowskiego, gdzie z budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego padły pierwsze strzały w kierunku protestujących.
"Za godzinę, może trochę później, zobaczyłem na ul. Św. Marcina więźniów w pasiastych ubraniach. Więzienie było rozbite. Mogło to być o wpół do dwunastej. Tam prawdopodobnie zaszła pomyłka, naszych delegatów tam nie było. I znowu ktoś rzucił hasło – +są na Kochanowskiego+. I poszli na Kochanowskiego, a co było na Kochanowskiego, to wszyscy doskonale wiemy. Byli zabici i ranni"– pisał Kazimierz Kaniewski.
Po drodze do Urzędu Bezpieczeństwa przy ul. Kochanowskiego grupa manifestujących wdarła się do siedziby ZUS przy narożniku ulic Mickiewicza i Dąbrowskiego.
- Wiedzieliśmy, że w tym budynku znajdują się urządzenia zagłuszające. Z ciekawości weszliśmy. Byłem w tych pomieszczeniach, gdzie były urządzenia zagłuszające na ostatnim piętrze - wspominał Jerzy Ziółkowski, wtedy 17-letni pracownik Zakładów Produkcji Pomocniczej Łączności w Poznaniu.
Jak opisuje, ludzie zachowywali się jak w transie. Niszczyli tam wszystko. Z budynku uciekł, gdy usłyszał hałasy dochodzące z zewnątrz. Był przekonany, że to milicja albo wojsko. Gdy zbiegł na dół, okazało się, że na dole zebrał się olbrzymi tłum demonstrantów.
Z benzyną na ubeków i czołgi
Z ul. Dąbrowskiego tłum ruszył na ul. Kochanowskiego, przed siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.
- Wyrywaliśmy kostkę brukową i rzucaliśmy do okien. Dopiero po strzałach dotarły do nas butelki z benzyną. Benzynę wylewano z samochodów, które stały na ulicy - opowiadał Brzóska.
Przerażeni sytuacją ubecy otworzyli ogień. Najpierw padły strzały ostrzegawcze, potem w kierunku ludzi.
"Strzelano z UB oraz z dachu wysokiego budynku przy ul. Słowackiego. Wyjęto z dachu dachówkę. Przez ten otwór strzelano. (…) Dość długo stałem na narożniku ul. Jarosława Dąbrowskiego i obserwowałem, jak grupa młodych ludzi ostrzeliwała zza tramwaju Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Natomiast kto z postronnych przechodził krzyżówkę Dąbrowskiego i Kochanowskiego, narażał się na postrzał. Wołaliśmy, aby uważać i nie przechodzić, lecz wielu mimo ostrzeżenia przechodziło i padało rannych lub martwych" – opisywał Feliks Sztul.
Broń mieli też powstańcy. - Ale nie mieli amunicji. My chłopaki napełniliśmy nabojami ze skrzynek w zbrojowni na Młyńskiej kieszenie i im je rzucaliśmy - wspomina Jerzy Majchrzak. Jeden z jego kolegów zginął - jedna z kul trafiła go w głowę. On został ranny w nogę. - Chcieli mnie zabrać do szpitala, ale nie dałem się - mówi.
Koledzy odprowadzili go do domu. Stracił sporo krwi, ale przeżył.
Wkrótce na ulicę Dąbrowskiego od strony Rynku Jeżyckiego wjechały pierwsze czołgi. "Wszyscy przygotowali się. Gdy pierwszy czołg znalazł się na wysokości tego budynku, około 20 m od narożnika, po uprzednim instruktażu, jak obchodzić się z butelkami napełnionymi benzyną, zaczęliśmy podpalać. Nachylało się butelki, aby szmata nasiąkła benzyną, i rzucało się nimi w szczególnie czułe miejsce czołgu, to jest w silniki. Pierwszy czołg dostał parę butelek, z których kilka trafiło w silnik. Zaczął się palić i momentalnie zwrócił się w kierunku Rynku Jeżyckiego. Każdy z następnych czołgów, który zbliżał się do naszego stanowiska, został zasypany lawiną butelek z benzyną. (…) Czołgi wycofały się całkowicie z tego odcinka" – wspominał Sztul.
Kilka czołgów przejęli protestujący. Jeden z nich dojechał pod budynek UB. Tłum czekał, aż zacznie strzelać w kierunku urzędu. Czołgi nie były jednak uzbrojone. Strzelano jedynie z karabinów.
Żołnierze nie znali prawdy - wysyłano ich, by bronić niepodległości Polski, stłumić "rozruchy proniemieckie" czy ratować miasto po nalocie imperialistycznych amerykańskich spadochroniarzy. Część z nich, gdy zorientowała się w sytuacji, stanęła po stronie manifestantów.
Kula przebiła serce 13-letniego Romka
Pierwsi ranni trafili do szpitala już po godz. 10. "Zaraz potem widziałem przez okno, że idzie pierwszy ranny, (…) przestrzał kości ramiennej lewej czy prawej. Potem było dwoje dzieci, a później ludzi rannych było bardzo dużo, łącznie ludzi rannych było może około 300, może nawet więcej"– wspomina dr Ireneusz Cieśliński, lekarz ze szpitala im. Raszei.
"Rannych kładziono początkowo na noszach, później, gdy noszy zabrakło, wprost na posadzce przed salą operacyjną. (…) Mimo tempa pracy i maksymalnego wysiłku z naszej strony kilku chorych w roboczych kombinezonach, w wieku 20-30 lat, zmarło jeszcze przed udzieleniem pomocy" – pisał dr Henryk Karoń.
Aleksandra Banasiak z ojcem i rodzeństwem wróciła do szpitala im. Raszei, gdzie mieszkała. - Natychmiast przebrała się w strój pielęgniarski, czepek i na dół. Zaczęła biegać do rannych. Zaczęły się dramatyczne zdarzenia. Nadjechał czołg, stanął naprzeciwko szpitala i leciały z niego kule. Trzeba było uważać. A ona biegała tam, gdzie padały strzały i brała rannych z pomocą powstańców do szpitala. Myśmy z ojcem drżeli, że ta wariatka znowu leci tam gdzie kule lecą - wspomina Laura Paluszkiewicz.
Wśród ofiar był chłopiec, 13-letni Romek Strzałkowski. Zginął jako jeden z pierwszych, na ul. Kochanowskiego. Kula przebiła mu serce. Okoliczności jego śmierci nie udało się ustalić do dziś.
13-letni uczeń szkoły muzycznej 28 czerwca wyszedł rano z domu, żeby kupić kilka plasterków szynki na śniadanie. Po zakupy wysłała go matka. Około godz. 16 ktoś wezwał pomoc "do rannego", który miał znajdować się w garażach przy ul. Krasińskiego. Pielęgniarki odnalazły ciało Romka siedzące na krześle i oparte o kij od szczotki. Chłopiec ubrany był w szarą koszulę z perłowymi guzikami. Jedna z pielęgniarek dostrzegła na lewej piersi ofiary, w okolicy serca plamy krwi i ślady po kuli.
Rodziny do kostnicy prowadziła m.in. Aleksandra Banasiak. - Pani Strzałkowska chciała leżeć koło swojego syna. Krzyczała, rzucała się. Musieliśmy dać jej środki uspokajające - wspominała.
W kostnicy pani Strzałkowska spędziła całą noc. Leżała przy zmarłym synu na kocu.
Bezpieka wmawiała potem rodzicom, że chłopca postrzelili manifestanci. Ktoś jednak widział, że Romek zginął, bo podniósł biało-czerwony sztandar, który upuściły tramwajarki. Tej wersji historykom nigdy nie udało się potwierdzić.
Aleksandra Banasiak do dziś ma przed oczami obraz innej kobiety. Była w ósmym miesiącu ciąży, dwa dni później miała brać ślub. Stała nad ciałem niedoszłego męża i lamentowała. - Jak ona się rzucała, na tego swojego Michałka. Krzyczała: "Po coś przyjechał do Poznania?" - opowiada.
"Jak wy możecie tam iść, przecież to nasi wrogowie!"
Do godz. 20 Aleksandra Banasiak pomagała poszkodowanym na ulicach Mickiewicza, Poznańskiej i Kochanowskiego. Opatrywała zarówno manifestantów, jak i funkcjonariuszy UB.
- Było dwóch lekarzy. Jak wchodziliśmy, były straszne gwizdy i krzyki. "Jak wy możecie tam iść, przecież to nasi wrogowie!" – krzyczano. Lekarze mówili, że takie jest nasze posłannictwo - wspominała Banasiak.
W budynku było kilku zabitych i rannych. – Na końcu lekarze zapytali oficera UB, jak to wszystko się zaczęło. Powiedział, że najpierw manifestanci ruszyli na nich z kamieniami, później butelkami z benzyną. Wtedy wzięli hydranty z wodą i rozganiali towarzystwo. Gdy zobaczyli, że jest kulana beczka z benzyną, to - by nie dopuścić do podpalenia Urzędu Bezpieczeństwa - użyli broni – mówiła.
To się przydało podczas procesu. Śledztwo prowadzono bowiem tak, by udowodnić, że to manifestanci pierwsi sięgnęli po broń. - Mecenas Hejmowski powołał nas na świadków i zeznawaliśmy, że to UB-owcy pierwsi strzelali - mówiła.
W kolejnych godzinach walki przeniosły się na całe miasto i poza nie. Rozbrojono komisariaty i posterunki Milicji Obywatelskiej. Wieczorem powstańcy m.in. wypuścili na wolność więźniów obozu w Mrowinie.
Zagraniczni goście uciekali w popłochu
Część manifestujących weszła na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich. - Oficjalna wersja była taka, że dyrektor Stefan Askanas kazał otworzyć wejścia. Pochód spokojnie przeszedł przez targi, nie dokonując żadnych zniszczeń i kradzieży. Prawda jest jednak trochę inna - mówił Tomasz Mikszo, archiwista Międzynarodowych Targów Poznańskich. – Nastrój był radosny i podniosły.
Jak czytamy w notce sporządzonej przez kierownika Komisariatu Targowego Milicji Obywatelskiej, pierwsze grupy demonstrantów wtargnęły na tereny targowe około godz. 10.30.
Świadkiem tych zdarzeń był 13-letni Leszek Muth. - Z kolegami kręciliśmy się w okolicy mostu Dworcowego. W pewnym momencie zobaczyliśmy wyjeżdżający z bramy Targów Poznańskich lśniący kabriolet - samochód, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Siedziało w nim kilka osób z giwerami. Prawdopodobnie grupa demonstrujących porwała go z jakiego zagranicznego pawilonu. To auto - z wyglądu przypominające chevroleta impalę - skręciło w kierunku ul. Bukowskiej. Nigdy więcej go już nie widzieliśmy, nikt też nie potwierdził mi, że takie zdarzenie miało miejsce na targach - mówił.
Tej wersji zaprzecza Jan P. Fichna, wówczas zasiadający w zarządzie MTP. W swoich wspomnieniach pisał, że żaden z wystawców nie zgłosił kradzieży eksponatów. Jak pisze, niektórzy zagraniczni goście MTP, gdy usłyszeli odgłosy strzałów w mieście, w pośpiechu wsiadali do swoich pojazdów i wyjeżdżali z miasta. Byli też tacy, którzy ruszyli manifestującym z pomocą, wożąc rannych do szpitali. "Sam spotkałem dwóch zagranicznych właścicieli aut, demonstrujących następnego dnia skrwawione obicia wnętrz swoich pojazdów i afiszujących się swoją humanitarną postawą" - pisał Fichna. Niewykluczone, że 13-letni Leszek widział właśnie jedno z takich aut.
Część zagranicznych gości utrwalała wydarzenia kamerami, by potem sprzedać nagrania w Berlinie. Wśród nich byli zagraniczni dziennikarze.
Annemarie Doherr z "Frankfurter Runderschau", przebywająca wtedy w Poznaniu, wspominała, że pierwsze strajki miały miejsce już 21 czerwca. Wtedy zignorowały je komunistyczne władze.
Jej kolega Heinz Brestel widział, jak oficer każe żołnierzowi strzelać do tłumu. Gdy ten odmówił, oficer zabił go na oczach protestujących. Chwilę później oficera zabił rozwścieczony tłum. – Dziennikarze wyjeżdżali z Poznania i jechali do Berlina. Stamtąd informowali o powstaniu – wyjaśniał Mikszo.
"Berliner Morgenpost" pisał: "Dzisiaj uśmiech Chruszczowa zawiedzie, uśmiech, którym obdarza on zachodni świat od czasu zainicjowania antystalinizmu… Świat zachodni, który pod wpływem tego uśmiechu zaczynał mięknąć, nie może przeoczyć tego sygnału z Polski".
"Agentom wroga udało się sprowokować zamieszki"
O godz. 21 wprowadzono w Poznaniu godzinę milicyjną, która obowiązywała do godz. 4 rano następnego dnia. Mimo to walki w kilku miejscach Poznania nie ustały. Po godz. 1:30 rozpoczęto intensywne aresztowania. Ludzi zatrzymywano m.in. na podstawie zdjęć zrobionych z ukrycia przez UB. Zagraniczna prasa, by uchronić strajkujących przed represjami, na fotografiach zamazywała im twarze.
Komunistyczne władze zajścia z Poznania starały się zatuszować. Na drugi dzień w prasie ukazała się depesza Polskiej Agencji Prasowej opisująca wydarzenia w Poznaniu:
"W dniu 28 bm. doszło do poważnych zaburzeń na terenie miasta Poznania. Od pewnego czasu agentura imperialistyczna i reakcyjne podziemie starały się wykorzystać trudności ekonomiczne i bolączki w niektórych zakładach Poznania dla sprowokowania wydarzeń przeciwko władzy ludowej. (…) Agentom wroga udało się sprowokować zamieszki uliczne".
58 ofiar śmiertelnych, kilkuset rannych
29 czerwca do godz. 17 wojsko likwidowało ostatnie punkty oporu w całym mieście. W większości zakładów w Poznaniu nie podjęto pracy. O 19.30 w radiu przemówienie wygłosił premier Józef Cyrankiewicz.
"Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podwyższenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej ojczyzny" - grzmiał.
Walki ustały 29 czerwca wieczorem, choć pojedyncze strzały padały jeszcze następnego dnia.
W wyniku dwudniowych starć na ulicach miasta - według badań IPN - co najmniej 58 osób zginęło (w tym kilku żołnierzy i funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa), a kilkaset zostało rannych (wśród nich pacyfikujący demonstrację i ranni w wyniku ostrzału budynków służby bezpieczeństwa przez robotników). Około 700 osób aresztowano.
Zdaniem historyków Poznański Czerwiec doprowadził do zmian politycznych w Polsce w październiku 1956 r. Przywódcą PZPR został wówczas Władysław Gomułka, z więzień wypuszczono więźniów politycznych czekających na proces.
Oficjalna zmiana interpretacji Poznańskiego Czerwca nastąpiła dopiero po przemówieniu Władysława Gomułki na VIII Plenum KC PZPR (21 października 1956 r.).
"Wielką naiwnością polityczną była nieudolna próba przedstawienia bolesnej tragedii poznańskiej jako dzieła agentów imperialistycznych i prowokatorów. Agenci i prowokatorzy zawsze i wszędzie mogą być i działać. Ale nigdy i nigdzie nie mogą decydować o postawie klasy robotniczej. (…) Przyczyny tragedii poznańskiej i głębokiego niezadowolenia całej klasy robotniczej tkwią u nas w kierownictwie partii, w rządzie. Materiał palny zbierał się całe lata. Sześcioletni plan gospodarczy, reklamowany w przeszłości z wielkim rozmachem, jako nowy etap wysokiego wzrostu stopy życiowej, zawiódł nadzieje szerokich mas pracujących. Żonglerka cyframi, która wykazała 27-procentową zwyżkę płac realnych w sześciolatce, nie udała się. Rozdrażniła tylko bardziej ludzi. Trzeba było wycofać się z pozycji zajętej przez kiepskich statystyków" - mówił Gomułka na VIII Plenum KC PZPR (21 października 1956 r.).
Wspomnienia uczestników wydarzeń Poznańskiego Czerwca 1956 r. pochodzą z książki "Poznański Czerwiec 1956", pod red. J. Maciejewskiego i Z. Trojanowiczowej oraz ze strony czerwiec56.ipn.gov.pl
Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: Muzeum Powstania Poznańskiego - Czerwiec 1956