Dlaczego tak wielkie emocje budzi nauczanie stosunkowo niewielkiej grupy około 30 tysięcy dzieci? Bo w edukacji domowej chodzi o duże pieniądze i nie tak małą grupę nie tyle dzieci, co wyborców.
Wojna o edukację domową zaczęła się niespodziewanie. Oto nagle 20 października do Sejmu trafił projekt poselski zmian ustawowych, który z miejsca został okrzyknięty przez edukatorów lex Czarnek 2.0.
W zdecydowanej większości projekt do złudzenia przypomina odrzuconą wiosną przez prezydenta Andrzeja Dudę nowelizację prawa oświatowego, nazywaną właśnie lex Czarnek, a zwiększającą rolę kuratorów oświaty i ograniczającą działalność organizacji pozarządowych w szkołach. W tym zakresie w wersji projektu noweli, która właśnie trafiła do Sejmu, a za którą maja stać posłowie PiS, zmiany są kosmetyczne.
Ale jest też coś nowego - rewolucja w organizacji edukacji domowej. Zapisy, które sprawiły, że blady strach padł nie tylko na rodziców, którzy wybrali tę formę edukacji, ale również na szkoły, które ją organizują (o czym za moment). I wywołały wściekłość polityków, którzy na sztandarach niosą "wolność".
Na dyskusję o proponowanych zmianach nie będzie wiele okazji i tylko w parlamencie. W związku z tym, że projekt trafił do Sejmu jako poselski nie będzie konsultacji z zainteresowanymi stronami.
Tymczasem najlepszym zobrazowaniem temperatury dyskusji na ten temat jest wymiana zdań na Twitterze między prezesem partii KORWiN Sławomirem Mentzenem, który jest też internetową gwiazdą tego medium społecznościowego z około 240 tys. obserwujących a ministrem edukacji Przemysławem Czarnkiem (około 60 tys. obserwujących).
Gdy ten pierwszy napisał, że ludzie Czarnka próbują "po cichu zaorać edukację domową", a "PiS jest jak szarańcza", ten drugi odpisał mu, że w edukacji domowej są "oświatowe mafie (...) wyłudzające grube miliony", a Mentzen wprowadza ludzi w błąd.
Kim są "oświatowe mafie", ile to "grube miliony" i czy rzeczywiście zagrożona jest edukacja domowa?
Ale to już było
Zanim zajrzymy do nowego projektu nowelizacji ustawy, musimy cofnąć się do 2015 roku.
To właśnie wtedy za reformowanie edukacji domowej (ED), działającej od lat 90., wzięła się ówczesna minister Anna Zalewska. Był grudzień, pierwsze miesiące jej urzędowania, a minister odpowiedziała na życzenie samorządowców, którzy od miesięcy apelowali, by obniżyć - najlepiej radykalnie - subwencję na homeschooling.
Do tej pory na dzieci w edukacji domowej trzeba było przekazywać dokładnie taką samą kwotę, jak na każde inne dziecko - w prawie oświatowym taka subwencja nazywana jest kwotą bazową. Komu przekazywać? Szkołom, do których formalnie dzieci uczące się w domach są przypisane. To właśnie tam zdają końcowe egzaminy (sprawdzian ich wiedzy z całego roku, ze wszystkich przedmiotów, nie mylić z egzaminami końcowymi typu ósmoklasisty). I właśnie z tym związane koszty organizacyjne samorządowcy uznawali za jedyny rzeczywisty koszt ED. Ich zdaniem kwota ta powinna być więc zdecydowanie niższa niż bazowa.
Co jeszcze nie podobało się wójtom i burmistrzom? Między innymi obejmowanie edukacją domową dzieci, które na stałe mieszkają poza granicami Polski i tam też chodzą do szkoły. A skoro spełniają obowiązek szkolny na przykład w Londynie i do Polski przyjeżdżały tylko na egzaminy, by i tu dostać świadectwo, to dlaczego mielibyśmy za nie płacić jeszcze w Polsce? - zastanawiali się. Samorządowcy, którym i tak zwykle rządowej subwencji na prowadzenie szkół nie wystarczy, chcieli tutaj szukać oszczędności.
Ale było coś jeszcze! - Trafiliśmy na sytuację, że w gminie, która ma pięć tysięcy mieszkańców, nauczaniem domowym objętych jest dziewięciuset uczniów - mówiła Zalewska. To była szkoła niepubliczna, założona przez fundację.
Jak to możliwe? W przypadku ED nie działała rejonizacja. Można było przypisać dziecko do dowolnej szkoły w Polsce. I tak zaczęły powstawać niepubliczne placówki, które przyjmowały dzieci z całego kraju. Zalewska informowała, że takich szkół jest co najmniej kilkanaście i twierdziła, że to wypacza ideę uczenia się w domu, za to pozwala innym robić biznes. Podkreślała, że jako szefowa MEN jest strażnikiem publicznych pieniędzy przeznaczonych na edukację i nie może na to pozwolić.
Dlatego zaproponowała między innymi rejonizację, tak by dzieci mogły zapisać się do szkoły tylko na terenie województwa, gdzie mieszkają, postanowiła też obniżyć subwencję do 60 procent kwoty bazowej.
Nagłe zmiany nie spodobały się rodzicom, których dzieci korzystały z edukacji domowej. Ich głos reprezentowała m.in. Iza Budajczak, która prowadziła blog "Pionierzy edukacji domowej" i wraz z mężem zajmowała się tym już od lat 90. Budajczak tak pisała o sprawie: "Wstydzę się, bo namawiałam szereg rodziców z edukacji domowej do głosowania w minionych wyborach parlamentarnych na PiS, sugerując, że ponieważ w czasach dawniejszych (2005-07) i gdy było opozycją, wykonało kilka gestów ewidentnie przyjaznych nauczaniu domowemu, to można mu zaufać. Powtarzałam: przy PiS edukacja domowa będzie bezpieczna". Nowe rozporządzenie Budajczak nazwała "etatystycznym prezentem pod choinkę" i "ciosem w plecy". Swój wpis zaś kończyła: "Wstydzę się szczególnie dlatego, że nie jestem jedynie wyborcą PiS, ale od kilku lat członkiem tej partii".
Brzmi znajomo?
Zalewska się nie poddała i rejonizację wprowadziła w 2016 roku. By uspokoić nastroje i rozżalenie rodziców, powołała zespół w ministerstwie, który miał debatować nad przyszłością edukacji domowej. Mieli pomysły legislacyjne, ale Zalewska nigdy nie wprowadziła ich w życie.
Rodziny kształcące dzieci w domach od 2016 roku bezskutecznie walczyły o wycofanie niekorzystnych dla nich zapisów - przede wszystkim niższej subwencji i rejonizacji. Organizowały konferencje prasowe, przychodziły na komisje sejmowe, pisały listy do polityków, a ci - bez względu na przynależność partyjną - składali interpelacje w tej sprawie. Nic się jednak nie zmieniało. Do czasu kampanii prezydenckiej w 2020 roku.
To wtedy grupa posłów Prawa i Sprawiedliwości, zainspirowana prezydencką Kartą Rodziny, która miała wspierać rodziców w wychowywaniu dzieci zgodnie z ich światopolądem, zamarzyła o zmianach w edukacji domowej. I zaproponowali projekt ustawy, która miała znieść ograniczenia z czasów Zalewskiej.
Posłowie - z Bartłomiejem Wróblewskim na czele, który był nawet przez PiS rekomendowany na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich - zaproponowali, by subwencję w ED podnieść do 80 proc. kwoty bazowej i zlikwidować rejonizację.
Pod projektem podpisało się 21 posłów PiS w tym 12, którzy jeszcze w poprzedniej kadencji poparli forsowane przez Zalewską przepisy wprowadzające rejonizację (ale wówczas był to tylko jeden z wielu zapisów ustawy likwidującej gimnazja). Ta dwunastka to: Arkadiusz Czartoryski, Michał Dworczyk, Jan Dziedziczak, Bartosz Kownacki, Anna Kwiecień, Paweł Lisiecki, Jerzy Małecki, Anna Milczanowska, Jerzy Polaczek, Ewa Szymańska, Piotr Uściński i właśnie Bartłomiej Wróblewski.
W uzasadnieniu ich projektu czytaliśmy: "Celem regulacji jest usprawnienie aktualnie obowiązujących przepisów dotyczących tzw. edukacji domowej oraz wsparcie polskich dzieci edukujących się w trybie edukacji domowej za granicą". Tak, dokładnie to, co postanowiła ukrócić Zalewska.
Posłowie PiS podnosili te same argumenty, które od 2016 roku zgłaszali rodzice z dziećmi w ED, a na które wtedy resort edukacji nie reagował. "Sprawą kluczową dla rodziców jest kwestia, by szkoła, do której przypisane jest ich dziecko, rozumiała specyfikę edukacji domowej i dzięki temu tworzyła sprzyjające warunki dla tej formy edukacji. Dlatego nie powinno się ograniczać rodzicom prawa do wybrania najlepszej oferty dla ich dzieci" - czytaliśmy w uzasadnieniu.
Skąd to nagłe zainteresowanie PiS? Nagle okazało się, że wokół rodziców z edukacji domowej gromadzą się politycy z "wolnością" na sztandarach - związani m.in. z Januszem Korwin-Mikkem czy Krzysztofem Bosakiem. Do MEiN interpelacje pisali m.in. Artur Dziambor i Jakub Kulesza. Ten drugi jeszcze w poprzedniej kadencji jako poseł Kukiz'15 organizował konferencje w Sejmie w obronie edukacji domowej.
Oficjalnie impulsem dla poselskiego projektu PiS miało być podpisanie Karty Rodziny przez prezydenta Andrzeja Dudę. A nieoficjalnie - obawa, że Konfederacja może odebrać tych wyborców Prawu i Sprawiedliwości.
Ostatecznie prezydent Andrzej Duda podpisał nowelizację ustawy Prawo oświatowe dotyczącą edukacji domowej wiosną 2021 roku. Nowela zniosła wymóg rejonizacji.
I oto jesteśmy w październiku 2022 roku. Tylko że poruszamy się po zupełnie nowej skali.
Wielki boom
Przed 2010 rokiem z edukacji domowej korzystało ok. 300 uczniów. Gdy minister Zalewska zabrała się za reformowanie homeschoolingu, było ich już około 3 tysięcy.
W 2017 roku, tuż przed wejściem w życie reformy edukacji likwidującej gimnazja, takich uczniów było około 7 tysięcy.
A w roku szkolnym 2019/2020, gdy wybuchła pandemia - ok. 11 tys.
Co wydarzyło się po zlikwidowaniu rejonizacji? W domach zaczęły uczyć się prawdziwe tłumy dzieci i nastolatków.
Z danych Ministerstwa Edukacji i Nauki wynika, że w minionym roku szkolnym edukacja domowa miała już 22,7 tys. uczniów, a w tym roku szkolnym jest ich już 30,4 tys. I ta liczba może jeszcze wzrosnąć, bo jak na razie przepisy pozwalają przejść do ED w dowolnym momencie roku szkolnego.
Skąd ten nagły wzrost? Dotąd w domach uczyły się głównie dzieci, które często bez przeszkód mogłyby chodzić do tradycyjnych szkół. Ich rodzice jednak byli sceptycznie nastawieni do klasycznego modelu edukacji. Przez lata na taką formę nauki decydowały się często rodziny, w których szczególną uwagę przywiązuje się do kultywowania wartości i tradycji rodzinnych czy też głęboko wierzące. Z analiz księdza dr. Andrzeja Lubowickiego, który przebadał ponad 300 rodzin funkcjonujących w ramach tej formy edukacji, wynikało, że decydowały się na nią najczęściej rodziny duże (57 proc.), w których rodzice mają wyższe wykształcenie (75 proc.), mieszkające w dużych miastach (54 proc.).
Anna Maria Kucharska z Uniwersytetu Wrocławskiego w swoim tekście z 2014 roku przypominała, że przejście na ED może też wynikać z "trybu życia, np. związanego z uczestnictwem w zawodach sportowych czy karierą artystyczną dziecka, jego stanu zdrowia, specyficznych cech lub po prostu odległości miejsca zamieszkania od najbliższej szkoły". I dodała: "Często jest to motywacja negatywna, związana z rozczarowaniem instytucją szkoły, konkretną placówką, czy oporem dziecka wobec placówki".
Nie ma jeszcze badań, które analizowały przyczyny zwiększonego zainteresowania ED w ostatnich trzech latach, ale to ostatnie może być jednym z głównych powodów boomu na ED. To pandemia i związane z nią zdalne nauczanie, ale też częstsze kryzysy zdrowia psychicznego, a do tego ciągłe reformy edukacji sprawiły, że rodzicami decydującymi się przejść z dziećmi na ED zaczęły kierować nieco inne pobudki niż 10 lat temu.
Szkoła w Chmurze
Pod koniec roku szkolnego 2019/2020 już było widać - wtedy jeszcze bez zmiany przepisów - że dzieci w edukacji domowej może przybywać. Opublikowaliśmy wówczas reportaż o tych, którzy po wakacjach nie zamierzają już wrócić do szkoły.
A socjolog, specjalista od spraw edukacji z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Przemysław Sadura mówił nam, że edukacja zdalna może przełożyć się na zainteresowanie homeschoolingiem: - Ta w praktyce w wielu domach oznaczała edukację domową, bo na rodziców przerzucono dużą część ciężaru nauki. Równocześnie zdalna edukacja odsłoniła szkolnictwo publiczne. Rodzice zostali wpuszczeni do szkoły, mogli zobaczyć, jak ona funkcjonuje. I nie wszystkim się spodobało.
Jedną ze szkół, która skorzystała na zmianie przepisów oraz nastrojów społecznych - i co ewidentnie nie podoba się w PiS - jest Szkoła w Chmurze (zespół złożony z podstawówki i liceum), w której w tym roku szkolnym może być zapisanych nawet 10 tys. uczniów.
Jak opisała poniedziałkowa "Gazeta Wyborcza": "Szkołę prowadzi spółka z o.o. Szkoła w Chmurze zarejestrowana w lokalu na Bielanach. Ten sam adres zgłoszony jest do urzędu miasta jako miejsce działalności szkoły: z jedną salą lekcyjną wielkości 32 m kw. Założyciel szkoły to Mariusz Truszkowski. Jest prezesem spółki Szkoła w Chmurze i członkiem rady Fundacji Społeczeństwo, która jest właścicielem spółki. W radzie zasiadają jeszcze Piotr Truszkowski, brat prezesa i Paweł Burdzy, przedsiębiorca".
Co budzi wątpliwości ministerstwa, posłów i stołecznego ratusza? To czy dzieci otrzymują odpowiednią opiekę. Zwłaszcza, że w październiku tego roku 448 uczniów tej szkoły posiadało orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego. Szkoła dostaje na nie wyższą subwencje, bo ta powinna pokrywać np. zatrudnienie terapeutów, logopedów. Jak dzieci z nich korzystają, skoro formalnie uczą się w domach i to nie w Warszawie? - zastanawiają się w ratuszu.
Z informacji przekazanych przez stołeczny urząd miasta wynika, że w Szkole w Chmurze uczą się dziś dzieci z 540 różnych gmin (np. ponad 60 osób z Wrocławia, ponad 30 ze Szczecina, a do tego Sejmu, Mielno czy Rabka-Zdrój).
Do tej pory liczba uczniów kształtowała się następująco:
Szkoła Podstawowa "Szkoła w Chmurze"
wrzesień 2021 r. – 664 osoby,
czerwiec 2022 r. – 1834 uczniów,
wrzesień 2022 r. – 3937 uczniów,
październik 2022 r. – 4061 uczniów,
I Liceum w Chmurze
wrzesień 2021 r. – 239 osób,
czerwiec 2022 r. – 714 uczniów,
październik 2022 r. – 5169 uczniów.
Jaki to problem dla miasta? W komunikacie rzeczniczki urzędu czytamy: "Subwencja naliczana jest według Systemu Informacji Oświatowej z września. Później możemy się spodziewać uzupełniania tej kwoty z rezerwy ogólnej MEiN, ale nigdy jeszcze nie była to pełna wartość wydatków. Innymi słowy Warszawa finansuje z własnego budżetu uczniów z całej Polski".
Szkoła w Chmurze w tym roku powinna otrzymać - według szacunków magistratu - ponad 30 milionów złotych.
Renata Kaznowska, wiceprezydentka Warszawy, mówi tvn24.pl: - Nie chcemy zniszczyć edukacji domowej. Wręcz przeciwnie. To jak ważna jest edukacja domowa pozostaje poza dyskusją. Są dzieci, dla których to bardzo dobra, a czasami jedyna forma edukacji. Obawiamy się natomiast wypaczenia idei edukacji domowej. Mamy też wątpliwości, czy obecne przepisy nie prowadzą do nadużyć i czy wszystkie dzieci otrzymują edukację na właściwym poziomie.
Kaznowska poinformowała, że w Szkole w Chmurze prowadzone są aktualnie kontrole z urzędu miasta oraz mazowieckiego kuratorium oświaty.
Ale nie chodzi o tę jedną placówkę. Władze Warszawy uważają, że "przy złej woli organu prowadzącego szkołę i niewystarczającego zaangażowania rodziców, może wręcz dochodzić do sytuacji, w której dziecko przez kilka lat pozbawione jest faktycznie kontaktu ze szkołą. A to oznacza, że przyjęte rozwiązanie działać może na szkodę i z pokrzywdzeniem ucznia (...)".
Zatrudniają nauczycieli, prowadzą konsultacje
Zespół Szkoły w Chmurze rozesłał we wtorek, 25 października do mediów oświadczenie dotyczące sposobu finansowania i działania placówki. Czytamy w nim m.in.:
"Szkoła w Chmurze jest finansowana wyłącznie z dotacji oświatowej, pochodzącej z budżetu państwa. Otrzymujemy tak zwane subwencje, czyli finansowe, państwowe świadczenia publicznoprawne, o takiej samej wysokości jak pozostałe szkoły niepubliczne w edukacji domowej. Dotacja na dziecko w edukacji domowej jest niższa, aniżeli na dziecko uczące się stacjonarnie. Obecnie, kiedy w formule edukacji domowej w Polsce uczy się 30 tys. dzieci, budżet państwa oszczędza na tym rocznie przynajmniej 180 mln złotych. Edukacja domowa odpowiada za ogromne oszczędności".
Przypominają, że Szkoła w Chmurze powstała w 2019 roku. Jest zarejestrowaną w rejestrze MEiN niepubliczną placówką oświatową, która działa pod nadzorem Mazowieckiego Kuratora Oświaty i prezydenta Warszawy. Zapewniają, że dzieci realizują podstawę programową.
W zeszłym roku na czas egzaminu ósmoklasisty szkoła wynajęła sale konferencyjne na Stadionie Narodowym, w których można było zorganizować testy około 300 absolwentom podstawówki. Wyniki nie odbiegają od średniej krajowej. Matury po raz pierwszy odbędą się w przyszłym roku. Egzaminy kończące każdy rok nauki odbywają się online.
"Zatrudniamy ponad 100 nauczycieli, którzy sprawdzają jej realizację, prowadzą warsztaty, konsultacje i kursy przygotowujące do egzaminów 8-klasisty i matury. Dostarczamy i rozwijamy platformę edukacyjną, na której zamieszczamy nowe oraz ulepszone materiały edukacyjne. Udostępniamy wsparcie psychologiczno-pedagogiczne. Prowadzimy sekretariat szkoły. Organizujemy egzaminy zewnętrzne (8-klasisty i maturę) pod nadzorem Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej. Przeprowadzamy konkursy i szkolne etapy olimpiad. Organizujemy spotkania społeczności na żywo w ramach lokalnych festiwali i wyjazdów integracyjnych" - podkreślają.
Zapewniają też, że jak dotąd żadna z kontrolujących instytucji nie dopatrzyła się w działalności szkoły "poważnych uchybień".
Ile jest takich uczennic?
Za imponującym i nagłym rozwojem Szkoły w Chmurze - i innych podobnych placówek, a także klasycznej edukacji domowej - stoją jednak historie realnych ludzi, takich jak pani Aleksandry, mamy 14-latki, która do mediów 24 października rozesłała list, chcąc bronić szkoły i edukacji domowej jej córki.
Dziewczynka poszła do szkoły jako sześciolatka, lubiła naukę. Problemy zaczęły się w czwartej klasie. Jak pisze mama: "Duża liczba zajęć szkolnych, wiele klasówek i sprawdzianów sprawia, że córka coraz rzadziej się uśmiecha. Uczy się często do późnych godzin wieczornych, ale ogrom materiału sprawia, że po prostu nie daje rady. Szczególny problem sprawiają jej przedmioty ścisłe. I właśnie takiego przedmiotu - matematyki - uczy w jej klasie pani, która do tej pory uczyła młodzież gimnazjalną i nigdy nie pracowała z tak małymi dziećmi".
Córka coraz częściej nie chce chodzić do szkoły, staje się płaczliwa i nerwowa. Z każdym kolejnym rokiem jest coraz gorzej, aż wreszcie w szóstej klasie córka "zaczyna cofać się rozwojowo. To, co umiała, sprawia jej ogromną trudność. Nawet tabliczka mnożenia. Komentarze nauczycielki pozostawiają coraz więcej do życzenia. Rozmawiamy z nauczycielką, z wychowawcą, słyszymy, że nie ma wielu nauczycieli matematyki i tak już jest. Zaczyna powoli wpadać w stany depresyjne (...) W międzyczasie odkrywam, iż córka się samookalecza po każdym niepowodzeniu. Zapisujemy się na kolejne diagnozy i badania, szukamy terapeutów, lekarzy".
W siódmej klasie autoagresja jest jeszcze częstsza, dziewczyna okalecza się nawet przy innych uczniach. "Nadchodzi pandemia. Córka nie chce się logować na lekcje zdalne, boi się już wszystkiego, każdego nauczyciela i każdego przedmiotu. Jest nieobecna. Przesypia całe dnie, nie wychodzi z domu, z nikim nie rozmawia, płacze i non stop mówi o tym, że chce umrzeć. Przez brak ruchu, leki i zaburzenia odżywiania córka bardzo tyje, co dodatkowo obniża poczucie jej wartości (...) Nasza psychiatra wydaje zaświadczenie, że córka nie może wrócić do szkoły, bo pogorszy to jej stan zdrowia".
W ósmej klasie dziewczyna przechodzi na nauczanie indywidualne. Nauczyciele przychodzą do niej do domu. Tam też z powodów zdrowotnych pisze egzamin ósmoklasisty.
Matka i córka decydują się na edukację domową i Liceum w Chmurze, dziewczyna jedzie na obóz integracyjny. "Codziennie dostaję z obozu zdjęcia, filmiki i tik-toki, które nagrywa. Wszystkie są wesołe i radosne. Dziecko, które dotychczas nie wychodziło z domu, bało się ludzi i szkoły, znów jest radosne i szczęśliwe. A w dodatku bezpieczne. (...) Dziś, w październiku nadal kontynuuje terapię indywidualną, dodatkowo zgodziła się na terapię grupową, czyli mamy kolejny sukces. Psychiatra zadecydowała o odstawieniu leków. Jest rewelacyjnie. Uczy się po kolei przedmiotów, robiąc samodzielnie karty pracy, ma nowych przyjaciół z Chmurki, którzy ją wspierają, ma plany na przyszłość - chce być psychoterapeutką i pomagać dzieciom takim, jak ona. Wybrała rozszerzoną biologię z myślą o studiach. To trudny przedmiot, ale jakoś daje radę".
List kończy: "Jako matka, błagam, stańcie po naszej stronie".
Takich historii jest więcej, rodzice i uczniowie opisują je w mediach społecznościowych.
Co będzie dalej?
Tymczasem zmiany w edukacji domowej proponowane obecnie przez posłów PiS zakładają:
- powrót do rejonizacji na poziomie województwa,
- brak możliwości przechodzenia na edukację domową w ciągu roku, (tylko przez pierwsze trzy tygodnie września)
- konieczność posiadania przez szkołę "warunków lokalowych" uwzględniających wszystkich uczniów, także tych w edukacji domowej, w uproszczeniu: musi mieć miejsce na wypadek, gdyby wszyscy uczniowie z ED chcieli przejść na nauczanie stacjonarne, więc np. Szkoła w Chmurze musiałaby mieć miejsce dla 10 tys. dzieci.
- limit dla szkół – tylko maksymalnie 50 proc. uczniów może być w edukacji domowej, tak już dziś działa np. część niepublicznych szkół demokratycznych,
- brak egzaminów online.
Przeciwni projektowi są politycy Konfederacji, którzy wraz z przedstawicielami Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie oprotestowali już nawet pomysł na konferencji prasowej w Sejmie - nazywając propozycję zmian "łajdackim ciosem".
- Projekt został zgłoszony bez żadnych konsultacji i z zaskoczenia - mówił Krzysztof Bosak. - Już był broniony przez ministra Czarnka, szefa gabinetu politycznego pana Radosława Brzózkę uzasadnieniami, które są zdumiewające. Na dziesiątki tysięcy rodziców zajmujących się edukacją domową rzucony został termin "mafie edukacyjne".
A Marta Witecka ze Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie wtórowała: - Możliwość wyboru szkoły, do której nasze dziecko przynależy i sposób wyboru edukacji, jest naszym prawem.
Dr Mariusz Dzieciątko, prezes Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie, prowadzi edukację domową dla swoich dzieci od 16 lat. Pytam go, czy w proponowanych przepisach jest cokolwiek, co działałoby na korzyść ich środowiska. - Od strony rodzin te propozycje nie poprawiają niczego - mówi. I dodaje: - Trudno nawet powiedzieć, na czyją korzyść są te zmiany. Państwa? Samorządów? Przecież jeśli głównym powodem zmian jest to, że zdaniem wnioskodawców wypływają z budżetu pieniądze czy też są one wydawane niezgodnie z przepisami, to są już narzędzia, by z tym walczyć. Szkołę, która łamie prawo, można zamknąć. Mamy system nadzoru pedagogicznego i finansowego. Żadne zmiany nie są tu potrzebne, tylko wykorzystywanie istniejących przepisów.
Dr Dzieciątko obawia się jednak, że intencją zmian może być jednak rzeczywiste ograniczenie edukacji domowej i stąd pomysł rejonizacji. - Tylko że i to nie ma sensu, bo przecież te dzieci i tak uczą się w domach, a często jedyny ich punkt styku ze szkołami to egzaminy - przypomina. - W czasie tych lat czasem nawet po kilkanaście razy w roku jeździłem do szkoły pod Żywcem, gdzie zapisane były moje dzieci. Miały tam nie tylko egzaminy, ale też warsztaty. To była okazja do spotkania się, wymiany doświadczeń. I komu to przeszkadza, że to w innym województwie, niż mieszkamy? - zastanawia się.
Od lat szkoły, które wyspecjalizowały się w edukacji domowej (MEiN nie podaje, ile ich jest), zachowywały się bardzo różnie wobec dzieci i różnie też wydawały pieniądze na nie przeznaczone. Niektóre organizowały szereg działań wspierających uczniów: zajęcia, obozy, konsultacje, tworzyły nawet specjalnie dla nich przeznaczone platformy online. Inne ograniczały się jedynie do przeprowadzania egzaminów i wystawiania świadectw - ich koszty w praktyce były więc znacznie niższe. Ale projekt nie różnicuje szkół z edukacją domową pod żadnym względem, wszystkie mają mieć te same ograniczenia. Tymczasem w jeszcze innych przypadkach z edukacji domowej zrobiono sposób na ratowanie małych wiejskich szkół przed zamknięciem. Takie placówki miały na przykład dwudziestu "swoich" uczniów i zapisanych drugie tyle w edukacji domowej, z zupełnie innych zakątków Polski lub z zagranicy.
Dr Dzieciątko nie rozumie pośpiechu, który towarzyszy zmianom w prawie. - Nie będzie okazji do konsultacji, nie będzie okazji do namysłu - zauważa. - Edukacja domowa urosła nie tylko w Polsce. Przez okres pandemii w USA liczba dzieci uczących się w domach zwiększyła się dwukrotnie. Wiele rodzin zobaczyło, jak to jest z tym nauczaniem zdalnym, jak rodziny inaczej funkcjonują. U nas też tak było. A do tego jeszcze te ciągłe reformy. Czy naprawdę można się dziwić, że coraz więcej osób nie chce takiej edukacji dla swoich dzieci? - dodaje.
We wtorek o godz. 18 na sejmowej komisji edukacji rozpocznie się pierwsze czytanie projektu.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24