Luty 2023 upłynie w polskim kinie pod znakiem premier tytułów, które z pewnością staną się częścią klasyki współczesnej kinematografii. W repertuarze rodzimych kin pojawią się wreszcie filmy, zaliczane do najlepszych ubiegłorocznych produkcji oraz oscarowi faworyci. O pięciu najciekawszych z nich pisze reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona w swoim cyklu "Wybór Wrony".
Repertuar rodzimych kin w lutym to przede wszystkim kino w mistrzowskim wydaniu. Dyrektor artystyczny Berlinale Carlo Chatrian, prezentując listę filmów, które pojawią się w Konkursie Głównym tegorocznego festiwalu powiedział, że kino to nie tylko "fikcyjne filmy dokumentalne" - czyli fabuły, które bardzo intensywnie odzwierciedlają współczesną rzeczywistość. - Kino to coś więcej. Myślę również o słowach Nino Basilii (reżyserka gruzińska - red.) na temat kina poetyckiego, które jest inną formą opowiadania historii, za pomocą narzędzi jakie posiada jedynie kino. Na przykład za pomocą tworzenia zdjęć czy montażu, które stają się istotne w całym procesie - powiedział Chatrian.
W lutym będzie można doświadczyć pełnego przekroju przez najróżniejsze rozumienie kina, o którym wspominał Chatrian. Do polskiej dystrybucji wreszcie trafią filmy, o których głośno od miesięcy, w tym te, które znalazły się na liście nominowanych do Oscarów. Założeniem tego comiesięcznego przeglądu jest prezentacja pięciu najciekawszych premier kinowych. W tym miesiącu wybór nie był łatwy. Ostatecznie z wybranych propozycji wyłonił się łączący je motyw przewodni: każdy z wybranych filmów bez wątpienia dołączy do klasyki współczesnego kina. Wybrana piątka prezentuje filmowe piękno i różnorodność, odkrywa na nowo poetycki wymiar kinematografii, będąc jednocześnie dobrą rozrywką.
"Aftersun"
Lutowy repertuar otwiera kameralne, poruszające i niezmiernie ciepłe, chociaż jednocześnie smutne dzieło sztuki. Jednocześnie niezwykły debiut. "Aftersun" Charlotte Wells stał się perłą Tygodnia Krytyków ubiegłorocznej edycji Festiwalu Filmowego w Cannes. Doceniony tam Nagrodą Jury sekcji, zaczął w kolejnych miesiącach podbijać serca krytyków i publiczności kolejnych festiwali. Wells otrzymała jedną z najważniejszych amerykańskich nagród kina niezależnego - Gotham Award - za przełomową reżyserię. Nic dziwnego. Szkotka już wcześniej zwracała na siebie uwagę wrażliwością i wizjonerskim podejściem do uniwersalnego języka filmowego, w który tchnęła odrobinę świeżości.
Wells w scenariusz wplotła sporą część własnego bagażu emocjonalnego i tematycznie nawiązała do swojego debiutanckiego krótkiego metrażu "Tuesday" z 2015 roku, w którym również przyglądała się postaci młodego rodzica. Akcja filmu dzieje się w w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku na tureckiej riwierze. Tuż przed swoimi 31. urodzinami Calum przylatuje tu z 11-letnią córką Sophie. To z jej perspektywy poznajemy całą historię i razem z nią próbujemy zrozumieć kolejne wydarzenia. Oczywiście, "Aftersun" budzi wiele skojarzeń. "Debiutanci", "Spadkobiercy", "Był sobie chłopiec", "C'mon, C'mon" - to tylko niektóre z nich. Ale takiego spojrzenia na relację ojciec - córka (czy ogólniej ojciec - dziecko) nie było. Wells z ogromną delikatnością i rozwagą zderza ze sobą wyobrażenie Sophii o Calumie oraz to, kim jest w rzeczywistości. Trzydziestolatek zaś stara się zapewnić córce wszystko, co najlepsze, tworzyć z nią wspólnie niezapomniane wspomnienia. Jednocześnie nie chce dać jej odczuć tego, że zmaga się z problemami finansowymi, brakiem pracy oraz stanami depresyjnymi po rozstaniu z jej matką. Zresztą to, z jaką uważnością i uczciwością reżyserka zobrazowała człowieka w depresji, powinno trafić do filmowych podręczników.
Z perspektywy warsztatowej, Wells bawi się najróżniejszymi stylistykami, próbując jak najwierniej odtworzyć klimat lat 90. Przede wszystkim w lekki sposób tworzy rezonujący na długo obraz tacierzyństwa, wyidealizowanej relacji młodego rodzica z dzieckiem, które widzi i rozumie znacznie więcej, niż dorosłym się wydaje. Szkotka nie osiągnęłaby tak fenomenalnego efektu bez odtwórców głównych ról. Paul Mescal (nominowany do Oscara za główną rolę męską), który zachwycił rolą w serialowym majstersztyku "Normalni ludzie", kolejny raz w swojej karierze chwyta za serce i nie puszcza do ostatniej sceny. A wcielająca się w 11-letnią Sophie Frankie Corio, która pokonała ponad 800 kandydatek do tej roli, zasługuje na wyraz najszczerszego podziwu. Oby rozważnie rozwijała swój talent.
"Aftersun" w reżyserii Charlotte Wells w kinach od 3 lutego.
"Chora na siebie"
Ci, którzy uważnie przyglądają się najważniejszym festiwalom filmowym świata, wiedzą, że bardzo dobre tytuły pojawiają się nie tylko w Konkursach Głównych, co potwierdza między innymi wspomniany "Aftersun". Ubiegłoroczna lista filmów sekcji Un Certain Regard Festiwalu Filmowego w Cannes wypełniona była głośnymi produkcjami. Jedna z nich trafi w lutym do polskich kin. Jest to niezwykle trafna tragifarsa "Chora na siebie". Film jest drugą pełnometrażową fabułą norweskiego reżysera i scenarzysty Kristoffera Borgliego. Jednocześnie jest to najnowszy film producentów "Najgorszego człowieka na świecie" (reż. Joachim Trier): Dyveke Bjørkly Graver, Andrei Berentsen Ottmar i Toma Kjesetha.
"Chora na siebie" to błyskotliwa, słodko-gorzka czarna komedia o tym, do czego zdolny jest człowiek, żeby zostać zauważonym. Główną bohaterką jest dwudziestoparoletnia Signe (w tej roli wchodząca gwiazda norweskiego kina, niezwykle błyskotliwa Kristine Kujath Thora), która pracuje jako baristka w jednej z kawiarnii. Mieszka ze swoim partnerem - Thomasem, którego artystyczna kariera właśnie nabiera tempa. To na nim skupiona jest uwaga wszystkich, przez co Signe czuje się niewidzialna. W trakcie spotkań towarzyskich, inni wchodzą jej w słowo, nikt nie jest ciekaw jej zdania. Pewnego dnia do kawiarni wbiega kobieta, która została pogryziona przez psa. Signe jej pomaga i wpada na pomysł, żeby zaistnieć wśród znajomych. Ku jej zdziwieniu, przyciąga uwagę jedynie na chwilę. Decyduje się na bardziej drastyczne rozwiązanie, żeby zdobyć uznanie nie tylko wśród znajomych, ale również medialne. Jednak - jak się okazuje - nie jest w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji swojego planu.
Borgli w oryginalny, inteligentny i wyważony sposób punktuje coraz powszechniejszą społeczną obsesję, wynikającą z potrzeby bycia zauważonym, którą doskonale widać w portalach społecznościowych. Prawdą jest, że potrzeba akceptacji, poczucia przynależności, bycia wysłuchanym i zrozumianym, jest czymś naturalnym. Natomiast coraz częściej pojawiają się przekazy medialne o internetowych oszustach i oszustkach, fałszywych influenserach i influenserkach. O historiach, tworzonych tylko po to, żeby zaistnieć. Norweg świetnie wyczuł to, co za tymi historiami stoi, tworząc pogłębiony, świetnie zrealizowaną satyrę. Momentami to opowieść drastyczna i odrażająca, ale jednocześnie zabawna, wciągająca utkana świetnym poczuciem humoru. W efekcie to rzadki, uczciwy i szczery kontrkulturowy komentarz, obnażający romatyzowaną niejednokrotnie magię lajków w portalach społecznościowych.
"Chora na siebie" w reżyserii Kristoffera Borgliego w kinach od 3 lutego.
"Wieloryb"
Każdy film Darrena Aronofskyego jest wydarzeniem, które budzi ciekawość na długo przed premierą. A gdy już trafi na duże ekrany, dzieli krytykę i publiczność. Nie zmienia to faktu, że twórca takich tytułów jak "Pi", "Requiem dla snu", "Zapaśnik" czy "Czarny łabędź" wypracował swój niezwykły poetycki język filmowy. Zdobywca Złotego Lwa za "Zapaśnika" w 2008 roku i nominowany do Oscara za najlepszą reżyserię ("Czarny łabędź") w 2011 roku, wrócił w ubiegłym roku z nową fabułą. Światowa premiera "Wieloryba" odbyła się w ramach Konkursu Głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Chociaż tytuł zebrał bardzo różne, czasem sprzeczne ze sobą recenzje, szybko stał się jednym z oscarowych faworytów.
"Wieloryb" jest uniwersalną, wielowarstwową, wielowątkową opowieścią o wstydzie, poczuciu winy, żałobie i ludzkim niezrozumieniu. Mało tego. To bardzo przejmujący portret człowieka, który zrezygnował z siebie i swojego życia. To, co zachwyca w filmie, to brak jednoznaczności - nic tu nie jest dosłowne i oczywiste. Scenariusz "Wieloryba" napisał Samuel D. Hunter na podstawie własnej sztuki teatralnej z 2012 roku o tym samym tytule. To właśnie fakt, że od samego początku czuć teatralność "Wieloryba", sprawia, że jest to film wyjątkowy.
Charlie (fenomenalny Brendan Fraser) jest nauczycielem języka angielskiego. Zajęcia prowadzi zdalnie, a swoim uczniom mówi, że ma zepsutą kamerę w komputerze i może jedynie łączyć się z nimi audio. Jak się okazuje, jest chorobliwie otyły. Ledwo jest w stanie się podnieść z kanapy, z ogromnym trudem porusza się przy pomocy balkonika rehabilitacyjnego. Zamawia hurtowe wręcz porcje pizzy, hamburgerów i frytek, dostawcom zostawia pieniądze w oknie i prosi ich, żeby zostawiali zamówienia na werandzie. Z listonoszem kontakt ma jedynie przez drzwi. Jedyną osobą, obecną w jego życiu jest jego pielęgniarka i przyjaciółka Liz. Pewnego dnia zostaje przyłapany na masturbacji przez Thomasa - domokrążcy, należącego do kościoła "New Life". Charlie doznaje ataku serca, ale uparcie odmawia hospitalizacji, tłumacząc się, że nie ma ubezpieczenia zdrowotnego i nie stać go na leczenie.
Pod adresem Aronofskyego pojawiły się głosy oburzenia. Reżyserowi zarzucano promowanie fatofobii oraz powielanie negatywnych stereotypów na temat osób chorobliwie otyłych. Trudno mi to zrozumieć. "Wieloryb" nie jest filmem o otyłości, która posłużyła Aronofskyemu i Hunterowi jedynie jako punkt wyjścia, środek artystyczny obrazujący samoizolację, zachowania autodestrukcyjne, za jakimi kryją się konkretne emocje, przeżycia i kondycja psychologiczna. Każda postać jest tu idealnie skrojona. Nie ma tu "zagrywania się" (czyli przesadnego, ekspresyjnego aktorstwa), co widać wyraźnie w sposobie gry Frasera - aktor emocje mógł wyrażać jedynie twarzą, mimiką. Aronofsky, który dotychczas nie był kojarzony z czułością czy empatią, stworzył film, w którym każdy odnajdzie własne przeżycia. Historię na wskroś uniwersalną i aktualną, która uderza w najczulsze struny.
"Wieloryb" w reżyserii Darrena Aronofskyego w kinach od 17 lutego.
"Blisko"
Lukas Dhont w 2018 roku stał się "cudownym dzieckiem europejskiej kinematografii". 26-letni wówczas belgijski debiutant zachwycił krytykę i publiczność "Dziewczyną". Pierwsza pełnometrażowa fabuła Belga pojawiła się w prestiżowej sekcji Un Certain Regard Festiwalu Filmowego w Cannes. Film został doceniony Złotą Kamerą (za najlepszy pełnometrażowy debiut), Queer Palm (za najlepszy film festiwalu, dotykający kwestii związanych ze społecznością LGBTQ+) oraz Nagrodę Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI za najlepszy film sekcji Un Certain Regard. "Dziewczyna", czyli opowieść o transseksualnej dziewczynie, która chce spełnić swoje marzenia o zawodowej scenie baletu klasycznego, zdobyła również w 2019 roku nominację do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Oczywiście, lista nagród i nominacji dla tego filmu była znacznie dłuższa.
Po niezwykłym debiucie, Dhont do Cannes powrócił w maju ubiegłego roku z filmem "Blisko", który znalazł się w Konkursie Głównym festiwalu. Jury pod przewodnictwem francuskiego aktora Vincenta Lindona, nagrodziło film Wielką Nagrodą Jury ex aequo z filmem Claire Denis "Gwiazdy w południe". "Blisko" jako oficjalny belgijski kandydat do Oscara, również ostatecznie otrzymał nominację.
"Blisko" to opowieść o nastoletniej przyjaźni, nagłej stracie i próbie zrozumienia najtrudniejszych uczuć. Dhont po raz kolejny wykazał się nie tylko niesamowitym talentem filmowym, ale również nieprzeciętną uważnością, z jaką pracuje z nastoletnimi aktorami i aktorkami. Dwóch 13-latków Leo (niesamowity debiut aktorski Edena Dambrine’a) i Remiego łączy bliska, wieloletnia przyjaźń. Po kolejnych wspólnie spędzonych wakacjach, chłopcy trafiają do nowej szkoły. Ich rówieśnicy nie rozumieją przyjaźni i bliskości, jaka ich łączy. Głupie komentarze powodują, że Leo zaczyna oddalać się od Remiego.
"Blisko" zachwyca baśniową subtelnością i lekkością, z jaką Dhont obrazuje najtrudniejsze do udźwignięcia emocje. Nie tylko dla 13-latków, ale dla każdego człowieka. Zawstydzenie, strata, złamane serce, poczucie winy czy żałoba to niektóre z nich. Inspiracją do scenariusza, który Dhont napisał razem z Angelo Tijssensem (współscenarzysta "Dziewczyny"), była książka amerykańskiej psycholożki rozwojowej Niobe Way (profesorki Uniwersytetu Nowojorskiego): "Deep Secrets: Boys' Friendships and the Crisis of Connection". To właśnie pojęcie "bliskiej przyjaźni", które Way opisuje, stało się źródłem tytułu filmu Belga i punktem wyjścia całej opowieści. I to jest chyba najbardziej zachwycające w tym filmie: Dhont bardzo bliską, naturalną, czystą więź między dwiema osobami, zderza ze społecznymi wyobrażeniami, schematami i normami kulturowymi. Docieka, sonduje i bada, ale nie serwuje prostych, banalnych odpowiedzi. W efekcie "Blisko" jest wyjątkowo wyważonym, czułym obrazem przyjaźni i jednocześnie gorzko szczerym studium samotności.
"Blisko" w reżyserii Lukasa Dhonta w kinach od 17 lutego.
"Tar"
To jest jeden z tych filmów, o którym trudno zapomnieć. Niech to będzie zachęta, a nie przestroga. Amerykański aktor, reżyser i scenarzysta Todd Field doskonale wie, jak chwycić swoją widownię za gardło. Najdoskonalej pokazuje to jego trzecia pełnometrażowa fabuła "Tar", która zachwyciła krytykę i publiczność podczas ubiegłorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie jury pod przewodnictwem Julianne Moore nagrodziło Cate Blanchett za główną rolę w filmie Fielda. Nic dziwnego. Blanchett wzbiła się na wyżyny aktorstwa, tworząc jedną z najbardziej ikonicznych postaci kobiecych w kinematografii XXI wieku. Zresztą, Field napisał scenariusz z myślą o australijskiej aktorce i gdyby nie przyjęła tej roli, film by nie powstał. Nawet po pierwszym seansie "Tar", trudno sobie wyobrazić ten film z kimkolwiek innym w roli głównej. A jest to jeden z tych rzadkich tytułów, który z ogromną siłą rażenia uderza przy każdym kolejnym seansie.
16 lat po "Małych dzieciach" z Kate Winslet, Jennifer Connelly i Patrickiem Wilsonem, który opisywany był jako "film o smutku przedmieść", Field sięgnął po zupełnie inną strategię autorską. W "Tar" zamiast przyglądać się wybranym grupom społecznym, stworzył niezwykle precyzyjne studium przypadku. Jakby uporczywie szukał odpowiedzi na pytanie: co kryje się za geniuszem? A że jest niezwykle uzdolnionym filmowcem, to nie poszedł na skróty. Nieco na przekór popularnym i łatwym do "sprzedania" trendom, kręcenia filmów biograficznych legendarnych postaci historycznych, Field sięgnął po fikcję. Przy okazji, udowodnił prawdziwość słów Francisa Bacona: "Prawda jest bardzo trudna do opowiedzenia, dlatego czasem potrzebuje fikcji, żeby ją uwiarygodnić".
"Tar" jest historią fikcyjnej amerykańskiej, genialnej dyrygentki i kompozytorki Lydii Tar, która dotarła na szczyt i jako pierwsza została główną dyrygentką Berlińskich Filharmoników, co w świecie muzyki klasycznej uznawane jest jako największy z możliwych sukcesów. Dzieli życie pomiędzy Berlinem i Nowym Jorkiem. W niemieckiej stolicy mieszka z żoną - Sharon Goodnow (w tej roli równie fascynująca Nina Hoss - zdobywczyni Srebrnego Niedźwiedzia Berlinale 2007 za rolę w filmie "Yella" Christiana Petzolda), tworząc "power couple" berlińskiej orkiestry. Goodnow jest pierwszą skrzypaczką zespołu, wywodząca się z bardzo wpływowej berlińskiej rodziny muzycznej. Razem wychowują córkę - Petrę, współpracują przy realizacji kolejnych koncertów, nagrań i innych projektów Tar. Sama genialna dyrygentka, gromadzi wokół siebie wiele młodych, utalentowanych, początkujących dyrygentek i wirtuozek, które traktuje jak zabawki. Bowiem ta sama Tar - wybitna, genialna, inteligentna i onieśmielająca erudycją artystka - jest jednocześnie narcystyczną manipulatorką, wykorzystującą swoją pozycję do zaspokajania własnych potrzeb, umacniania swojego ego. Tu postawię kropkę, jeśli chodzi o samą fabułę.
Prawdopodobnie nikt nie miał dotychczas wątpliwości, że Cate Blanchett jest jedną z najbardziej utalentowanych i najwybitniejszych aktorek współczesnego kina i teatru. W "Tar" natomiast dostała możliwość stworzenia roli życia i z niej skorzystała. - Przez to, że była to rola wymagająca fizycznie, a jej echa ciągle są we mnie, myślę, że - podobnie jak spora część widowni - potrzebuję czasu, żeby sobie to przepracować. Oczywiście, mam ogromne szczęście, że pracuję z niesamowitymi reżyserami, którzy odmienili moje życie. Jeśli to wszystko składa się w taką całość, to (ta postać -red.) pozostaje we mnie i sprawia, że nie mam ochoty ponownie pracować. Naprawdę myślę, że czas aby skończyć z aktorstwem - powiedziała w niedawnym wywiadzie aktorka. Oby to nie była jej ostateczna decyzja. Jednak jestem w stanie zrozumieć, jak wyczerpująca i wymagająca była to dla niej postać. Z łatwością można to zauważyć w niuansach Tar w wydaniu Blanchett: zrytualizowane obsesje, najdrobniejsze tiki, gestykulacja, mimika. Aktorka, która gra na pianinie i czyta nuty, dzięki współpracy z dyrygentką Natalie Murray Beale, wypracowała własny styl prowadzenia orkiestry.
Ostatecznie "Tar" to coś więcej niż studium genialnej postaci, która jednocześnie jest toksyczną tyranką, bezwzględnie nadużywającą zdobytą władzę. Wchodząc za kulisy świata muzyki klasycznej, Field pisze nienachalny, pozbawiony moralizatorstwa traktat filozoficzny o kondycji kultury cywilizacji zachodniej. Stawia szereg bardzo aktualnych, niejednokrotnie trywializowanych pytań. Jakich? Tej przyjemności nie odbiorę nikomu.
"Tar" w reżyserii Todda Fielda w kinach od 24 lutego.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: M2 Films