Atak amerykańskich komandosów w Jemenie, przeprowadzony w niedzielę rano, był pierwszą tego rodzaju operacją zatwierdzoną przez Donalda Trumpa. Operacja nie poszła jednak zgodnie z planem. Zginął komandos, a świt odsłonił na jemeńskiej pustyni szczątki samolotu MV-22 Osprey.
Operację uderzenia na członków Al-Kaidy Półwyspu Arabskiego mieli przeprowadzić członkowie Oddziału Szóstego jednostki US Navy SEALs, czyli elita amerykańskich sił specjalnych. Dokładny cel operacji nie jest znany. Nieoficjalnie było to "zbieranie informacji wywiadowczych."
Pechowa operacja
Wysłanie komandosów na akcję w Jemenie zostało zaakceptowane osobiście przez Trumpa, co robił po raz pierwszy. Operacja wymagała jego zgody, ponieważ wysłano żołnierzy USA na terytorium obcego państwa i naruszono jego granice, a co za tym idzie była ona ryzykowna.
Podczas operacji coś poszło nie tak. Najpierw w starciu z bojówkarzami Al-Kaidy zginął jeden komandos, a trzech kolejnych zostało rannych. W celu ich ewakuacji wezwano samolot MV-22 Osprey, który prawdopodobnie wystartował z krążącego u wybrzeży Jemenu okrętu desantowego z brygadą ekspedycyjną Korpusu Piechoty Morskiej. Maszyna rozbiła się jednak podczas lądowania. Ranny został jeden z członków załogi. Stwierdzono, że nie da się jej szybko naprawić i ewakuować, wobec czego zapadła decyzja o porzuceniu maszyny i jej zniszczeniu przy pomocy bomby, którą prawdopodobnie zrzucił wspierający komandosów F-16 z bazy Camp Lemmonier w Dżibuti. Już po świcie okoliczni mieszkańcy zrobili zdjęcia tego, co zostało z MV-22. To niewiele ponad wypalone rumowisko. Po nielicznych zachowanych częściach, zwłaszcza łopatach wirnika, można rozpoznać, że był to charakterystyczny amerykański hybrydowy samolot, zdolny do startowania i lądowania jak śmigłowiec.
Mają być liczne ofiary cywilne
Trump i nowy sekretarz obrony James Mattis zapowiadali, że będą zdecydowanie ostrzej działać wobec organizacji terrorystycznych na całym świecie. Między innymi przy pomocy sił specjalnych. Pierwsza próba nie przebiegła idealnie, choć odpowiadające za akcje Centralne Dowództwo USA (CENTCOM) stwierdziło, że zabito 14 bojówkarzy Al-Kaidy i zebrano ważne informacje wywiadowcze. Według relacji okolicznych mieszkańców atak rozpoczął się świtem od nalotu w wykonaniu amerykańskiego drona, po którym do akcji wkroczyli komandosi dostarczeni śmigłowcami. Amerykanie mieli zabić wszystkich obecnym w zbombardowanym domu i wdać się w walkę z napływającym z okolicy bojówkarzami. Pojedynek miał rozgorzeć na tyle, że doszło do kolejnych nalotów. Lokalne służby medyczne twierdzą, że zginęło w nich około 30 osób, w tym 10 kobiet i dzieci. Jedną z ofiar ma być ośmioletnia córka zabitego w 2011 roku przez amerykańskiego drona Anwara al-Awlakiego, przywódcy Al-Kaidy Półwyspu Arabskiego. - Pocisk trafił ją w szyję. Cierpiała dwie godziny. Dlaczego zabijać dzieci? To jest ta nowa amerykańska administracja. To bardzo smutne, wielka zbrodnia - powiedział reporterowi agencji Reutera dziadek dziewczynki, Nasser al-Awlaki. Pentagon nie odniósł się do informacji o ofiarach cywilnych. Biorąc pod uwagę oficjalne wypowiedzi Trumpa i jego doradców, można się spodziewać w przyszłości kolejnych takich ataków.
Autor: mk\mtom / Źródło: Reuters, The New York Times, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Twitter