Rozruchy i płomienie - tak wyglądał Bangkok po szturmie wojska na obóz antyrządowych demonstrantów, którzy podpalili 5 budynków, w tym giełdę papierów wartościowych i dom towarowy. Co najmniej 12 osób zginęło, a ponad 50 zostało rannych. Przywódcy rozruchów ostatecznie poddali się. W mieście wprowadzono godzinę policyjną.
W zamieszkanym przez 15 milionów ludzi stolicy Tajlandii doszło do przerw w dostawach energii elektrycznej. Dotknęły one m.in. turystyczną dzielnicę, w której znajdują się luksusowe hotele. Oprócz giełdy i centrum handlowego podpalono kino, kilka banków i siedzibę instytucji nadzorujących sieć elektryczną.
Media oblęzone
Protestujący zwrócili się również przeciwko miejscowym mediom, które oskarżają o sprzyjanie władzom. Zaatakowali siedzibę telewizji Channel 3, podpalając zaparkowane przed nią samochody; uruchamiając system przeciwpożarowy doprowadzili do zalania budynku. Telewizja przestała nadawać. Anglojęzyczny dziennik "Bangkok daily" po otrzymaniu gróźb ewakuował swoich pracowników.
Tajski rząd zdecydował o wprowadzeniu w stolicy godziny policyjnej od godz. 20 w środę do godz. 6 rano w czwartek. Następnie władze ogłosiły też godzinę policyjną w 21 innych regionach kraju, gdzie również doszło do aktów przemocy i gdzie jest silny ruch antyrządowy.
12 ofiar
Podczas operacji wojskowej przeprowadzonej w celu rozproszenia antyrządowych demonstrantów od ponad miesiąca domagających się ustąpienia rządu i rozpisania nowych wyborów co najmniej 12 osób, w tym włoski fotoreporter,
zginęło, a ponad 50 zostało rannych.
Od rana trwała mobilizacja wojska wokół obozu antyrządowych demonstrantów w centrum Bangkoku. Od świtu żołnierze strzelali w powietrze. Apelowali też do protestujących, aby opuścili zabarykadowane obozowisko. "Apelujemy o natychmiastowe opuszczenie tego terenu. Rząd jest bliski przeprowadzenia operacji" - nawoływało wojsko przez megafony.
Czerwone koszule wywiesiły białą flagę
Żołnierze opryskiwali armatkami wodnymi okalające obóz barykady z opon i bambusowych łodyg, aby nie dopuścić do ich podpalenia przez demonstrantów, użyli również gazu łzawiącego. Wreszcie wozy opancerzone przełamały płonące barykady. Żołnierze prowadzili ostrzał obozowiska z wznoszących się nad nim wiaduktów kolejowych.
Ostatecznie oddziałom rządowym udało się pokonać opór około trzech tysięcy "czerwonych koszul" i wyrzucić ich z ufortyfikowanego obozu w centrum miasta, który zajmowali od sześciu tygodni.
W chwili, gdy liderzy "czerwonych koszul" poddawali się, w obozie eksplodowały trzy granaty, ciężko raniąc dwóch żołnierzy i zagranicznego dziennikarza.
Przepraszam wszystkich, ale nie chcemy kolejnych strat - oświadczył jeden z nich oficjalnie odwołując protesty. Kilka minut później telewizja pokazała czterech przywódców antyrządowych demonstracji w areszcie.
Zamieszki w całej Tajlandii
Po informacji o szturmie na obóz demonstrantów w Bangkoku zamieszki wybuchły również w miastach Udon Thani i Khon Keon na północnym wschodzie Tajlandii. Demonstranci zaatakowali tam budynki władz miejskich i podpalili je.
W środę wieczorem premier Abhisit Vejjajiva powiedział w wystąpieniu telewizyjnym, że "wierzy, iż uda się zakończyć to, co się dzieje, i przywrócić pokój i porządek". Nie ma jednak, jak pisze agencja Reutera, pewności, że to już ostatni akord protestów antyrządowych, a nie początek jeszcze intensywniejszych zamieszek.
Wojna partyzancka?
Obalony w bezkrwawym zamachu wojskowym w roku 2006 były premier Tajlandii Thaksin Shinawatra powiedział, że operacja wojska wobec protestujących może doprowadzić do wojny partyzanckiej. Thaksin, który przebywa na uchodźstwie, jest przez adwersarzy uważany za najbardziej skorumpowanego polityka. Dla swoich zwolenników, których reprezentują "czerwone koszule", jest pierwszym politykiem, który dostrzegł miliony biedaków w Tajlandii
Od chwili rozpoczęcia protestów w marcu, w starciach "czerwonych koszul" z wojskiem zginęło niemal 70 osób, a ponad 1700 zostało rannych.
Źródło: PAP, Reuters