Choć mają różne motywacje, łączy ich jeden cel - zawrzeć porozumienie z Iranem w sprawie jego programu atomowego. Dlaczego jest to dla nich korzystne? Jakimi powodami kierują się mocarstwa rozmawiając z Teheranem i co chcą osiągnąć?
STANY ZJEDNOCZONE
Najważniejszym negocjatorem po stronie tzw. Grupy 5+1 - USA, Chiny, Rosja, Wielka Brytania, Francja i Niemcy - są z całą pewnością Stany Zjednoczone. Bez przesady można powiedzieć, że to one nadają ton rozmowom i nic, co nie zostanie przez Waszyngton zaakceptowane, nie ma prawa pojawić się na stole negocjacyjnym. To także Stany Zjednoczone mają w ręku narzędzie w postaci sankcji gospodarczych - abstrahując od głosu w Radzie Bezpieczeństwa - na których zniesieniu zależy Teheranowi.
Gdy w 2003 r. okazało się, że Iran prowadzi badania nad atomem, w tym prace nad bronią (czemu Teheran do dziś zaprzecza, ale co do czego mało kto ma wątpliwości), gospodarzem Białego Domu był George W. Bush, prezydent zaangażowany w "wojnę z terroryzmem", którego wizytówką nie stały się negocjacje i dyplomacja. Niemniej jednak - mimo że zaliczył Iran do swojej słynnej "osi zła" - już Bush starał się rozmawiać z Teheranem o jego programie atomowym. Jego propozycja rozmów została jednak odtrącona przez Najwyższego Przywódcę Iranu ajatollaha Aliego Chameneiego i do końca kadencji Bush ograniczył się w kontaktach z Iranem do nakładania sankcji i retorycznych bitew.
Sytuacja zmieniła się, gdy Busha w Białym Domu zastąpił w 2009 r. Barack Obama, który tuż po objęciu władzy zadeklarował gotowość do rozmów z Iranem, mówiąc w inauguracyjnym przemówieniu o "wyciągniętej otwartej dłoni do Iranu". Jednak i jego propozycja trafiła w próżnię - przez cztery lata kwestia bezpośrednich rozmów USA-Iran była odrzucana przez Teheran. Dopiero na początku 2013 r., gdy swoją kadencję kończył twardogłowy Mahmud Ahmadineżad znany ze swojej antyamerykańskiej i antyizraelskiej retoryki, coś się ruszyło.
Gdy prezydentem Iranu został kilka miesięcy później umiarkowany konserwatysta Hasan Rowhani, kontakty ruszyły niemal z kopyta - mieliśmy więc pierwszą rozmowę telefoniczną od 1979 r. między prezydentem USA a tak wysokim oficjelem irańskim jak prezydent, a potem bezpośrednie spotkania szefów dyplomacji obu krajów.
Owocem nowej polityki zarówno Obamy jak i Rowhaniego (bez poparcia i namaszczenia ze strony Chameneiego otwarcie nie byłoby możliwe) było przyspieszenie negocjacji nt. irańskiego programu atomowego, czego efektem było zawarcie tymczasowego porozumienia genewskiego w listopadzie 2013 r., którego zamknięciem mają być obecne negocjacje w Wiedniu nad ostatecznym porozumieniem.
Dla Waszyngtonu osiągnięcie porozumienia z Iranem to nie tylko (choć przede wszystkim) możliwość zagwarantowania (a przynajmniej zwiększenia gwarancji wobec sytuacji bez porozumienia), że kraj ten nie będzie miał broni atomowej, ale też ustabilizowanie regionu Bliskiego Wschodu targanego wieloma konfliktami, w tym tym najnowszym i najbardziej niebezpiecznym, czyli wojną z Państwem Islamskim.
Usuwając Iran z listy natychmiastowych zagrożeń, Waszyngton będzie mógł skoncentrować się na rozwiązaniu sprawy dżihadystycznego niebezpieczeństwa, mając w Iranie nie tyle sojusznika (choć oba kraje niebezpośrednio współpracują w walce z IS) co nie-wroga. W odległej zaś perspektywie może między obu krajami narodzić się zrąb porozumienia, który tak bardzo niepokoi Izrael czy Arabię Saudyjską.
Jest też jeszcze bardziej ludzki czynnik amerykańskiego zaangażowania w negocjacje. Gdyby udało się je uwieńczyć sukcesem, Barack Obama przeszedł by do historii jako jego współtwórca, co przy braku innych znaczących sukcesów Obamy w polityce zagranicznej, musi być sporą motywacją do działania.
ROSJA
Mocarstwem o najbardziej złożonej motywacji w negocjacjach jest Rosja. Dla Moskwy bowiem zarówno sukces negocjacji jak i ich porażka będą dobrą nowiną.
Sukces będzie oznaczał, że Iran będzie dalej od broni atomowej niż bliżej, a pewne jest, że Moskwa nie pragnie kolejnego państwa z tą bronią. Pozytywny scenariusz negocjacji to także dla Rosji konkretne pieniądze z paliwa do elektrowni atomowych, które Moskwa będzie dostarczać Iranowi, choć nie wiadomo dokładnie jak długo. Paliwo to będzie zresztą zasilało elektrownie rosyjskiej konstrukcji i to być może aż dziewięć. Do istniejącej już bowiem elektrowni w Buszerze - zbudowanej przez Rosjan - w następnych latach dołączyć ma osiem kolejnych, co z kolei dało Iranowi podstawę do twierdzeń, że potrzebuje odpowiedniej liczby instalacji - tzw. wirówek - do samodzielnej produkcji paliwa.
"Atomowe powiązania" z Iranem to zatem także doskonała karta przetargowa w stosunkach z Zachodem, tak napiętych za sprawą konfliktu na Ukrainie, choć publicznie Moskwa ani Waszyngton nie łączą tych dwóch spraw.
Ale i porażka negocjacji, czy ich przedłużenie, to gra na korzyść Moskwy. W jej interesie jest bowiem przedłużanie kryzysu, co gwarantuje zaangażowanie w niego Amerykanów i odciągnięcie ich od innych spraw (np. Ukraina, wzmocnienie NATO). Pozostające w mocy sankcje nałożone na Iran, które mogłyby być zniesione po satysfakcjonujących negocjacjach, to także gwarancja, że irańska ropa (czy gaz) nie popłynie na rynki szerokim strumieniem, co przy niskiej cenie tego surowca nie byłoby dla Rosji korzystne.
W dłuższej perspektywie dalsza izolacja Iranu także jest na korzyść Rosji. Skazywałaby ona bowiem Teheran na pogłębienie politycznych i gospodarczych związków z Rosją (ale też z Chinami), oddalając perspektywę znormalizowania stosunków z Zachodem.
FRANCJA
Jeśli ktoś w dotychczasowych negocjacjach z Iranem odgrywał rolę "złego gliny", to był to Paryż. Francuzi od początku rozmów w ubiegłym roku postrzegani byli jako przeciwwaga dla głodnych porozumienia Amerykanów. To szef francuskiej dyplomacji zagroził powodzeniu tymczasowego porozumienia w Genewie w listopadzie 2013 r., gdy oznajmił, że nie zaakceptuje "gry w durnia", jaką jego zdaniem stały się negocjacje. To Laurent Fabius, wbrew wcześniejszej i późniejszej praktyce, ujawnił publicznie, jakie punkty rozmów sprawiają największe problemy w rozmowie z Irańczykami (chodziło o wzbogacanie uranu i elektrownię w Araku).
Żeby uniknąć podobnej sytuacji w tym roku, sekretarz stanu USA John Kerry zanim udał się na negocjacje do Wiednia, zawitał do Paryża (Londyn też odwiedził), by spotkać się z Fabiusem.
Skąd taka postawa? Pierwszym powodem są ekonomiczne interesy Paryża, któremu z merkantylnych powodów bliżej do krajów arabskich Zatoki Perskiej niż do Iranu. Większe pieniądze robią bowiem Francuzi z Arabami bojącymi się wzmocnienia roli Iranu. Drugi powód może być ambicjonalny. Jako że w praktyce jedyne sukcesy administracja prezydenta Francois Hollande'a odnosi na polu zagranicznym, Francuzi i tym razem chcieli pokazać, że są znaczącym graczem, z którym liczą się nawet Stany Zjednoczone.
NIEMCY
Kraj "+1+, czyli jedyny niestały członek Rady Bezpieczeństwa po stronie mocarstw. Miejsce to Berlin zawdzięcza Joschce Fischerowi, szefowi MSZ w 2003 r., który jako pierwszy wyszedł z inicjatywą rozmów z Iranem nt. jego programu atomowego. I jeśli w trakcie negocjacji Paryż był "złym gliną", to jeśli ktoś był tym dobrym, to Berlin. I tutaj głównie chodzi o pieniądze. Niemcom zależy bowiem bardzo na tym, by już wzrastający eksport do Iranu powiększał się jeszcze szybciej, co bez zniesienia sankcji nie będzie możliwe.
Berlin chce kontynuować kilkudziesięcioletnie dobre relacje gospodarcze jeszcze z czasów szacha, by przewrócić niemieckim przedsiębiorcom wiodącą rolę na irańskim rynku. Niemcy chcą też niejako zaświadczyć własnym przykładem - jedyne państwo bez arsenału jądrowego po stronie mocarstw - że możliwe jest utrzymywanie cywilnego programu atomowego bez chęci wchodzenia w wymiar militarny.
Autor: Maciej Tomaszewski / Źródło: tvn24.pl