To był wyjątkowo trudny rok dla Bałkanów. Niepokoje społeczne i polityczne, widmo odradzających się separatyzmów i konfliktów etnicznych, największa w historii powódź oraz bardzo aktywna rola Moskwy, która próbuje odsunąć ten region kontynentu od integracji z Unią Europejską.
Drugi rok członkostwa Chorwacji w Unii Europejskiej zaczął się od szokującej informacji o tym, że jednym z pierwszych realnych beneficjentów wejścia kraju do Wspólnoty będzie gen. Ante Gotovina - w przeszłości przez lata ścigany i oskarżony przez trybunał w Hadze o popełnienie zbrodni wojennych na cywilnej ludności serbskiej.
Stary człowiek i morze
Ante Gotovina, którego oddziały latem 1995 r. doprowadziły do exodusu ponad 200 tys. Serbów z zamieszkiwanych przez nich ziem znajdujących się w granicach Chorwacji, po uniewinnieniu przez trybunał wrócił do ojczyzny w aurze bohatera i zaczął realizować swoje marzenia sprzed lat. Wraz z przyjacielem dostali kilka kredytów z banków, kupili kutry rybackie i pozyskali od sporej grupy rybaków ich kwoty na połowy tuńczyka. Gotovina zaczął więc własny interes i, pływając po ukochanym Adriatyku, dostaje jeszcze pieniądze z Unii Europejskiej - niegdyś ganiącej Zagrzeb za brak współpracy w poszukiwaniach generała prowadzonych przez prokuratorów z Hagi.
Drugie życie Ante Gotoviny elektryzowało najbardziej samych Chorwatów, ale w lutym na kraje byłej Jugosławii zwróciły się już oczy całej Europy.
Wtedy w dwóch autonomicznych częściach Bośni i Hercegowiny - Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republice Serbskiej - na ulice wyszli przedstawiciele wszystkich narodów tego kraju.
Obywatele protestowali przeciwko wciąż rosnącemu, a od dawna i tak najwyższemu bezrobociu w Europie (ponad 40 proc.) oraz przerostowi aparatu administracyjnego. Bośnia i Hercegowina jest bowiem krajem, którego system polityczno-administracyjny stworzono na bazie parytetów między tworzącymi ją narodami. To sprawia, że w każdym urzędzie pracuje trzech przedstawicieli aparatu państwowego w miejsce jednego, każdy z regionów ma swój autonomiczny parlament, w kraju urzęduje dwóch premierów i trzech prezydentów.
Nowy serbski rząd i albański separatyzm
Wydawało się, że lutowe protesty w paradoksalny sposób pogrzebią tradycyjne podziały etniczne i zjednoczą Boszniaków (bośniackich muzułmanów), Chorwatów i Serbów, po raz pierwszy od zakończenia wojny w 1995 r. O tym, że są to jedynie mrzonki, przekonali się wszyscy już w marcu, zaraz po tym, gdy Władimir Putin podpisał akt aneksji Krymu przez Rosję.
W BiH, Serbii i Macedonii na polityków padł blady strach. Putin powołał się bowiem w swoich działaniach na przypadek Kosowa - oderwanego od Serbii po wojnie z lat 1998-99 przy aktywnej polityce Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej.
Na Bałkanach obudzili się nacjonalistyczni politycy i odżył duch separatyzmu. Pierwszy zabrał głos premier Republiki Serbskiej działającej w ramach BiH - Milorad Dodik. Dodik jako jedyny przywódca polityczny w tym rejonie kontynentu poparł działanie Rosji, stwierdzając, że "Serbowie zawsze będą przyjaciółmi Rosjan". Zrobił krok, jakiego nie wykonał nawet rząd w Belgradzie. Przedstawiciele UE i eksperci obserwujący od lat sytuację na Bałkanach zwrócili uwagę na to, że Dodik zaostrza retorykę prowokując pogłębianie się rozłamów w kraju i "odkopując" wciąż żywe po wojnie w byłej Jugosławii animozje.
Swoje "trzy grosze" dorzucili Albańczycy z Doliny Preszewskiej położonej na południu Serbii. Dolina granicząca z Kosowem i Macedonią to rejon kraju znajdujący się właściwie poza kontrolą rządu Belgradzie. W Preszewie, Bujanovcu i Medvedji zamieszkałej w większości przez Albańczyków w 1992 r. odbyło się już jedno samozwańcze referendum, w którym ci zagłosowali za oderwaniem ziem od Serbii i przyłączeniem ich do Kosowa (wtedy jeszcze prowincji). Po aneksji Krymu Albańczycy w regionie zapowiedzieli, że zorganizują kolejne.
W Dolinie Preszewskiej najważniejsze stanowiska wśród społeczności albańskiej zajmują byli żołnierze Armii Wyzwolenia Kosowa, którzy walczyli z Serbami w czasie późniejszej wojny z lat 1998-99 i w Belgradzie nie na żarty przestraszyli się odrodzenia miejscowego separatyzmu. Na szczęście, tym razem skończyło się na słowach.
Trzy tygodnie po aneksji Krymu przez Rosję prace rozpoczął nowy serbski rząd byłego skrajnego nacjonalisty, nawróconego na europejskość Aleksandra Vuczicia i jego Serbskiej Partii Postępowej (SNS). Vuczić, który wygrał wybory z prawie 50-procentowym poparciem i wraz z socjalistami byłego premiera Ivicy Daczicia stworzył rząd mający ponad 2/3 głosów w parlamencie, zapowiedział skierowanie Serbii ku Europie i wydał otwartą wojnę skorumpowanym urzędnikom i zorganizowanej przestępczości.
Historyczna powódź i miny z czasów wojny
14 maja dla wielu ludzi w Chorwacji, Bośni i Serbii skończył się świat. Po tygodniach ulewnych deszczów wylały Sawa, Dunaj i wiele ich dopływów. Tak rozpoczęła się największa w historii Bałkanów powódź. Przez kolejne tygodnie ponad 100 tys. ludzi w tych krajach musiało opuścić zalane domy, woda zniszczyła zbiory żyznych ziem Slawonii i Wojwodiny, a życie straciło kilkadziesiąt osób.
Wielka powódź przypomniała też jednak o strasznym dziedzictwie krajów byłej Jugosławii. Wraz z napierającymi na kolejne tereny wodami zaczęła osuwać się ziemia (300 razy) i według szacunków ekspertów wymyła ok. 20 tys. min – pozostałości po wojnie lat 90.
Ładunki niesione nurtami rzek w kilku miejscach wybuchły i choć nie doszło do najgorszej z tragedii, ratownicy i wolontariusze ratujący ludzi i zwierzęta przed kataklizmem codziennie ocierali się o śmierć, pływając w łodziach i pontonach i modląc się, by nie trafić na zabłąkany miny. Ich pojawienie się w wodach zwróciło uwagę na problem, z którym wciąż mierzą się Bośnia i Hercegowina oraz Chorwacja.
Na terytorium tej pierwszej w ziemi wciąż znajduje się bowiem 120 tys. ładunków zakopanych na liniach przeróżnych frontów przetaczających się przez kraj w latach 1992-95. W ciągu prawie 20 lat bośniaccy eksperci zdołali oczyścić kraj z ponad 700 tys. min i opisać wszystkie pola minowe. Powódź doprowadziła jednak do tego, że teraz od nowa muszą ładunków szukać, znów określać niebezpieczeństwo i tworzyć nową mapę kraju, uwzględniając najbardziej niebezpieczne dla obywateli miejsca. W Bośni i Chorwacji do tej pory w bezpośrednim sąsiedztwie min żyje ponad pół miliona ludzi. Co roku ktoś ginie następując na zapomniany ładunek pozostawiony gdzieś w lesie lub płytkim korycie rzeki.
Bośnia, Chorwacja, ale też Serbia – biedne, z trudem utrzymujące się na powierzchni po światowym kryzysie gospodarczym ostatnich lat – choć bardzo by chciały, nie potrafią do końca zadbać o swoich obywateli nawet w tym aspekcie. W dużej mierze dlatego, że z zagranicy nigdy nie popłynęły wystarczające środki, które pomogłyby wyszkolić więcej ludzi i zapewniły ciągłość poszukiwań oraz neutralizowanie niebezpieczeństwa w czasie krótszym niż 20 lat. W tym tempie np. Bośniacy zdani tylko na siebie będą rozminowywali kraj do co najmniej 2025 roku.
Kosowo. Pół roku bez rządu
Kosowo - drugie albańskie państwo w Europie - przeszło prawdziwy test demokracji w czerwcu, gdy do wyborów stanęli politycy od początku wieku zaangażowani w proces zyskiwania niezależności przez dawną jugosłowiańską republikę stanowiącą kolebkę serbskiej państwowości. Kosowo, którego obywatele to dzisiaj w 97 proc. Albańczycy do wyborów poszli gremialnie, ale ich elity polityczne wspomniany test oblały na całej linii. Dopiero w grudniu skłóconym ze sobą partiom - pod groźbą cofnięcia dużych środków z Zachodu, który w rzeczywistości utrzymuje skorumpowane państwo - rząd w Prisztinie w końcu udało się powołać.
Pół roku bez gabinetu w kraju wciąż znajdującego się w powijakach doprowadziło do impasu w próbach unormowania stosunków z Serbią, z którą od czasu konfliktu lat 1998-99 prowincja przed uzyskaniem niepodległości w 2008 r. działająca pod mandatem ONZ, nie stworzyła nawet normalnego ruchu granicznego.
Albańczycy z Kosowa konsekwentnie też uciekają od problemu mniejszości serbskiej, która - jak chcą tego UE i USA - powinna się włączyć w życie państwa. Problem polega na tym, że Zachód nie zdaje sobie sprawy, iż na kolejne lata zatrzymał Kosowo w miejscu. Stworzona pod jego groźbami szeroka koalicja partii mających sprzeczne interesy zyskała w parlamencie w Prisztinie ponad 2/3 głosów i opozycja rzeczywiście starająca się o demokratyczne zmiany w państwie została pozbawiona możliwości kontrolowania działań rządzących.
Rocznica ludobójstwa w Srebrenicy
Jak co roku w lipcu centrum Bałkanów znajdowało się w położonej w bośniackiej Republice Serbskiej Srebrenicy. Tam 15 lipca pochowano na muzułmańskim cmentarzu kolejne ekshumowane ciała wymordowanych przez Serbów w masowych egzekucjach w dniach 13-16 lipca 1995 r. mieszkańców Srebrenicy i kilkunastu okolicznych wsi.
16 lipca z Holandii dotarła do Srebrenicy wiadomość, że tamtejszy sąd uznał częściowo akt oskarżenia wystosowany przez organizację Matki Srebrenicy przeciwko holenderskiemu rządowi. Sąd ogłosił, że Holandia ponosi "odpowiedzialność cywilną" za śmierć kilkuset mężczyzn, których Serbowie wywieźli z bazy Potoczari. Bazą kierowali wtedy właśnie Holendrzy działający z mandatu ONZ w ramach misji pokojowej. Ulegli oni presji ze strony oskarżonego obecnie w Hadze o zbrodnie ludobójstwa gen. Ratko Mladicia. Nakazali usunięcie wszystkich muzułmańskich mężczyzn i chłopców z bazy, pomagając nawet w rozdzielaniu ich z żonami, matkami, siostrami i córkami.
W enklawie Srebrenicy w ciągu czterech dni lipca 1995 r. zamordowanych zostało ponad osiem tysięcy muzułmanów.
Dron puszczony z dachu cerkwi
Jesienią na linii Belgrad-Tirana doszło z kolei do małej wojny futbolowej. 14 października w ramach eliminacji do mistrzostw Europy w piłce możnej odbył się pierwszy od 70 lat mecz pomiędzy Serbią i Albanią. A właściwie odbyłby się, gdyby nie to, że w 41. minucie został przerwany.
Nad stadion nadleciał bowiem dron z rozpostartą flagą tzw. Wielkiej Albanii, której nacjonalistyczna symbolika jak mało co jest w stanie rozwścieczyć Serbów. Hasła Wielkiej Albanii odnoszące się do albańskich ambicji posiadania kraju o granicach wkraczających daleko na ziemie serbskie, czarnogórskie, macedońskie i greckie doprowadziła do bitwy na murawie boiska. Kolejne konsekwencje to odwołanie wizyty premiera Albanii w Belgradzie, sąd arbitrażowy UEFA w sprawie meczu, a dzień po spotkaniu - ogromna bijatyka uczniów jednej ze szkół w Podgoricy. Czarnogórcy - na widok młodych Albańczyków w koszulkach z tą samą symboliką - rzucili się na nich, rozpoczynając walkę przerwaną po interwencji całego oddziału policji.
Belgrad do dziś o wypuszczenie drona oskarża brata premiera Albanii, który siedział w czasie meczu na stadionie w loży VIP i miał ze sobą dziwne urządzenie pozwalające - jak twierdzi serbska policja - właśnie sterować dronem.
Serbska ruletka z Putinem i powrót zbrodniarza
W październiku Serbię odwiedził Władimir Putin. Jego wizyta dla rządu Aleksandra Vuczicia była nie lada przedsięwzięciem do zrealizowania, Putin usłyszał bowiem, dwa tygodnie przed przylotem do Belgradu, że Serbia - wobec coraz większych wątpliwości UE dotyczących budowy rosyjskiego gazociągu South Stream (przez Bałkany do Austrii i Włoch) - zrezygnuje z jego budowy na swoim odcinku, nie będąc pewna tego, co czeka inwestycję.
Putin jest jednak najważniejszym międzynarodowym graczem w Belgradzie, posiada bowiem klucz do serbskiej energetyki.
Gazprom współpracujący blisko z Kremlem to większościowy udziałowiec w spółce naftowej Srbijagas, która jest z kolei właścicielem i jedynym dzierżawcą sieci gazowej w Serbii. We władzach spółki i sprawującego nad nią kontrolą ministerstwa energetyki zasiadają tymczasem ludzie byłego premiera Ivicy Daczicia - socjalisty i oddanego sojusznika Putina.
Putin musiał zostać przyjęty jak król również z innej przyczyny. Rosja jest jedynym dużym krajem, który popiera Serbię w jej sporze o Kosowo. Dopóki Rosja nie uzna jego niepodległości, Serbia ma o co walczyć. Rząd Vuczicia zorganizował więc Putinowi największą od 40 lat paradę wojskową w Belgradzie, zezwalając nawet na użycie przez żołnierzy symboliki czetnickiej (komunistycznej, związanej w czasie II wojny światowej z Moskwą). Mimo że taka symbolika w Jugosławii Josipa Broza Tity po jego "rozwodzie" ze Stalinem była zakazana.
Jesienią mieszkańcy zachodnich Bałkanów musieli zanurzyć się w mroczną przeszłość nie tylko z powodu piłki nożnej.
1 października w Hadze swoją mowę obronną w trwającym od 4,5 roku procesie o dokonanie zbrodni wojennych i ludobójstwa rozpoczął polityczny przywódca bośniackich Serbów lat 90. Radovan Karadżić. Setki dokumentów i zeznania setek światków potwierdzają jego bezpośrednie zaangażowanie i koordynowanie działań, jakie w kierunku likwidacji tysięcy muzułmanów przedsięwziął gen. Ratko Mladić - jego najbliższy współpracownik.
Bez osądzenia Karadżicia - głównego oskarżonego w procesach trybunału ds. zbrodni wojennych - proces pokojowy w byłej Jugosławii nie zostanie w pełni zaakceptowany. Na karę dożywotniego więzienia czekają rodziny ponad 100 tys. ofiar cywilnych konfliktu w samej Bośni i Hercegowinie. Karadżić, który przez 13 lat po wojnie pozostawał nieuchwytny, musi zostać osądzony.
Trybunałowi na nosie - ku przerażeniu ofiar wojny i konsternacji polityków na całych Bałkanach, również w Belgradzie - od 12 listopada gra Vojislav Szeszelj. Ultranacjonalista i twórca nowoczesnej idei Wielkiej Serbii, wolnej od Chorwatów i muzułmanów wrócił do domu za zgodą Hagi, bo cierpi na raka, a w jego procesie doszło do przerwy, która - w związku z potrzebą wymiany jednego z sędziów - potrwa ponad rok.
Szeszelja w Belgradzie powitały setki ludzi. W kolejnych dniach na wiecach, na których zbierały się tysiące jego zwolenników powrócił on do języka retoryki wojennej i zapowiedział, że znów chce walczyć o Wielką Serbię.
Kosowo się chwieje
Przez całe miesiące walka wydana przez premiera Serbii zorganizowanej przestępczości nie wydawała specjalnych owoców, aż w końcu Vuczić zdecydował w październiku o zwolnieniu skorumpowanych szefów wszystkich komend policji w kraju i zarządził polowanie na baronów narkotykowych - jednych z najpotężniejszych w Europie, a nawet na świecie. Epilogiem tej walki było aresztowanie 10 listopada Dragoslava Kosmajca - jak głosi legenda, byłego bliskiego współpracownika kolumbijskiego lorda narkortykowego Pablo Escobara. Kosmajac i siedmiu jego najbliższych współpracowników zostało aresztowanych w Belgradzie i wobec braku dowodów w postępowaniach, w których podejrzewani są oni o morderstwa na zlecenie, zostaną oni osądzeni za przestępstwa podatkowe. Kosmajac prowadził do jesieni nieprzerwanie przez kilkanaście lat jedną z największych siatek narkotykowych na kontynencie odpowiedzialną za przerzuty kokainy do Europy Zachodniej i Rosji.
O korupcji zaczęło też huczeć w Kosowie i Brukseli. Dziennikarze śledczy skupieni wokół branżowego portalu Balkan Insight donieśli o malwersacji dotyczącej przeszło miliarda euro unijnej pomocy, jaką rozdysponowali podług własnych gustów i potrzeb najważniejsi politycy tego młodego albańskiego państwa. Bruksela się wściekła, powołała specjalnego komisarza i ten - wraz z kosowskim wymiarem sprawiedliwości - ma doprowadzić do zidentyfikowania i ukarania winnych. UE zagroziła, że jeżeli ci się nie znajdą, proces integracji Kosowa z Europą oraz sama zasadność pomocy strukturalnej z unijnych funduszy dla kraju staną pod znakiem zapytania.
W listopadzie doszło też do odnowienia zapomnianej już współpracy serbsko-rosyjskiej w dziedzinie wojskowości. 14 listopada odbyły się pierwsze od ponad ośmiu lat wspólne manewry wojskowe z udziałem ponad 400 żołnierzy jednostek powietrznodesantowych obu armii. Trenowały w asyście bombowców, śmigłowców bojowych i ciężkiej artylerii kilkadziesiąt kilometrów od granic NATO. Rosja i Serbia zapowiedziały jeszcze większe manewry na 2015 rok.
Koniec South Streamu?
Nim jednak rok zaczął się zbliżać ku końcowi, nie tylko kraje bałkańskie, ale i całą Europę zaskoczył ponownie Władimir Putin, rezygnując z planów budowy gazociągu South Stream.
Flagowy projekt Kremla, mający zapewnić mu dominację na całym południu Europy, wydaje się zbyt ważny, by w Moskwie po prostu zdecydowano o zmianie planów i jego anulowaniu. Ogłoszenie zakończenia prac nad South Streamem wywołało popłoch. I to pomimo, że wielu ekspertów uważa ruch Putina za blef mający na celu stworzenie podziału w UE - na kraje, które miały na rosyjskim pomyśle skorzystać i resztę, która nie boi się konfrontacji w takim stopniu, jak słabe gospodarczo kraje bałkańskie (Bułgaria, Serbia, a nawet Chorwacja).
Belgrad - mimo, że wciąż patrzy na Brukselę - chciałby South Streamu, bo plan budowy gazociągu zakłada m.in. powstanie olbrzymiego gazoportu w Serbii - takiego, który zapewniłby jej bezpieczeństwo energetyczne. Podobnie sprawa się ma z Bułgarami, którzy są w prawie 100 proc. uzależnieni od rosyjskiego gazu oraz z Bośniakami, mającymi fatalną infrastrukturę w energetyce.
Spokój Macedończyków
Najspokojniejszym krajem na Bałkanach w 2014 r. była Macedonia. Mimo obecności ogromnej, 600-tysięcznej mniejszości albańskiej, niekiedy tworzącej problemy, kraj wydaje się pewnym krokiem zmierzać ku członkostwu w UE.
Jednak w Macedonii od lat tak samo żywe, jak w ubiegłych dekadach i w przekroju jej historii, pozostają animozje religijne. Macedończycy będący chrześcijanami toczą zaciekły bój o prymat prawosławia nad islamem, a konflikt między kościołami i religiami urósł do absurdalnych rozmiarów. Jak wyliczono, w połowie tego roku jedna świątynia (cerkiew lub meczet) przypadała na 750 mieszkańców. Większość Macedończyków ma tego dosyć, ale hierarchowie i duchowni po obu stronach wydają się zmierzać do momentu, w którym w końcu konflikt instytucjonalny przerodzi się w konflikt społeczny.
W 2015 r. należy więc obserwować również Macedonię.
Autor: Adam Sobolewski//rzw / Źródło: tvn24.pl