Kuba pamięta nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, który uderzył najpierw w Pawła, później w niego - to, jak leciał w powietrzu i uderzył głową o asfalt, i to, że auto przejechało mu po prawej nodze. Kuba przeżył wypadek, życia Pawła nie udało się uratować. Za kierownicą opla merivy, który wjechał w dwóch 11-latków, siedziała 78-letnia wówczas Stanisława B. Biegły ustalił, że jechała za szybko i nieostrożnie, nie hamowała. Kobieta została oskarżona o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Nie przyznaje się do winy. Grozi jej do ośmiu lat więzienia.
Proces w sprawie tragicznego wypadku, do którego 11 października 2023 roku doszło w Humniskach w powiecie brzozowskim na Podkarpaciu, toczy się przed Sądem Rejonowym w Brzozowie. Podczas pierwszej rozprawy, która odbyła się 11 września, przesłuchana została mama zmarłego Pawła, Barbara Kłyż.
- Każdy dzień zaczynam od wspomnienia, jak żegnałam syna, mówiąc "miłego dnia, Pawełku", a kończę, widząc, jak go w czarnym worku zabierają - mówiła przed trzema tygodniami w sądzie.
Oskarżona Stanisława B. nie stawiła się ani na pierwszej, ani na drugiej rozprawie. Ta ostatnia odbyła się w środę 2 października. Jej obrońcy twierdzą, że nie pozwala jej na to stan zdrowia.
24 września do Sądu Rejonowego w Brzozowie wpłynęło przygotowane przez kobietę oświadczenie. Sędzia nie ujawnił nam jego treści. - Najpierw niech zapoznają się z nim strony postępowania - argumentował.
"Syn wybuchł płaczem. Pytał, dlaczego Paweł musiał zginąć"
W środę, 2 października, pierwsza zeznawała Katarzyna Ryba, mama rannego w wypadku Kuby. Tak relacjonowała wydarzenia, które miały miejsce 11 października 2023 roku. O zdarzeniu przed godziną 14 poinformowała ją telefonicznie mama koleżanki jej syna. - Powiedziała, że Kuba miał wypadek i leży na asfalcie cały we krwi - mówiła przed sądem.
Zwolniła się z pracy, na miejsce wypadku dojechała w kilka minut. Była tam już karetka i straż pożarna, właśnie lądował helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. - Podbiegł do mnie ksiądz (w sąsiedztwie znajduje się kościół i plebania - przyp. red.) i powiedział, że sytuacja jest opanowana, Kuba odzyskał przytomność, ale stan Pawła jest gorszy. Policja przepuściła mnie do syna. Ratownicy prosili, aby z nim rozmawiać, żeby nie zasnął - relacjonowała Katarzyna Ryba.
Obok trwała walka o życie Pawła. - Widok był przerażający, Paweł był cały we krwi. Ratownicy cały czas go reanimowali, co chwilę się zmieniali, robili, co mogli, żeby go ratować. Klęczałam przy Kubie, a on cały czas pytał, czy Paweł żyje. Podbiegł do nas ratownik, rozciął Kubie ciuchy, próbował założyć mu wenflon, aby podać leki. Na miejsce przyjechała druga karetka, która zabrała nas do szpitala w Brzozowie. W karetce podszedł do mnie ratownik i do ucha powiedział: "Proszę szukać psychologa dla syna, bo Paweł prawdopodobnie tego nie przeżyje" - mówiła przed sądem mama Kuby.
Czytaj też: Prosili, pisali petycje i nic. "Czuję ogromny smutek i złość, że aby to się stało, musiał zginąć mój syn"
Po badaniach w szpitalu w Brzozowie zapadła decyzja o przewiezieniu Kuby do szpitala w Rzeszowie. Tam spędził trzy dni. W tym czasie jego rodzice robili wszystko, aby chłopiec - ranny i w powypadkowym szoku - nie dowiedział się o śmierci najlepszego kolegi. - Kuba cały czas pytał o Pawła, na jakim leży oddziale, kiedy będzie mógł do niego pójść, a ja nie chciałam mu mówić, że Paweł nie przeżył, bo syn był cały czas w szoku. Płakał, mówił, że strasznie się bał, że umrze i nas nie zobaczy. Nie wiedziałam też, w jaki sposób przekazać mu tę wiadomość - przyznała kobieta.
Ze szpitala do domu wracali okrężną drogą, żeby Kuba nie zobaczył zniczy ustawionych w miejscu wypadku dla Pawła. O tym, że jego życia nie udało się uratować rodzice powiedzieli mu jeszcze tego samego wieczoru, w obecności znajomej szkolnej pedagożki i księdza. - Syn wybuchł płaczem. Pytał, dlaczego Paweł musiał zginąć. Uspokoił się dopiero po rozmowie z Magdą (pedagożka - przyp. red.) i księdzem, ale jeszcze tej samej nocy przyszedł do nas do łóżka i powiedział, że się boi - relacjonowała kobieta.
Sytuacja powtarzała się w kolejnych dniach. Kuba - jak relacjonowała w sądzie jego mama - nie przesypiał nocy, bał się, choć nie był w stanie określić czego, często wybuchał płaczem, a nawet obarczał się winą za śmierć kolegi. - Zauważyłam, że z Kubą dzieje się coś niedobrego. Magda skierowała nas do psycholożki, która powiedziała, że syn potrzebuje stałej terapii - mówiła Katarzyna Ryba.
Chłopiec został objęty specjalistyczną opieką terapeutyczną i psychiatryczną, z której korzysta do dzisiaj.
Podczas posiedzenia sędzia odczytał fragment zeznań Katarzyny Ryby, które złożyła w postępowaniu przygotowawczym. Ale zanim to zrobił, dopytał: - Jak syn chodzi do szkoły, to on tam przez to miejsce przechodzi? - Tak, codziennie - odpowiedziała mama chłopca.
Po tym pytaniu sędzia przystąpił do odczytania złożonych w postępowaniu przygotowawczym przez kobietę zeznań: "Rozmawiałam z synem i on mi powiedział, że wracał ze szkoły z Pawłem, Michaliną i Nikolą. Dziewczynki szły przed nimi, a Paweł z Kubą za nimi. Kiedy się skończyło pobocze asfaltowe, wszyscy ustawili się gęsiego, dziewczynki ustawiły się na drodze pobocznej, a oni dochodzili do nich. Paweł szedł pierwszy, a za nim, w odległości około trzech kroków, Kuba. Syn twierdził, że szli prawidłowo poboczem kamienistym. Szedł on i Paweł. On go widział, bo szedł za nim. Rozmawiali, ale Paweł idąc przed nim nie obracał się do tyłu, czy nie skręcał głowy na boki. Też nie sięgał w kierunku plecaka, by z niego coś wyciągać. Będąc na połowie miejsca, gdzie złożone były gałęzie po jego lewej stronie, patrząc w kierunku Górek (sąsiednia miejscowość, przyp. red), zauważył szybko nadjeżdżający samochód z naprzeciwka, który uderzył w Pawła, później w niego. Poczuł, że auto przejechało mu po jego prawej nodze. Czuł, jak uderza głową o asfalt i lecą w powietrzu pod ogrodzenie od plebanii. Widział, jak podbiega do niego jakiś pan i krzyczy na tą panią z auta. Cytuję. 'Co zrobiłaś? Dlaczego mnie wyprzedzałaś?' Wyciągnął telefon dzwoniąc po karetkę" - tak mówił syn? - dopytywał sędzia. - Tak, tak nam mówił - potwierdziła Katarzyna Ryba.
Prokurator dopytywał, czy pytała inne osoby o przebieg wypadku. Kobieta odpowiedziała, że rozmawiała o tym z mamami dziewczynek, które szły przed Kubą i Pawłem. - Relacje się pokrywały - powiedziała.
Kobieta była też pytana m.in. o to, czy jej syn znał przepisy ruchu drogowego. Odpowiedziała twierdząco. - Dzieci już w przedszkolu były uczone znaków drogowych i zasad poruszania. My, jako rodzice, też uczyliśmy syna, jak bezpiecznie poruszać się w obrębie drogi i przejścia dla pieszych - powiedziała. Dodała, że w maju tego roku Kuba zdał teoretyczny egzamin na kartę rowerową.
"Przerażony Kuba krzyczał: ja chcę żyć!"
Monika J. (kobieta prosiła, aby nie podawać jej nazwiska) mieszka w Humniskach. Po godzinie 13 odwoziła syna na zajęcia do miejscowej świetlicy. Siedziała w aucie zaparkowanym na parkingu koło plebanii przy ulicy "kościelnej", kiedy doszło do tragedii.
- Siedziałam w aucie, rozmawiałam ze znajomą. Wprawdzie miałam włączony silnik, ale szyby były opuszczone. W pewnym momencie usłyszałyśmy potężny huk. Znajoma powiedziała, że musiały zderzyć się dwa auta. Odruchowo spojrzałam w lusterko, zobaczyłam, że na drodze leży plecak. Pobiegłyśmy w tym kierunku - relacjonowała przed sądem kobieta.
Na miejscu zobaczyła dwoje dzieci leżących na ziemi, obok stało srebrne, rozbite auto. W środku na miejscu pasażera siedział mężczyzna, obok na parkingu stała kobieta, która nim kierowała.
- Dobiegłyśmy do dzieci. Był tam już kierowca białego busa, miał komórkę przy uchu, zapytałam go, czy wezwał pomoc, potwierdził. Pamiętam, że krzyczał do tej kobiety: "jak mogłaś tak szybko jechać?!". Klęczałam przy dzieciach, był tam jeszcze jakiś mężczyzna. Koleżanka rozpoznała dzieci, próbowała dodzwonić się do mamy Pawła, ale ona nie odbierała, pobiegła więc do niej do domu, aby poinformować ją o wypadku. Ja zostałam przy chłopcach do przyjazdu karetki. Pamiętam, jak Kuba krzyczał przerażony "ja chcę żyć". Pocieszałam go, że wszystko będzie dobrze - relacjonowała Monika J.
Na pytanie prokuratora o to, jak zachowywały się dzieci przed wypadkiem (chwilę przed tym, jak w chłopców wjechał auto, dzieci mijały jej samochód) odpowiedziała: - Normalnie, szły, rozmawiały ze sobą, były uśmiechnięte.
Prokurator dopytywał też, czy kierująca samochodem 78-latka podchodziła do chłopców, próbowała gdzieś dzwonić, aby wezwać pomoc lub zrobiła cokolwiek, aby udzielić im pomocy.
- Nie widziałam, aby w mojej obecności podchodziła do chłopców lub gdzieś dzwoniła. Kiedy wracałam do swojego samochodu, przechodziłam obok jej auta i widziałam, jak ona je oglądała. Obeszła je z przodu i zaglądała, jakby sprawdzała, jakie ma uszkodzenia - zrelacjonowała.
Na pytanie sędziego, czy słyszała, aby Stanisława B. hamowała, zaprzeczyła: - Usłyszałam tylko ten huk.
"Stała, patrzyła, nie widziałem u niej żadnych emocji"
Trzecim, ostatnim przesłuchanym w środę świadkiem był 55-letni mężczyzna, nie chciał upubliczniać swojego imienia i nazwiska.
Jest zawodowym kierowcą. 11 października 2023 roku był w pracy. Jechał busem od strony Sanoka, kierując się nawigacją w Humniskach skręcił w lewo w drogę "kościelną". Przed sądem zeznał, że warunki atmosferyczne do jazdy były tego dnia dobre.
- To była chyba pora wychodzenia dzieci ze szkoły, bo było ich sporo. Droga była wąska, jechałem ze 30-40 kilometrów na godzinę. Po mojej lewej stronie zauważyłem grupkę dzieci, chyba czworo. Najpierw myślałem, że idą chodnikiem, później zauważyłem, że jest to raczej pobocze lub parking koło kościoła. Wyraźnie widziałem linie przerywane oddzielające go od jezdni - mówił.
Czwórka dzieci, w tym Paweł i Kuba, szli lewą stroną "na sto procent za tą linią" - zapewniał. Minął je i pojechał dalej.
- Droga zaczęła się zwężać. Zauważyłem jadące z naprzeciwka auto, które poruszało się - według mojej oceny - z za dużą prędkością. Zdecydowanie za dużą - ocenił. - Jestem kierowcą od prawie 40 lat. Codziennie przejeżdżam między 200 a 800 kilometrów. Posiłkując się doświadczeniem, jestem w stanie ocenić, czy auto jedzie 50, 80, czy 120 kilometrów na godzinę - tłumaczył. - To jechało zdecydowanie za szybko, przynajmniej 80 kilometrów na godzinę - dodał.
Zrelacjonował też, że kierująca - bo dostrzegł, że za kierownicą siedziała kobieta - trzymała się środka jezdni, przez co - mijając się z nią - musiał zjechać na pobocze. - Pomyślałem: kurczę, tyle tam dzieci, a ktoś to lekceważy i jedzie, jak chce.
Po minięciu się z samochodem, którym kierowała Stanisława B., wrócił na swój tor jazdy, spojrzał w lusterko, w którym zobaczył, że kierowany przez kobietę samochód wjeżdża w dzieci. - Zobaczyłem dwoje tych dzieci lecących nad maską. Kobieta nie od razu zatrzymała pojazd, jeszcze kawałek jechała - relacjonował w sądzie.
Mężczyzna zatrzymał swój samochód, wycofał i ustawił go tak, by zasłonić leżące na poboczu dzieci. Wysiadł z samochodu i zadzwonił na numer alarmowy, informując o wypadku.
- Podbiegłem do pierwszego chłopca (Pawła, - przyp. red.), był nieprzytomny, ale wyczuwałem jeszcze lekki puls. Drugi chłopiec był przytomny, kontaktował. Zacząłem z nim rozmawiać. Pomogłem mu zdjąć plecak i położyłem mu go pod głowę. Prosiłem, aby się nie ruszał - mówił. Wrócił do Pawła, ale już nie wyczuł u chłopca pulsu.
W tym czasie przez cały czas był telefonicznie połączony z dyspozytorką numeru 112, która instruowała go, w jaki sposób udzielić chłopcom pomocy. - Mówiła, aby robić (Pawłowi - przyp. red.) masaż serca. W tym czasie podbiegł jakiś inny mężczyzna, obróciliśmy tego nieprzytomnego chłopca na plecy, powiedziałem mu, że musimy "masować", on masował. Co chwilę spoglądałem na tego drugiego chłopaka, czy nie traci przytomności. Chciał wstawać, mówię do niego: leż spokojnie i się nie ruszaj. Ale on patrzył na swojego kolegę, który leżał na przeciwko niego, miał rozbitą i zakrwawioną twarz i mówił, że on nie chce umierać, że on chce żyć - relacjonował kierowca.
Po chwili na miejsce przyjechała straż pożarna i zespół ratownictwa medycznego, który przejął reanimację Pawła.
Prokurator i sędzia dopytywali o zachowanie po wypadku kobiety, która wjechała autem chłopców. Mężczyzna przyznał, że w nerwach "nakrzyczał" na nią, używając "niewybrednych słów", ale kobieta nie reagowała.
- Zadziwiła mnie jej dziwnie spokojna twarz, bez emocji. Stała koło płotu i patrzyła, w ogóle nie reagowała, nic nie mówiła, po prosu nic - powiedział.
Nie pamięta, czy kobieta podchodziła do chłopców. Pamięta, że w którymś momencie poszła w kierunku swojego samochodu.
Obrońcy oskarżonej dopytywali świadka, jakim kryterium kierował się, szacując, że kobieta w chwili wypadku jechała w prędkością 80 km/h, a nie np. 70 km/h - Świadek nie występuje w charakterze biegłego - zwrócił uwagę adwokat Stanisław Onaczyszyn.
- Powiedziałem, że nie jestem w stanie określić co do kilometra, może było 70, a może 90. W mojej ocenie jechała z prędkością około 80 kilometrów na godzinę - odpowiedział świadek. Obrońca poprosił o zaprotokołowanie, że mogło to być też 70, jak i 90.
Radca prawny Jonatan Hasiewicz dopytywał, czy przed składaniem zeznań mężczyzna rozmawiał z pokrzywdzonymi. - Na przykład dzisiaj na korytarzu - doprecyzował.
- Tak - odpowiedział. - Ze mną rozmawiał - wtrąciła mama zmarłego w wypadku Pawła i przekazała, że to ona zainicjowała kontakt.
- Czy może pan powiedzieć, o czym rozmawialiście? - dopytywał Hasiewicz.
- Złożyłem kondolencje. Sam mam za sobą traumatyczne przeżycia, rozumiem, co się wtedy czuje. Powiedziałem też, że nasi zmarli, którzy są tam na górze, nad nami czuwają, na pewno są blisko. Przytuliłem tą panią w geście współczucia i utożsamienia się z tym, co przeżywa - odpowiedział mężczyzna.
Dodał, że to było ich drugie spotkanie. Pierwsze miało miejsce na miejscu w dniu wypadku, a kontakt ograniczył się do pytania o to, czy widział wypadek, które zadała mu mama Pawła. - Potwierdziłem. Rozpłakała się i odeszła. Więcej nie rozmawialiśmy. I nigdy później - zakończył.
Wjechała w dzieci, Paweł nie przeżył
Do tragicznego wypadku doszło 11 października 2023 roku roku na prostym odcinku drogi. Dzieci szły poboczem, bo wzdłuż ulicy, którą miejscowi nazywają "kościelną", nie ma chodnika. Jak informowała wówczas policja, dzieci poruszały się prawidłowo. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjechał samochód - opel meriva, którego kierująca - z nieustalonych dotąd przyczyn - potrąciła dwóch 11-letnich chłopców - Pawła i Kubę. Dwie dziewczynki, które szły z przodu, zdążyły w porę uskoczyć. Kuba został ranny i przetransportowany do szpitala. Pawła - pomimo godzinnej reanimacji - nie udało się uratować. Chłopiec zmarł na miejscu w wyniku odniesionych obrażeń.
Oplem kierowała 78-letnia wówczas Stanisława B, mieszkanka powiatu krośnieńskiego. W chwili wypadku była trzeźwa. Prokurator postawił jej zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym, do którego kobieta się nie przyznała i odmówiła składania wyjaśnień.
W toku śledztwa prokurator powołał biegłego z zakresu ruchu drogowego. Z jego opinii wynika, że 78-latka podczas wymijania grupy dzieci nie obserwowała należycie jezdni i nie zachowała szczególnej ostrożności, w tym wymaganego bezpiecznego odstępu od wymijanych pieszych.
Jak wyliczył biegły, jechała za szybko - z prędkością około 70 kilometrów na godzinę w miejscu, gdzie obowiązuje ograniczenie do 50 km/h. Wcześniej prokurator informował, że w miejscu wypadku nie było śladów hamowania.
Biegli zbadali też samochód, którym jechała kobieta. Jak informowała prokuratura, pojazd był sprawny i jego stan nie miał żadnego wpływu na zaistnienie wypadku.
Za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym Stanisławie B. grozi do ośmiu lat więzienia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: KPP Brzozów