Trzymaliśmy Pawełka za ręce, mąż z jednej, ja z drugiej strony. I tak siedzieliśmy, tuląc go i patrząc, jak zaczyna puchnąć, robi się zimny, a z nosa, uszu i buzi leci mu krew - opowiada Barbara Kłyż. - Po remoncie drogi staraliśmy się o chodnik, ale nikt nic nie robił. Nikt się nie zainteresował, jak dzieci i dorośli mają się poruszać po tej drodze. Aż do dnia, w którym zginął Paweł.
Barbara Kłyż pamięta każdy szczegół.
Pamięta, że podszedł do niej jakiś mężczyzna, chyba policjant, bo miał odznakę włożoną w spodnie. Przytulił ją. Poprosił ratowników, żeby zaprowadzili ją do karetki. Zapytali, czy chce coś na uspokojenie. Wtedy ona poprosiła, by zajęli się jej mamą, która akurat przyjechała na miejsce i widząc, co się dzieje, wpadła w panikę. Zasłabła.
Barbara pamięta, że inni ratownicy cały czas reanimowali Pawełka.
- Nagle usłyszałam huk helikoptera nade mną. Spojrzałam w górę. Niebo było takie piękne i ten huk helikoptera, taki straszny. Wylądował na łące w sąsiedztwie plebanii. Pawła cały czas reanimowali.
Pamięta też, że po godzinie podeszła do niej pani doktor i powiedziała: - Przepraszam, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.
Wtedy rzuciła się w stronę Pawła. Nie zwracała uwagi na nic i na nikogo. Biegała, płakała i krzyczała. Pamięta, że policjant próbował ją powstrzymać.
- To jest mój syn. Ja chcę do mojego dziecka.
Wtedy ją przepuścił. Paweł był już przykryty czarnym workiem. Usiadła koło niego, przytuliła go, wyszeptała do ucha, że go bardzo kocha i żeby spał spokojnie. I że zawsze będzie obok niego.
- Trzymaliśmy Pawełka za ręce, mąż z jednej, ja z drugiej strony. I tak siedzieliśmy, tuląc go i patrząc, jak zaczyna puchnąć, robi się zimny, a z nosa, uszu i buzi leci mu krew. Zostaliśmy do momentu, aż przyjechali panowie z zakładu pogrzebowego.
I go zabrali.
Nie tak miało być
Zdjęcia Pawła stoją na komodzie w pokoju gościnnym. Czapka z daszkiem, szara bluza na zamek, Paweł mruży oczy i nieśmiało się uśmiecha.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam