Odpadło już dwadzieścia zespołów, a dziś i jutro wyjadą z Brazylii kolejne cztery. Ale ci, którzy przegrali na mundialu z kretesem, świetnie sobie radzą. Przynajmniej na transferowym rynku.
Na przykład, za angielskich rezerwowych Adama Lallanę i Luke’a Shawa czołowe klubu Premier League - Liverpool i Manchester United zapłaciły w tych dniach od 25 do 31 milionów funtów.
Miliony za rezerwowych
Podobną kwotę za hiszpańskiego pomocnika Cesca Fabregasa, który swoje trzy mundialowe mecze zaczynał na ławce, wyłożyła Chelsea. Za wszystkich zapłacono więc krocie.
A to jeszcze nie koniec, bo jeśli Barcelona rzeczywiście zagnie parol na urugwajskiego snajpera Luisa Suareza, to narazi się na wydatek grubo ponad 50 milionów funtów i… prawdopodobne kolejne dyskwalifikacje piłkarza. Nasuwa się zatem pytanie, ile będą kosztować piłkarze reprezentacji, która za dwa tygodnie sięgnie po mistrzostwo świata, skoro ci przegrani są aż tacy drodzy.
Wiem, wiem, mistrzowie wcale nie muszą być drożsi. Ich drużyna może przecież wielkich gwiazd nie mieć, a wygrywać mecze i trofea dzięki sile kolektywu i posiadaniu znakomitych, choć wcale nie wybitnych zawodników, na wszystkich pozycjach. Poza tym, nie wszyscy piłkarze są na sprzedaż. Nie zmienia to jednak faktu, że dziesiątki milionów za rezerwowych to obrzydliwie wielkie pieniądze.
Sędzia zamiast piłkarzy
To już drugi mundial z rzędu na którym honoru ojczyzny futbolu bronią nie angielscy piłkarze, a angielski sędzia. Cztery lata temu Howard Webb, między innymi dzięki dość szybkiemu odpadnięciu z turnieju reprezentacji Anglii, prowadził nawet finał mistrzostw świata w RPA. Teraz zaś arbiter i policjant z Rotherham również może być głównym beneficjentem błyskawicznego powrotu Wyspiarzy do domu.
Webbowi nikt bowiem "good-bye" ani "go home" po meczu Brazylia - Chile na pewno nie powie, bo sędziował go niemal perfekcyjnie, a nie po gospodarsku, jak chciał selekcjoner Luiz Felipe Scolari, który Webba ostro zrugał. Wprawdzie "Canarinhos" ostatecznie do ćwierćfinału awansowali, ale nikt nie powie, że Anglik poprowadził ich tam za rączkę.
A już na pewno nie chuchał i dmuchał na nich, jak Japończyk Juichi Nishimura w spotkaniu z Chorwatami. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, czy Webbowi należy się od razu za to sędziowanie wielkiego finału MŚ, ale na pewno kolejny boiskowy egzamin zdał celująco.
Doliczony czas van Gaala
Ma więc Premier League czołowego arbitera, ale pozyskała też, jeszcze przed mundialem, znakomitego menedżera. Z transferu Louisa van Gaala najbardziej cieszą się, rzecz jasna, na Old Trafford, bo seria mundialowych zwycięstw "Mechanicznej Pomarańczy" w połączeniu z wcześniejszymi klubowymi sukcesami holenderskiego szkoleniowca to dla kibiców "Czerwonych Diabłów" niemal gwarancja udanych letnich zakupów Manchesteru United (kto nie chciałby pracować z takim magiem?) i szybkiego powrotu zespołu na europejskie salony.
A gdyby jeszcze przyjechał van Gaal do Anglii w glorii mistrza świata, to na ligowych rywali naprawdę mógłby paść blady strach. Po bombowej końcówce zaś w meczu Holandia - Meksyk, na Wyspach żartują nawet, że po "Fergie time", czyli obfitych bramkowych łowach MU w doliczonym czasie gry za kadencji sir Aleksa Fergusona, może teraz na Old Trafford nadejść "van Gaal time", czyli ostre strzelanie po holendersku, i to nie tylko w okolicach 90. minuty meczu.
Autor: RAFAŁ NAHORNY (Canal+Sport, nc+)
Źródło zdjęcia głównego: nc+