Nie widać końca sporu o odwołanie dotychczasowych ambasadorów i powołanie nowych. - Polityką światową rządzą ambicje, tak zawsze było. Nie żadne inne mechanizmy, tylko dobre albo złe i rozbuchane ego - komentuje dyplomata Andrzej Byrt, były szef placówek w Berlinie i Paryżu.
Konflikt na linii MSZ - Kancelaria Prezydenta nie gaśnie.
We wtorek "Gazeta Wyborcza" poinformowała, że były premier Mateusz Morawiecki miał nalegać na szefową włoskiego rządu Giorgię Meloni, aby odmówiła przyjęcia nowego polskiego ambasadora Ryszarda Schnepfa.
Według "Wyborczej" Meloni nie zgodziła się.
"Rzecz rozegrano poufnie, by nie ulegać agresywnym naciskom. Do Polski wysłaliśmy wiadomość, że nie mieszamy się w jej wewnętrzne sprawy i przyjmiemy takiego ambasadora, jakiego nam przyślą" - powiedział włoski dyplomata cytowany przez "GW".
Te doniesienia potwierdził w czwartek w "Kropce nad i" w TVN24 Radosław Sikorski. - Sprawdziłem tę pogłoskę i niestety potwierdza się. Jest to oburzające - ocenił minister spraw zagranicznych.
Podobne naciski miały być prowadzone w przypadku ambasadorów wybranych na placówki w Kijowie i Waszyngtonie. Z ustaleń "Wyborczej" wynika także, że PiS zamierza przeciągać procedury w Sejmie aż do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, licząc na to, że jeśli wybory wygra Donald Trump, to jego otoczenie odmówi przyjęcia nowego ambasadora - czyli senatora Bogdana Klicha.
"Odpowiedzialność po stronie prezydenta"
Miesiąc wcześniej prezydent Andrzej Duda udzielił wywiadu, który odbił się szerokim echem.
"Pan minister Sikorski chce właśnie odwołać z ambasady w Portugalii, w Lizbonie, panią ambasador Pilecką, która jest młodszą krewniaczką rotmistrza Pileckiego, ale bardzo chce wysłać jako polskiego ambasadora pana Schnepfa, którego tata razem z Sowietami uczestniczył czynnie w obławie augustowskiej przeciwko Polakom. To jest właśnie strefa dekomunizacji pana Sikorskiego. Ja bym to raczej nazwał strefą rekomunizacji. Właśnie następuje rekomunizacja polskiego ministerstwa spraw zagranicznych" - stwierdził prezydent w rozmowie z Telewizją Republika.
Zapowiedział też sprzeciw wobec kandydatów na ambasadorów rekrutujących się spośród członków Konferencji Ambasadorów. To organizacja, która powstała w 2018 roku. Założyli ją byli dyplomaci, odwołani wcześniej przez PiS. Celem grupy było analizowanie polskiej polityki zagranicznej i wskazywanie na zagrożenia - m.in. marginalizację Polski w Unii Europejskiej.
- Prezydent Duda widocznie poczuł, że stwierdzenia w różnych sprawach zawierane w oświadczeniach Konferencji Ambasadorów są dla niego bolesne, bo są prawdziwe. Na tym polega problem prezydenta Dudy - komentuje Marek Grela, były ambasador RP przy Unii Europejskiej.
Prezydent Duda podtrzymał też sprzeciw wobec wysłania na placówkę do USA Bogdana Klicha, łamiąc tym samym kompromis, który zawarł z MSZ w grudniu.
Czego miała dotyczyć umowa zawarta między prezydentem a ministrem spraw zagranicznych? Chodziło o czterech ambasadorów, których utrzymanie na stanowiskach chciał zapewnić sobie Duda. To jego bliscy współpracownicy: były szef Gabinetu Prezydenta Krzysztof Szczerski, ambasador przy ONZ; były szef BBN Paweł Soloch, ambasador w Rumunii; były szef Biura Spraw Międzynarodowych Jakub Kumoch, ambasador w Chinach, oraz ambasador w Watykanie Adam Kwiatkowski (również były szef Gabinetu Prezydenta).
Prezydent wycofał się jednak z wcześniejszych ustaleń i chce ingerować w każdą zmianę na stanowisku ambasadora. Ta sytuacja oznacza, że na placówkach zamiast ambasadorów pojawić się mogą chargé d'affaires.
- Odpowiedzialność za to leży po stronie prezydenta. To on zerwał formułę porozumienia. Na początku wydawało się, że będzie zgoda, bo zależało mu na czterech ambasadorach, a teraz się okazało, że zablokuje wszystkich. Nie wiem, czy to jest jego własna inicjatywa, czy jego otoczenia politycznego, ale to jest polityka, która ma krótkie nogi i będzie wiązała się w przyszłości z politycznymi kosztami - komentuje Marek Grela.
"Do niego nie strzelają"
Z czego ta nagła zmiana stanowiska może tak naprawdę może wynikać?
- Z ambicji, proszę pani, z ambicji - wskazuje Andrzej Byrt, były ambasador RP w Niemczech i Francji. - Polityką światową rządzą ambicje, tak zawsze było. Nie żadne inne mechanizmy, tylko dobre albo złe i rozbuchane ego. Dziś mamy prezydenta, który jest otoczony morzem memów na jego temat, pokazujących jego brak kompetencji, jego łamanie prawa, jego posługiwanie się łamanymi językami. Chwalony jest jedynie za jazdę na nartach - podkreśla Byrt.
Zdaniem byłego ambasadora to postać prezydenckiego doradcy Marcina Mastalerka odegrała tu kluczową rolę. - On go, krótko mówiąc, podpuszcza, bo jest z tyłu barykady, nie jest na pierwszym froncie, do niego nie strzelają. Porównałbym tę sytuację do podwórkowej bójki, bo pomiędzy bójką podwórkową a wielką polityką istnieją oczywiście różnice, ale dotyczą one dekoracji, a istota takiego sporu jest taka sama - wyjaśnia Byrt.
Co w tym samym czasie dzieje się z dotychczasowymi i przyszłymi ambasadorami?
Kandydatury nowych ambasadorów są oceniane, a osoby, które wracają i nie zostały odwołane, nadal mają tytuł ambasadora. Z informacji, jakie uzyskaliśmy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, wynika, że część spośród dotychczasowych ambasadorów zjedzie do Warszawy, niektórzy z nich otrzymują właśnie alternatywne propozycje, ale są też tacy, którzy takich ofert nie otrzymają. Wszyscy zostali jednak poinformowani wcześniej o tym, co ich czeka.
- To nie odbywa się tak, jak to bywało za innej władzy, która dawała dwa tygodnie na spakowanie - podkreśla w rozmowie z nami Paweł Wroński, rzecznik MSZ. - Przesłuchania na posiedzeniach komisji się odbywają, nie wszyscy są odrzucani. Pięciu kandydatów na ambasadorów zostało przesłuchanych przez komisję spraw zagranicznych. Posłowie PiS głosowali przeciw, ale później na korytarzu gratulowali nieoficjalnie tym ambasadorom, twierdząc, że to są bardzo dobre kandydatury - dodaje Wroński.
Rzecznik MSZ przypomina także, że jeszcze zanim rozpoczęła się rotacja na stanowiskach ambasadorów, ponad 20 procent placówek było nieobsadzonych. A większość spośród placówek obsadzanych w czasach poprzedniej władzy nie była obsadzana przez zawodowych dyplomatów. - To byli ludzie wzięci jakby decyzją zewnętrzną. Czasami były to nominacje wynikające z sympatii albo ze znajomości różnych polityków - zaznacza Wroński.
Od oceny fachowego przygotowania do pełnienia funkcji ambasadora jest sejmowa komisja spraw zagranicznych.
Każdy ambasador przed podpisaniem jego nominacji przez prezydenta przechodzi takie przesłuchanie - dłuższą rozmowę przed komisją, która go ocenia. Kandydatowi stawiane są pytania merytoryczne dotyczące danego kraju i jego stanowiska w różnych sprawach. Jak podkreślają byli ambasadorowie, z którymi rozmawialiśmy, to właśnie tam dokonuje się oceny kwalifikacji danego kandydata.
- Prezydent Duda ma poważny problem, bo to on przyłożył się do degradacji służby zagranicznej, podpisując zmiany w ustawie o służbie zagranicznej, która obniżyła w sposób zdecydowany wymogi tej służby. Prezydent upartyjnił korpus służby dyplomatycznej. Tymczasem we wszystkich krajach europejskich służba zagraniczna jest wyłączona z bieżącej polityki - komentuje były ambasador Marek Grela.
Zmiana ustawy
Zgodnie z konstytucją to rządowi przypisana jest kompetencja prowadzenia polityki zagranicznej, zatem opisując obecną sytuację, nie można mówić o sporze kompetencyjnym. Traktuje o tym art. 146 Konstytucji: "Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej. Do Rady Ministrów należą sprawy polityki państwa nie zastrzeżone dla innych organów państwowych i samorządu terytorialnego".
Ale w 2021 roku przyjęto nową ustawę o służbie zagranicznej, która mocno obniżyła kryteria naboru do polskiej służby dyplomatycznej. Zgodnie z jej treścią kandydaci na ambasadorów nie muszą już spełniać wymogów dla zawodowych dyplomatów, np. znajomości dwóch języków obcych czy posiadania tytułu magistra.
- To poniszczyło bardzo życiorysy wielu osób. Tych dobrych, którym życie w tym czasie przeleciało. Nie dotyczy to mnie, ale ja obserwowałem tych wszystkich młodszych ode mnie i dobrze przygotowanych pracowników. Dla wielu z nich to była wielka tragedia, bo sądzili, że będą mogli normalnie awansować. Ale do MSZ przyszli ludzie, którzy powiedzieli: "Ten został mianowany przez Geremka, Cimoszewicza, Bartoszewskiego? No to wynocha z nimi!" I na ich miejsce przywożono ludzi, i to jest stuprocentowo potwierdzone, którzy nie znali języka. Opowiadano mi nawet - i nie sądzę, żeby to było kłamstwo - że do MSZ przyszedł ktoś, kto pytał, jaka jest stolica Estonii - relacjonuje ambasador Byrt.
CZYTAJ WIĘCEJ: USTAWA O SŁUŻBIE ZAGRANICZNEJ PRZYJĘTA >>>
O zmianę ustawy o służbie zagranicznej zapytaliśmy także Marcina Przydacza, wiceszefa MSZ w rządzie Prawa i Sprawiedliwości, a później szefa Biura Polityki Międzynarodowej w Kancelarii Prezydenta. Podkreślił, że był to projekt poselski, a on sam w tym czasie posłem nie był. - Natomiast analizując poprzednią ustawę, stwierdzam, że wymogi dotyczące kandydata na ambasadora w zasadniczy sposób się nie zmieniły. We wcześniejszej ustawie również wymogi dotyczące wykształcenia czy języka były inne niż dotyczące zawodowych dyplomatów, dyplomatów przechodzących przez Akademię Dyplomatyczną. Ambasadorowie mianowani za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości mieli wyższe wykształcenie - nie znam przypadku ambasadora bez wyższego wykształcenia - powiedział nam Przydacz.
Zapytany o ogólną ocenę korpusu dyplomatycznego powołanego przez PiS, odpowiedział, że każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie. - Było wiele bardzo trafionych nominacji, ale zdarzały się też takie, które były nietrafione. Byli ambasadorowie, którzy zostali wcześniej odwołani - na przykład ambasador w Japonii został odwołany przed zakończeniem swojej misji - stwierdził.
Problematyczna szkoła
Ustawa o służbie zagranicznej uchwalona przez PiS oznaczała też, że osoby w wieku 65 lat zostały zmuszone do przejścia na emeryturę - tym samym z pracy odeszli doświadczeni dyplomaci, których prezes Kaczyński nazywał "złogami". Zapis ten uderzał przede wszystkim w absolwentów Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (MGIMO).
- MGIMO to jest taka moskiewska szkoła stosunków międzynarodowych, gdzie głównie kształcono od strony językowej. To nie była szkoły ideologiczna - mówi ambasador Grela.
- Dam pani przykład. Ja byłem przez szereg lat polskim przedstawicielem, ambasadorem przy Unii Europejskiej. Obserwowałem tam z bliska ambasadora brytyjskiego, który też skończył kursy w tej moskiewskiej szkole stosunków międzynarodowych. I nikt się nie zastanawiał, kim on jest. A kierując się logiką rządzących Polską przez ostatnie osiem lat, tacy ludzie jak wspomniany ambasador nie powinni znaleźć dla siebie miejsca w Unii. I PiS zwolnił tych absolwentów jednym zarządzeniem ministra - opisuje Grela.
Podkreśla, że polscy absolwenci tej moskiewskiej szkoły do tej pory pracują na wysokich stanowiskach w organizacjach międzynarodowych, choć nie z powołania Polski. - Na przykład w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej pracuje na bardzo wysokim stanowisku człowiek z tej szkoły, ale też w innych organizacjach międzynarodowych są takie osoby. To między innymi przypadek byłego zastępcy sekretarza generalnego NATO, zmarłego niedawno pana ambasadora Adama Kobierackiego, którego wyrzucono z MSZ-tu. Człowieka z wielkim doświadczeniem. Chodziło o to, żeby zrobić miejsce swoim i tak to trzeba nazwać. To nie chodziło o żadną politykę. Chodziło o manipulowanie w ten sposób, żeby stworzyć władzę absolutną. Również w służbie zagranicznej - konkluduje ambasador.
CZYTAJ TEŻ: SPÓR O AMBASADORA RP PRZY NATO. ANDRZEJ DUDA NIE CHCE PRZYJĄĆ NOMINACJI JACKA NAJDERA >>>
Zdaniem byłych ambasadorów służba zagraniczna za czasów PiS była najsłabszą w historii Polski. Podkreślają, że przed zmianami wprowadzonymi przez poprzedni rząd, w służbie zagranicznej pracowała niemała grupa ludzi, którzy znali szereg rzadkich języków - np. afrykańskich czy azjatyckich. Wspominają, że w polskiej dyplomacji istniała tradycja wysyłania np. do Chin ambasadorów, którzy władali tym językiem. To zostało przerwane.
Wśród polskich ambasadorów w ostatnich latach pojawiły się także takie postaci, które po prostu nie były dobrze przyjmowane. Byli ambasadorowie w rozmowie z nami podkreślają, że często otrzymywali sygnały od swoich zagranicznych przyjaciół, że z polskim ambasadorem trudno jest utrzymywać relacje. - Zawsze wiedziałem wcześniej, do kogo wybiera się ambasador Przyłębski, bo dzwoniono do mnie w tej sprawie i mówiono, że ten ambasador robi po prostu fatalną robotę dla Polski - mówi Andrzej Byrt. Podkreśla, że takie sygnały docierały do niego nie od Polonii, ale od różnych osób ze świata polityki niemieckiej. - Mówili: "Kogo wy nam przysłaliście?" Te telefony były spowodowane jakimś rodzajem rozczarowania, że wcześniej mieliśmy w Polsce partnera, rozmawialiśmy inaczej, a w tej chwili już nie - podsumowuje Byrt.
Ambasador Andrzej Przyłębski w 2018 roku podczas konferencji w niemieckim MSZ miał powiedzieć, że "ostatnie 100 lat niemieckiej polityki wobec Polski było katastrofą, epoką, w której niemiecka arogancja ujawniła się w całej swej podłości, a niemieckie interesy stawały zawsze na pierwszym planie".
O ocenę tych słów zapytaliśmy Marcina Przydacza.
- Niemcy jako duże, silne ekonomicznie państwo mają swoje interesy i realizują je także w przestrzeni środkowoeuropejskiej. Często to są działania, które unaoczniają takie próby dominacyjne ze strony Niemiec, więc w tym zakresie ja też wielokrotnie do konkretnych działań dyplomacji niemieckiej podchodziłem krytycznie - odpowiedział Przydacz.
- Czyli nie oceniłby pan krytycznie tej wypowiedzi ambasadora Przełębskiego?
- Pani redaktor, odpowiedziałem na to pytanie tak, jak uważałem, że należy na nie odpowiedzieć.
Narzuciliśmy sobie samoizolację
Byli ambasadorowie podkreślają, że m.in. za sprawą zmian wprowadzonych w służbie zagranicznej stan stosunków Polski z Europą Zachodnią był fatalny, a zmiana w polskiej polityce po ośmiu latach została powitana z dużym zadowoleniem. - Odwróciliśmy się od świata, narzuciliśmy sobie samoizolację. Właściwie nie mieliśmy przyjaciół w sensie politycznym w innych krajach. To było niepotrzebne. Władza skupiła się na swoich interesach, również interesach robienia swojej pozycji majątkowej za publiczne pieniądze - podkreśla Marek Grela.
Zdaniem byłego ambasadora proces odbudowy służby dyplomatycznej to niełatwe zadanie. - Żeby zbudować służbę zagraniczną, która odpowiada potrzebom nowoczesnego państwa, trzeba pozyskać najlepszych ludzi, a nie ludzi z przypadku. To proces na lata - przekonuje Marek Grela.
A co w tej sytuacji zapowiada MSZ? - Minister spraw zagranicznych robi to, co zapowiedział na początku roku. I on do tej pory trzyma się pierwotnych ustaleń z prezydentem. Dla ministra nie stanowi problemu to, że został przez prezydenta już parokrotnie wprowadzony w błąd - przekazuje nam rzecznik resortu dyplomacji.
Autorka/Autor: Ewelina Kwiatkowska / m
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Leszek Szymański / PAP