- W niedzielę Polacy wybrali nowego prezydenta - Karola Nawrockiego.
- To były wybory na żyletki. Drugiego kandydata Rafała Trzaskowskiego dzieliło od Nawrockiego niespełna 400 tysięcy głosów.
- Ponad połowa tego dystansu Nawrocki - Trzaskowski równa się liczbie głosów nieważnych, które zostały oddane 1 czerwca..
- Kto wrzuca do urny głos nieważny? Czy gdyby na karcie była kratka NOTA, głosów przeciwnych obu kandydatom byłoby więcej?
W historii III RP w urnach wyborczych zawsze lądują głosy nieważne. W przypadku wyborów prezydenckich zawsze jest ich dużo więcej w drugiej turze i nie inaczej było tym razem.
W pierwszej turze Państwowa Komisja Wyborcza odnotowała 85 813 głosów nieważnych (0,4 procent wszystkich kart ważnych wyjętych z urn). W starciu Karol Nawrocki (PiS) - Rafał Trzaskowski (KO) głos nieważny oddało 189 294 wyborców (0,89 procent). Nie jest to rekordowa liczba. Ale o ponad 11 570 większa niż w poprzednich wyborach prezydenckich, kiedy Trzaskowski walczył z Andrzejem Dudą (PiS).
Co to jest głos nieważny? Czy w każde wybory tysiące obywateli popełnia jakiś błąd proceduralny? Czy też głos nieważny coś mówi?
Karta, kartka i kratka
Na każdej karcie do głosowania można zaznaczyć tylko jednego kandydata. Trzeba postawić dwie kreski przecinające się w swoim obrębie. Nie V i nie byle gdzie. Kreski muszą przecinać się w kratce przy wybranym nazwisku.
Karta do głosowania to nie to samo, co kartka. Karta może składać się z kilku kartek. W przypadku wyborów prezydenckich sprawa jest prosta, zwłaszcza w drugiej turze - karta to jedna kartka, a kandydatów jest dwóch.
Głos jest nieważny, jeśli na karcie nie ma żadnego krzyżyka lub jeśli jest więcej niż jeden.
Kartę można popisać, porysować - nie będzie to miało wpływu na ważność głosu.
Nieważny głos to nie to samo, co nieważna karta, czyli na przykład karta bez pieczęci obwodowej komisji wyborczej. W drugiej turze tegorocznych wyborów prezydenckich do urn wpadły 1 423 karty nieważne. PKW, podsumowując wyniki wyborów, w osobnych rubrykach wpisuje liczbę nieważnych kart i nieważnych głosów. Głos nieważny musi być oddany na ważnej karcie.
Dalej: PKW różnicuje głosy nieważne ze względu na ilość krzyżyków na kartach. Osobno liczone są karty, na których postawiono więcej niż jeden krzyżyk. Osobno te, na których nie postawiono żadnego krzyżyka, tak zwane puste karty. W głosowaniu z 1 czerwca pustych kart było 101 845, czyli więcej niż dwukrzyżykowych.
NOTA, czyli przeciw wszystkim
- Czy można iść zagłosować i niechcący nie zaznaczyć żadnego kandydata? Trudno popełnić taki błąd. Dlatego puste karty traktuje się jak głos nieważny, oddany świadomie - mówi politolog Bartłomiej Michalak, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. - Z drugiej strony część wyborców, którzy intencjonalnie oddają głos nieważny, stawia krzyżyk we wszystkich kratkach. Z ostrożności, żeby mieć pewność, że nikt nie sfałszuje wyborów i nie postawi za nich krzyżyka przy jednym nazwisku, bo w ten sposób głos tych, co nie chcieli wybrać żadnego kandydata, stanie się ważny, ktoś za nich zagłosuje - zauważa politolog.
Profesor Michalak podkreśla: - Nadal musimy się domyślać, czy i które głosy zostały unieważnione przez wyborców celowo. Dlatego ja byłbym za tym, żeby na karcie do głosowania w wyborach prezydenckich była trzecia kratka: NOTA.
NOTA to skrót od angielskiego None of the Above, czyli żaden z powyższych. Rozwiązanie narodziło się w krajach anglosaskich. Dzisiaj pod różnymi nazwami (także: pusty głos) opcja ta dostępna jest na kartach do głosowania w Argentynie, Białorusi, Belgii, Bułgarii, Kolumbii, Francji, Grecji, Indiach, Indonezji, Kazachstanie, Mongolii, Holandii, Korei Północnej, Norwegii, Peru, Hiszpanii, Urugwaju i Nevadzie w Stanach Zjednoczonych. Do 2006 roku była dostępna w Rosji.
- Ta opcja daje złudzenie, że jest jakiś inny wybór, że jest gdzieś idealny kandydat na prezydenta, tylko się nie zgłosił - mówi socjolog Adam Gendźwiłł, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. - Niestety w demokracji musimy iść na wiele kompromisów, zwłaszcza kiedy do wyboru mamy dwa nazwiska. To w pewnym sensie bałamutne, ale demokracja potrzebuje wyboru, ludzie muszą zdecydować, nawet jeśli ten wybór jest ograniczony. Obawiałbym się sytuacji, kiedy wyborcy, zniechęceni do polityków, wybieraliby chętnie opcję "None of the above". I co byśmy zrobili, gdyby się okazało, że to znaczący odsetek, na przykład jedna czwarta? Przeprowadzalibyśmy wybory jeszcze raz od początku, szukali nowych kandydatów?
Zdaniem Michalaka, głosy oddane na NOTA nie musiałyby mieć żadnego wpływu na wynik wyborów. Ale byłaby to informacja, że coś tu jest nie tak.
- NOTA to taka czerwona kartka dla kandydatów mainstreamowych. To głos sprzeciwu wobec aktualnych elit politycznych.. Informacja, że zaprezentowana oferta personalna nie satysfakcjonuje dużej części wyborców. Im więcej takich głosów, tym kartka bardziej czerwona - tłumaczy politolog.
Wyborca miałby większą możliwość wyrażenia zdania i mogłoby się okazać, że głosów przeciw wszystkim kandydatom jest więcej. Bo NOTA mogłaby zmobilizować tych, którzy w czasie wyborów zostają w domu. 1 czerwca było ich 8 330 265. Ponad 28 procent. Ci, którzy nie poszli, dlatego że nie mieli kandydata, mogliby postawić krzyżyk w kratce przy "żaden z powyższych". Taką opcję mogliby wybrać także ci, co poszli i postawili na jednego z kandydatów, ponieważ czuli przymus, że na kogoś muszą. - Ale to osłabiłoby legitymizację wybranych kandydatów. Dlatego politycy nie są zainteresowani wprowadzeniem takiego rozwiązania - mówi politolog.
Głosy nieważne, nikły odsetek wszystkich oddanych na karcie ważnej, nikogo nie interesują. - Dopiero kiedy odstęp między kandydatami jest bardzo mały, zaczynamy się zastanawiać, kim są te osoby, które wybrały trzecią opcję - zaznacza prof. Gendźwiłł.
Nawrocki wyprzedził Trzaskowskiego o 369 591 głosów. Czyli liczba głosów nieważnych (przypomnijmy: 189 294) to ponad połowa tego dystansu.
- To elektorat protestu. Wyborcy kandydatów spoza mainstreamu. W przeszłości Kukiza, Palikota, Samoobrony, a obecnie też Brauna i Mentzena. Przedstawicieli partii antysystemowych i populistycznych - mówi prof. Michalak.
- Wyborcy osieroceni przez kandydata, który nie doszedł do drugiej tury, a jednak chcą spełnić ten obowiązek wzięcia udziału w wyborach. Zwykle o dużym poziomie świadomości obywatelskiej i politycznej - charakteryzuje socjolog.
Radek, lat 40, z Zabrza
Spotkałam go między turami minionych wyborów prezydenckich w Zabrzu. "Zabrze w sercu Śląska" - głosi hasło serwisu internetowego samorządu. 150-tysięczne miasto wciśnięte między prężnie rozwijające się Gliwice i Katowice. Trzaskowski był w Gliwicach, był w Katowicach, Zabrze ominął. W Zabrzu był Sławomir Mentzen z Konfederacji, ale on był wszędzie, i był Karol Nawrocki, ale on przyjechał dopiero, kiedy mógł tam coś ugrać, świeżo po odwołaniu prezydentki miasta popieranej przez KO. W obu turach wygrał nieobecny Trzaskowski. Ale wielkiej mobilizacji nie było. 18 maja do urn poszło 57,57 procent wyborców, w drugiej - 62,48 procent. Zabrze to biała plamka na mapach frekwencyjnych w każdych wyborach.
Spacerował z żoną i dziećmi główną ulicą Zabrza, gdzie średnio co piąty lokal to pustostan. Radek, lat 40, pchał wózek z młodszym dzieckiem. Ola, lat 36, szła obok, między nimi biegał ich kilkuletni synek. Chłopiec niecierpliwił się w trakcie rozmowy, w pewnym momencie zaczął zrywać liście z drzewa. - Co ty robisz, nie rób tego, proszę - upominała go Ola.
Mają lewicowy światopogląd. Pod tym względem od początku byli zgodni: nie Nawrocki, nie PiS, podobnie jak nie Mentzen.
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Co pokazali w pierwszej turze?
Ola kierowała się płcią, poszła za kobietą, "bo mężczyźni tylko leją się po mordach". Wybrała współpracę. Wybrała Magdalenę Biejat, która odeszła z partii Razem, by współpracować z partią rządzącą i która po przegranej w pierwszej turze poparła Trzaskowskiego. Nie Joannę Senyszyn, ponieważ "w polityce brakuje świeżej krwi". Ola postawiła na lewicową młodą kobietę, a w drugiej turze postanowiła oddać głos na Trzaskowskiego.
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Radek wybrał najpierw Adriana Zandberga, byłego szefa Biejat, lidera partii Razem, który do samego końca wyborów nie poparł ani Trzaskowskiego, ani Nawrockiego, tak jak Mentzen z antypodów światopoglądu Radka. W drugiej turze Radek postanowił oddać głoś nieważny.
- Trzaskowski przestał być dla mnie wiarygodny. Mówi jedno, a potem nie pamięta. Na przykład z tym murem na granicy białoruskiej. PO krytykowało PiS za ten mur, a potem mówili, że oni ten mur wybudowali - mówi Radek.
Postanowił iść i wrzucić do urny pustą kartę, ponieważ żaden kandydat mu nie odpowiadał. To nie to samo, co nie iść wcale. Musiał zostać w tym podupadłym mieście w słoneczną niedzielę, w święto swoich dzieci, 1 czerwca. Ale w świetle przepisów jego głos jest tak samo ważny, jak gdyby w ogóle nie poszedł, jakby wyjechał z rodziną w góry albo przesiedział cały dzień w domu przed telewizorem.
Podobnie zrobiły w Zabrzu 393 osoby. Poszły i oddały puste karty. Kolejne 506 osób skreśliło dwóch kandydatów.
Najwięcej głosów nieważnych (30 412) naliczono w województwie mazowieckim. Na drugim miejscu jest Śląskie (21 826). W obu przypadkach jest to 0,94 procent kart ważnych.
Radek zrobił to "dla podniesienia frekwencji".
Czy frekwencja jest ważna?
W wyborach w Polsce nie ma żadnego progu frekwencyjnego. Gdyby do urn poszedł jeden obywatel, wybory byłyby ważne.
Ale frekwencja nabiera znaczenia, gdy chcemy władzę odwołać. W referendum odwoławczym włodarzy musi wziąć udział określona liczba osób uprawnionych do głosowania i jest ona ściśle powiązana z liczbą osób, które tych włodarzy wybierały. Do urn musi pójść co najmniej 60 procent tych osób. Dużo? To zależy.
Im mniej osób weźmie udział w wyborach, tym mniej ich potem potrzeba do odwołania władzy.
W Zabrzu to się stało. Tydzień przed pierwszą turą wyborów prezydenckich, rok po wyborach samorządowych, odwołano prezydentkę miasta Agnieszkę Rupniewską, popieraną przez KO.
W czasie zeszłorocznych wyborów samorządowych w Zabrzu uprawnionych do głosowania było 118 tysięcy mieszkańców. Rupniewska wygrała w drugiej turze, do której poszło 43 tysiące. Zatem, by ją odwołać, wystarczyło niespełna 26 tysięcy.
W referendum, inaczej niż w wyborach, można oddać głos za albo przeciw. Radek i Ola byli przeciwni odwołaniu prezydentki. Dlaczego?
Rupniewska to była zmiana. Wcześniej przez 18 lat Zabrzem rządziła jedna osoba, Małgorzata Mańka-Szulik, popierana, jak wielu innych prezydentów miast na Śląsku, to przez jedną, to przez drugą z dwóch największych partii w Polsce, ostatnio przez PiS. Rupniewska to była dotychczasowa radna, czyli też z kręgu władzy, też kobieta, tyle że prawie o połowę młodsza.
Podnosiła opłaty dla mieszkańców. Ale przejęła miasto w fatalnej sytuacji. Trzeba coś poświęcić, żeby potem coś mieć. Zwalniała ludzi. Ale iluż ludzi może pracować w urzędzie w takim małym mieście. Idziesz z jedną sprawą, a tam trzy panie siedzą, z czego jedna obsługuje. Jednym koszem na śmieci zajmowały się trzy wydziały. Ośmiuset urzędników na Zabrze to przesada. Ale stu ludzi poszło na bruk. Jak im to wyjaśniła? Spotykała się z mieszkańcami w każdej dzielnicy dwa razy w tygodniu. Ale jak padało trudne pytanie, to uciekała. I opozycja przejęła narrację. Że jednych zwalnia, a zatrudnia swoich. Wyraźnie widać to w miejskim klubie sportowym Górnik Zabrze, którego sprzedaż jest kartą przetargową w każdych wyborach samorządowych. Jedną z pierwszych decyzji Rupniewskiej była wymiana pisowskiej rady nadzorczej klubu sportowego na przedstawicieli KO, która - przypomnijmy - poparła ją w wyborach.
Mimo to Ola i Radek nie chcieli jej zwalniać. - Rządziła rok. Rok to za mało. Nie miała czasu, żeby się wykazać - wyjaśniają.
Ale zamiast zagłosować przeciwko odwołaniu, w ogóle nie poszli na referendum. Nie dlatego, że im się nie chciało. Chcieli zaniżyć frekwencję, żeby referendum nie było ważne.
- Większość referendów odwoławczych jest nieskuteczna z powodu nieosiągnięcia wymaganego poziomu frekwencji, a nie dlatego, że jest przewaga tych, co bronią urzędujących samorządowców. Ci urzędujący, którym grozi odwołanie, często sami demobilizują społeczeństwo, przekonują, żeby nie poszli na referendum. I w Zabrzu ta kalkulacja okazała się błędna - mówi profesor Gendźwiłł.
W referendum wzięło udział cztery tysiące więcej osób, niż było trzeba i miażdżąca większość, ponad 27 tysięcy, była przeciwko Rupniewskiej.
Patrząc na ogół uprawnionych do głosowania, prezydentkę miasta wybrało 58 procent, a odwołało 24 procent.
Frekwencja, jak mówi socjolog, jest symbolicznym mandatem legitymizującym wybraną władzę. Im wyższa frekwencja, tym wyższy mandat. Mimo że głosy nieważne nie przesądzają o wyniku wyborów, wliczane są do frekwencji (karty nieważne - nie).
1 czerwca frekwencja na poziomie 71,7 procent była rekordowa w historii III Rzeczpospolitej.
- Wszyscy się cieszymy, kiedy jest duża frekwencja. Przez lata byliśmy rozczarowani poziomem uczestnictwa obywateli w wyborach. Ale o jakości demokracji świadczy nie tylko poziom frekwencji - mówi socjolog. - Wysoki poziom frekwencji to także wskaźnik ogromnej polaryzacji społeczeństwa. Idziemy do wyborów, żeby nasz kandydat wygrał za wszelką cenę czy żeby przeciwnik przegrał. Tymczasem ważne, żeby do głosowania chodzili ci wyborcy, którzy wiedzą, co oferują kandydaci i stojące za nimi partie.