Jedno zdanie, dwie zupełnie odmienne interpretacje - ale im większy chaos, tym bliżej do realizacji celu polskiego rządu. Bo przecież chodzi o zamieszanie i ustawienie Brukseli w przeciwnym narożniku. Komentarz Macieja Sokołowskiego, korespondenta TVN24 w Brukseli.
- Mechanizm ma zęby. To jest to, o co nam chodziło - mówi szefowa Komisji Europejskiej w rozmowie z niemieckim ZDF zapewniając, że ustalenia szczytu są wystarczające by uruchomić mechanizm sankcji budżetowych dla łamiących zasady praworządności.
Ursula von der Leyen zwraca uwagę, że kluczowy jest zapis konkluzji o głosowaniu większościowym na poziomie Rady, co oznacza, że nie jest konieczna jednomyślność. Szefowa Komisji przypomina też, że nie mówimy o nowych przepisach, bo odpowiednie rozwiązania są już gotowe od 2018 roku. Na antenie TVN24 informowaliśmy o tych pracach od początku, choć kilka lat temu wydawało się jeszcze, że budżetowe decyzje są tak odległe w czasie, że sprawa już dawno nie będzie dotyczyła Polski.
Słowa szefowej Komisji potwierdzają tylko to, co nieoficjalnie mówią mi urzędnicy i prawnicy Komisji. Ich stanowisko jest jasne i nie widzą tu pola do interpretacji - Rada Europejska może do tematu powrócić i przeprowadzić dyskusję, ale nie podejmować nowych decyzji. Decyzja już zapadła. Teraz sprawa mechanizmu praworządności została przekazana na poziom ministrów, czyli do Rady Unii Europejskiej.
Wiceszefowa Komisji, Vera Jourova, która zajmuje się praworządnością, jest zadowolona z przyjętych rozwiązań. Według Czeszki powiązanie między praworządnością a unijnymi funduszami spowoduje wzrost zaufania unijnych podatników do Unii. Bo Komisja już wielokrotnie wskazywała, że poważne zagrożenie dla praworządności jest jednocześnie zagrożeniem dla unijnych finansów.
Prawdą jest, że mechanizm nie jest tak silny i tak jasno opisany, jak w pierwotnym tekście proponowanym przez Komisję. Narzeka na to Parlament Europejski, który miał dużo większe ambicje. Europosłowie chcieli, by większość państw Unii była potrzebna do zablokowania procedury sankcyjnej. Jest inaczej, większość państw jest potrzebna, by ją rozpocząć. To odwrócenie proporcji powoduje, że sięgnięcie po mechanizm nie będzie tak łatwe, jak domagali się w swoich rezolucjach europosłowie i teraz będą domagać się dalszego zaostrzania procedury, zanim zaakceptują budżet.
I tu należy się zgodzić, długie nocne negocjacje w Brukseli osłabiły wydźwięk przygotowanych zapisów; dzięki temu Polska i Węgry mogły dokument podpisać. Celu Polski nie ukrywał w "Faktach po Faktach" wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński, który z zadowoleniem mówił, że przepisy zostały osłabione i zakładał się, że przez siedem najbliższych lat nie zostaną w ogóle użyte.
Ale słowa o osłabieniu zapisów to zupełnie coś innego niż zdanie premiera Morawieckiego, które wygłosił nad ranem, zaraz po zakończeniu szczytu budżetowego: "Nie ma bezpośredniego połączenia między tak zwaną praworządnością a środkami budżetowymi". Ten komunikat, wygłoszony tuż obok węgierskiego premiera, był sprzeczny z tym, co w tym samym czasie kilka budynków dalej ogłosili szef Rady Europejskiej i szefowa Komisji. Te całkowicie odmienne opinie ustawiły dyskusję na cały dzień, a każda kolejna wypowiedź przedstawicieli polskiego rządu tylko pogłębiała wrażenie chaosu.
O chaos przecież chodziło. Im bardziej polski rząd zaprzecza powiązaniu z "tak zwaną praworządnością", a Komisja podkreśla, że takie przepisy są wystarczające do nałożenia sankcji, tym bardziej powracamy na z góry upatrzone pozycje w konflikcie Brukseli z Warszawą. I nie ma w tym przypadku: im większe zamieszanie, tym łatwiej będzie polskiemu premierowi powiedzieć - zobaczcie, z tą Komisją znowu nie da się dogadać, więc by rozwiać narastające wątpliwości, sprawa musi wrócić do Rady Europejskiej. Czyli tam, gdzie rząd od początku chciał, by trafiła.
Ważniejszym skutkiem tego zamieszania jest stworzenie wrażenia, że Unia to właśnie szefowie państw i ich narodowe interesy, a nie "jakaś tam Bruksela". Unia to spotkanie na szczycie, premier Morawiecki z chęcią będzie spotykał się z premierem Węgier, kłócił z premierem Holandii czy debatował z niemiecką kanclerz, ale na pewno nie zamierza słuchać uwag urzędników z Komisji. Przecież to szefowie państw ich wybrali, zatrudnili i to oni im płacą, więc zadaniem komisarzy jest wykonywanie poleceń, ale nie ich wydawanie. W ten sposób Polska ustawia Komisję w przeciwnym narożniku, a szefów państw w roli arbitrów, tak by każdy wysłany z Brukseli komunikat był w Polsce odbierany jak atak przeciwnika, który jedynie szykuje się do wyprowadzenia kolejnego ciosu.
Źródło: TVN24