Obiecywano im stabilną pracę w Polsce i zarobki na europejskim poziomie. Kilkudziesięciu kierowców z Filipin padło ofiarą handlarzy ludźmi. Musieli pracować ponad siły i poniżej stawek, łamiąc procedury bezpieczeństwa obowiązujące w ich zawodzie. - Mogliśmy się tylko modlić, żeby było dobrze - mówi jeden z nich w rozmowie z dziennikarzami "Superwizjera". Jak polskie firmy omijają przepisy, zatrudniając cudzoziemców? Kto wykorzystuje trudną sytuację Filipińczyków i na tym zarabia? Reportaż "Kierowcy do niewolniczej pracy" Jakuba Stachowiaka i Patryka Szczepaniaka.
Bogata Europa potrzebuje coraz więcej taniej siły roboczej. Dziś pracowników nie szuka się na wschodzie Europy - choćby na Ukrainie czy Białorusi, ale o wiele dalej - w Azji.
- Zachodnie firmy tłumaczą poszukiwania taniej siły roboczej w Azji brakiem chętnych do pracy wśród mieszkańców Unii Europejskiej, ale to nieprawda - powiedział Edwin Atema, przedstawiciel holenderskich związków zawodowych FNV. - Chodzi o to, że tu pracownikom nie gwarantuje się uczciwych warunków pracy - stwierdził.
- Jeżeli traktujesz podwładnego z godnością i odpowiednio mu płacisz, to nie masz problemu z brakiem rąk do pracy. Problem w tym, że zachodnie firmy przybyszów ze wschodu powinny traktować tak samo, jak mieszkańców Europy, a nie jak zwierzęta - ocenił Atema.
"Moim marzeniem było pracować kiedyś w Europie"
Filipińscy zawodowi kierowcy ciężarówek w Polsce trafili pod opiekę fundacji La Strada pomagającej ofiarom handlu ludźmi. Mężczyźni poznali się dopiero w Polsce, łączy ich to, że w przeszłości pracowali na Bliskim Wschodzie. Powodem przyjazdu do Europy miały być nie tylko pieniądze, ale i obietnica rozpoczęcia nowego życia.
- Być może Filipińczycy są gotowi na większe ustępstwa. Ich świat jest światem hierarchicznym. Pracodawca jest osobą, którą należy szanować, a jak się kogoś szanuje to trudno jest mu się przeciwstawić - powiedziała Irena Dawid-Olczyk z fundacji La Strada.
Werbowaniem kierowców zajmują się firmy pośredniczące. Rekrutacja odbywa się najczęściej przez media społecznościowe, a pośrednik to przeważnie jedna osoba z wirtualnym biurem, bez siedziby i adresu.
Edgar Santos opowiedział, że informację o pracy znalazł na Facebooku. - Zgłosiłem się. Moim marzeniem było pracować kiedyś w Europie - przyznał.
- Nie miałem żadnych specjalnych wyobrażeń na temat Polski. Wiedziałem, że leży w Europie i jest członkiem Unii Europejskiej - opowiada Gerald Navarro. - Dlatego tak wiele sobie obiecywałem po przyjeździe tutaj. Nie spodziewałem się, że Polska nie jest taka sama, jak inne zachodnie kraje, choćby Niemcy czy Dania - dodał.
"Tutaj wszystko było na odwrót"
Filipińczycy musieli na własną rękę załatwić polską wizę i opłacić przelot. Do tego dochodziły opłaty dla pośrednika, pozwolenia na pracę i szkolenia. W sumie każdy z nich wydał na to kilka tysięcy dolarów.
- Przyjazd do Polski musiałem sobie zorganizować sam - podkreślił Alejandro Sambuang. Dodał, że wydał na to dużo pieniędzy. - Musiałem się zapożyczyć - przyznał.
- Obiecano nam, że dostaniemy ubezpieczenie zdrowotne, a nasze dzieci pójdą do dobrej szkoły. Tu, w Polsce - powiedział Sean Espinas. Z kolei Geraldowi Navarro pracodawcy mieli obiecać wypłatę w wysokości 1700 euro miesięcznie.
- Kiedy przyjechałem do Polski, byłem zszokowany. Tutaj wszystko było na odwrót - ocenił Sean Espinas.
"Obcinali na wypłaty regularnie"
Filipińscy kierowcy trafili do niewielkiej firmy transportowej w Koszalinie. Przedsiębiorstwo chwali się wieloletnim doświadczeniem w branży i kontaktami w całej zachodniej Europie i Skandynawii.
Na miejscu szybko zorientowali się, że dane im obietnice nie pokrywają się z rzeczywistością.
Gerald Navarro zwrócił uwagę na złe warunki noclegowe. - To był zwykły kontener. Spaliśmy tam w sześciu - powiedział.
Kierowcy, niektórzy całymi tygodniami, mieszkali bez kuchni, łazienki i dostępu do bieżącej wody. Nikt nie umiał im powiedzieć, kiedy zaczną prace za kółkiem. W zamian zmuszano ich do innych fizycznych robót.
- Musiałem na przykład kopać rowy albo nosić cegły na budowie, skrobać rdzę z naczep, wymieniać opony w ciężarówkach. Nie miałem wyboru. Byłem do tego zmuszany - stwierdził Alejandro Sambuang. - Gdybym zaprotestował i się nie zgodził, nie dostałbym żadnych pieniędzy - dodał.
Kiedy wreszcie powiedziano im, że usiądą za kierownicą ciężarówek, zgadzali się na wszystko. Poczynając od obniżonej pensji po fakt, że muszą wyjechać do pracy do Danii. Byli na tyle zdesperowani, że nie protestowali.
- Zgodziłem się na 900 euro. W sumie to nie miałem wyboru. Gdyby na początku, zanim tu jeszcze przylecieliśmy, powiedzieli nam, że dostaniemy po 900 euro, nie byłoby tu nas - tłumaczył Sean Espinas.
- Był taki czas, że dostawałem tylko 440 euro zamiast tych 900. Obcinali nam wypłaty regularnie - zwrócił uwagę Gerald Navarro.
Sean Espinas przyznał, że wypłata "za każdym razem to była niespodzianka". - Zagadka. W tym miesiącu będzie 770 euro. Nigdy nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać. Kiedy nadchodził dzień wypłaty, mogliśmy się tylko modlić, żeby tylko była cała pensja - dodał.
"Mają mniej praw, nie rozumieją przepisów"
Reporterzy "Superwizjera" odkryli, że skala oszukiwania azjatyckich kierowców jest olbrzymia i nie dotyczy tylko Polski. Pomocny okazał się Edwin Atema, holenderski związkowiec i były kierowca ciężarówki. Rzucił pracę za kółkiem i został prawnikiem. Od wielu miesięcy tropi nieuczciwych pracodawców.
- Firmy, które oszukują i wykorzystują pracowników, mają bardzo duży udział w branży transportowej. Teraz jest tendencja do zatrudniania pracowników spoza Unii Europejskiej, bo mają mniej praw, nie rozumieją przepisów i tym samym można im mniej płacić. Traktować jak głupków - powiedział Atema.
To, dlaczego droga Filipińczyków do pracy w Europie Zachodniej wiedzie przez polskie firmy, demaskuje związkowiec i dziennikarz Morten Halskov.
Gdyby Filipińczycy pracowali dla duńskiej formy, musieliby dostawać około 3-4 tysięcy euro. Ale skoro formalnie pracują w polskiej, zarabiają trzy razy mniej.
- Odkryliśmy, że filipińscy kierowcy byli zatrudniani przez firmę z Polski, należącą do duńskiego koncernu transportowego, ponieważ nie mogli być bezpośrednio zatrudniani przez duńskie firmy - poinformował Morten Halskov, dziennikarz Fagbladet 3F. - Większość parlamentarna w Danii twierdzi, że my tutaj nie potrzebujemy pracowników spoza Unii - dodał.
- W Polsce jest inaczej. Robotnicy spoza Europy, jak choćby z Indii i Filipin mogą u was bez problemu dostać pozwolenia na pracę. Z takimi legalnymi dokumentami ściągani są do Europy, w tym także do Danii. Na tym polega cała sztuczka - poinformował.
Atema przekazał, że Komisja Europejska ma statystyki dotyczące zawodowych kierowców pochodzących spoza Unii, jeżdżących ciężarówkami należącymi do firm z Europy.
- W samej tylko Polsce wydano 70 czy 80 tysięcy pozwoleń na kierowanie zarejestrowanymi w Polsce ciężarówkami dla kierowców, którzy nie są mieszkańcami Unii - powiedział. - Firmy z Polski i krajów bałtyckich przodują w liczbie zatrudnianych kierowców pochodzących spoza Europy - uważa.
"Byłem praktycznie uwięziony w kabinie tira"
Zgodnie z unijnymi przepisami kierowca ciężarówki może pracować maksymalnie 9 godzin dziennie. Dwa razy w tygodniu może wydłużyć swój czas pracy do 10 godzin. Po przepracowanym tygodniu kierowcy należy się 45-godzinny odpoczynek w hotelu.
- Jeździłem po całej Europie przez sześć miesięcy bez przerwy. Bez żadnego zakwaterowania. Cały ten czas mieszkałem w kabinie swojej ciężarówki - powiedział Alejandro Sambuang.
- Warunki były trudne. Byłem praktycznie uwięziony w kabinie tira przez siedem miesięcy - zwierzył się Sean Espinas. Gerald Navarro zdradził, że w kabinie tira gotował, prał ubrania i zaciskał pięści z bezsilności. - Ale pracowaliśmy dalej - przyznał.
- Ci ludzie mieszkają w swoich ciężarówkach. To jest zakazane ze względu na bezpieczeństwo na drogach, ze względu na ochronę praw pracowników i ze względu na zasady uczciwej konkurencji - zwrócił uwagę holenderski związkowiec.
"Zniosą wiele, byle utrzymać tę pracę"
- Gdyby to samo przydarzyło się polskiemu kierowcy, oddałby kluczyki do samochodu i poszukał uczciwego pracodawcy. Jednak dla Filipińczyków taki pracodawca i taka praca to bilet wstępu do Europy - ocenił.
- To niepodważalna możliwość utrzymania swoich rodzin. Dlatego ci ludzie zniosą wiele, byle utrzymać tę pracę, a firmy doskonale zdają sobie z tego sprawę - dodał.
Sean Espinas przyznał, że musiał przekraczać dozwolone godziny pracy. Czasami musiał jechać nawet 16 godzin. - A mój tachograf był cały zapisany. Całe 24 godziny - przyznał.
Opowiedział, że w pewnym momencie jego tachograf przestał działać, bo przekraczał godziny pracy.
- Nawet w weekendy nie mogłem odpoczywać. Musiałem nocować w miejscach, gdzie nie było nawet wody, nie było toalety - stwierdził Alejandro Sambuang. - Wszystko dlatego, że firma nie chciała nam płacić za przyzwoite parkingi - dodał.
Zdaniem Sambuanga gdyby próbował zaparkować w dobrym miejscu, sam musiałby za to zapłacić.
"Nie jesteście tu mile widziani"
Dziennikarskie śledztwo "Superwizjera" prowadziło do Danii, do siedziby firmy wykorzystującej Filipińczyków. Jest jedną z największych w Skandynawii w tej branży. Reporterzy chcieli porozmawiać o wyzysku i o zmuszaniu do niewolniczej pracy.
- Nie jesteście tu mile widziani - powiedział jeden z pracowników. Inny zwrócił uwagę, że w odpowiedzi na maila przekazano, że firma nie będzie udzielać żadnych komentarzy w sprawie wykorzystywania pracowników.
- Musicie opuścić nasze biuro. Nie możecie tu być - rzucił jeden z mężczyzn. W reakcji na przyjazd dziennikarzy duńska firma wezwała policję.
Funkcjonariusz policji zwrócił uwagę, że pracownicy tej firmy "mogą być zestresowani widokiem kamery". - Szefowie nie martwią się o siebie, tylko o swoich ludzi - dodał.
Zdjęcia pracowników duńskiej firmy pokazano wykorzystywanym kierowcom. Ci wskazali, że jeden z mężczyzn nagranych przez reporterów "Superwizjera" to Denis K. Edwin Atema twierdzi, że mężczyzna rekrutuje kierowców na parkingach w Europie, a nawet lata na Filipiny w poszukiwaniu pracowników.
"Za pobyt w szpitalu dostałem ogromny rachunek"
- Zdecydowałem się tu przyjechać z Filipin z powodów osobistych - stwierdził Sean Espinas. - W 2015 roku moja żona urodziła wcześniaka. Za pobyt w szpitalu dostałem ogromny rachunek. Poszły na to wszystkie moje oszczędności, dlatego musiałem poszukać lepszej pracy - wyjaśnił.
Alejandro Sambuang chciał pomóc swojej siostrze. Płacił za jej szkołę. - Przez to, co stało się ze mną tutaj, musiała rzucić naukę - poinformował.
Sean Espinas zapytany, ile wysyłał do domu pieniędzy zdradził, że dla siebie zatrzymywał tylko 150 euro, a resztę wysyłał do domu na Filipinach.
Wykorzystywanie filipińskich kierowców możliwe było dlatego, że polskie firmy stosowały różnice w przepisach dotyczących zatrudnienia cudzoziemców w Polsce i w Europie. Filipińczykom obiecano prace w Danii za duńskie stawki, a w rzeczywistości podpisywano z nimi umowy z polskimi firmami. Różnica w stawkach trafiała do kieszeni pracodawców.
"Serio, mam wzywać policję po to?"
Reporterzy "Superwizjera" udali się do siedziby firmy w Koszalinie, za pośrednictwem której zatrudniono Filipińczyków.
Jeden z pracowników firmy zaprzeczył, jakoby w jednym z baraków mieszkali Filipińczycy. - A jak panu zdjęcie pokażę? - zwrócił się jeden z reporterów. - Proszę opuścić teren. Serio, mam wzywać policję po to? - odparł pracownik.
Mężczyzna zarzekał się, że Filipińczycy mieszkali w hotelach, a potwierdzeniem tego są wystawione faktury.
Na pytanie o umowy odparł, że były "konkretne, tak jak każdy inny Polak miał". Stwierdził, że umowy dotyczyły kierowania samochodem, a na argument, że Filipińczycy byli wysyłani do prac na budowach, odparł, że to wszystko kłamstwo.
Pod jednym z baraków wywiązała się kolejna dyskusja z jednym z pracowników. Zapytany, dlaczego w pobliskich kontenerach są zakwaterowani ludzie, odparł, że "jeden, dwa dni mogą tu spędzić, zanim sobie pojadą do domu".
"Modlić się, żeby wszystko znowu było dobrze"
Okazuje się, że postępowania w sprawie Filipińczyków prowadzą już prokuratury w Holandii, Danii, Niemczech i Polsce. Śledczych interesują nie tylko warunki zatrudnienia cudzoziemców, ale także umowy o pracę, warunki bytowe i sposób sprowadzenia Filipińczyków do Europy.
- W przypadku, jeśli by się potwierdziły okoliczności, iż mówimy tutaj o przestępstwie polegającym na handlu ludźmi, należy pamiętać, że jest to zbrodnia zagrożona karą pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż trzy lata. - powiedziała Joanna Biranowska-Sochalska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
- Górna granica zagrożenia ustawowego to 15 lat pozbawienia wolności - dodała.
- Straż Graniczna zapytała mnie, czy chcę wracać na Filipiny, czy też szukam innej pracy. Wszyscy powiedzieliśmy, że chcemy pracować nadal i szukać nowej firmy dla naszej przyszłości, naszych rodzin, żeby nasze marzenia mogły się ziścić - powiedział Edgar Santos.
Alejandro Sambuang podkreślił, że jego celem teraz jest zarabianie pieniędzy. - Żeby pomóc mojej rodzinie i żeby wspomagać moją siostrę, żeby mogła się uczyć, a potem znaleźć dobrą pracę - dodał.
- To dla mnie bardzo niedobra sytuacja - uważa Gerald Navarro, który wyjaśnił rodzinie, że "musi się teraz modlić, żeby wszystko znowu było dobrze".
Sean Espinas poinformował, że codziennie dzwoni do bliskich przez internet. - To pomaga w walce z samotnością - ocenił.
"Gdybym powiedział, martwiliby się jeszcze bardziej"
Po miesiącach oczekiwania na pracę bohaterowie reportażu dostali upragnione zajęcie. Sean Espinas jeździ teraz tirem po zachodniej Europie. Dostaje około 1000 euro wypłaty. To nadal stawka przynajmniej trzykrotnie mniejsza niż dla kierowcy z Unii Europejskiej.
Jego rodzina nie wie, co go spotkało w Europie. - Gdybym powiedział, martwiliby się jeszcze bardziej. Pytaliby: po co tam jeszcze jesteś? Powinieneś wrócić do domu - wyjaśnił.
Autor: asty, tmw / Źródło: Superwizjer
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN