Kupiła świece. I serwetki w serca. Obiecali sobie, że zjedzą razem kolację, kiedy wróci. W walentynki na lotnisku w Goleniowie przytulała się do jego trumny. Przyjechali po Niego w komplecie. Tak jak wychodzili na małą stację w Lesięcinie, kiedy wracał do domu z jednostki. Gazety pisały, że została sama z trójką dzieci. Została z pięciorgiem. Bo oprócz Kamila, Kuby i Kacpra były jeszcze Magda i Asia - córki siostry jej męża, które wychowywali razem. Chorąży Andrzej Rozmiarek zginął w Afganistanie. Miał 35 lat. Anna prawie 30.
Reportaż Brygidy Grysiak o Annie i jej rodzinie jest częścią książki "Śmierć warta zachodu", wydanej z okazji 10-lecia Fundacji Dorastaj z Nami. Dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na wsparcie jej podopiecznych, dzieci bohaterek i bohaterów, którzy zginęli na służbie.
Jest niedziela. Wielkanoc, świętują nasi prawosławni przyjaciele. Podczas pandemii światu grozi "jeszcze gorszy wirus: obojętnego egoizmu" - mówi papież Franciszek. "Nadszedł czas, by usunąć nierówności, uzdrowić niesprawiedliwość, która podważa u podstaw zdrowie całej ludzkości" - apeluje. Bo przecież z każdego zła może urodzić się dobro. W Kościele katolickim Niedziela Bożego Miłosierdzia. W wielkich świątyniach - pięcioro wiernych.
Nie więcej. Nie pada. Nie ma słońca. Zachmurzenie małe, miejscami umiarkowane. Ministerstwo Zdrowia przekazuje, że obecność koronawirusa w Polsce potwierdzono u 545 osób. To najwięcej od początku pandemii. Łącznie liczba odnotowanych zakażeń wzrosła do 9287. Ministerstwo Zdrowia informuje o śmierci 13 osób. Łącznie zmarło ich już w Polsce 360. 360 rodzin straciło kogoś bliskiego. Mamę, tatę, babcię, dziadka, córkę, syna, miłość swojego życia.
Na całym świecie potwierdzono ponad 2 miliony 300 tysięcy zakażeń. Zmarło ponad 160 tysięcy ludzi. 160 tysięcy rodzin straciło kogoś bliskiego. Mamę,tatę, babcię, dziadka, córkę, syna, miłość swojego życia. Wszyscy umierali w samotności. Jest niedziela.
W telewizji mówią, że koronawirus zamknął w domu już prawie 4 miliardy ludzi. Rolling Stones właśnie zagrali koncert on-line. Każdy ze swojego domu. Życie przeniosło się do sieci. Bardziej niż wcześniej. I bardziej na serio. W sieci lekarze i pielęgniarki proszą o sprzęt i szacunek. W Polsce nie brakuje respiratorów. Brakuje rąk do pracy w domach opieki dla starych ludzi. Pielęgniarki dostają wezwania. Jak w wojsku. Prokuratura grozi lekarzom paragrafami. Na ekranie.
Wszędzie szyją maseczki. W kwiaty i kratę, czasami gładkie z kieszenią na filtr, czasami bez.
Jest niedziela. Dzwonię do Anny. Do Węgorzyna, niewielkiego miasteczka na Pomorzu Zachodnim. Anna też szyje maseczki. Szyją je razem z koleżanką. Odkąd pierwszy raz usłyszały, że maseczek brakuje, a jak nie brakuje, to nie każdego na nie stać. Szyją więc i rozdają.
- Moja koleżanka dostaje materiały od różnych ludzi - mówi. - A potem my szyjemy w domu i rozdajemy. Do szpitali, do fundacji różnych albo mieszkańcom rozdajemy po prostu, po sąsiedzku. Oni też potrzebują. Każda szyje w swoim domu - dodaje.
- Ile już uszyłyście? - pytam.
- Ja szyłam jakieś dziesięć maseczek na godzinę - mówi po chwili. - Na początku liczyłyśmy, ale po stu osiemdziesięciu przestałyśmy - powiedziała. Mówi, że od początku pandemii mogły uszyć kilkaset, może nawet więcej niż tysiąc maseczek. Z tunelem na drucik, żeby się lepiej trzymały. Z kieszonką na filtr, bo te bez filtra chronią mniej. Anna mówi, że lubi szyć maseczki.
Pytam, czy mogę je zobaczyć. Przymierza i pozuje do kamery w komputerze. Śmieje się. Ma piękne, dobre oczy. Dzięki maseczce są jeszcze bardziej wyraziste. Jest drobna, ma czarne włosy spięte w kucyk, kwiecistą koszulę i bardzo pogodną twarz. Jedenaście lat temu jej mąż zginął w Afganistanie. Gazety pisały, że została sama z trójką dzieci. Została z pięciorgiem. Bo oprócz Kamila, Kuby i Kacpra były jeszcze Magda i Asia - córki siostry jej męża. Ich tata zginął w wypadku, a mama nie mogła się nimi zajmować.
Kilka lat wcześniej Anna i Andrzej wzięli je do siebie. - Kiedy żołnierze przyjechali wtedy do domu, żeby mi powiedzieć, że Andrzej nie żyje - wspomina - Magda zapytała, czy ja ich teraz nie zostawię. Bała się, że je oddam, że bez Andrzeja nie dam rady. Powiedziałam, że nigdy ich nie oddam, że dopóki mama nie będzie mogła się nimi zająć, zawsze będą ze mną - tłumaczy.
Anna mówi, że stanęła wtedy na baczność. Jakby na rozkaz męża. Nie wierzyła, że on nie żyje. Powiedzieli, że wypadek, więc zaczęła się ubierać w pośpiechu. Chciała jechać do szpitala. Nie wierzyła, że zginął. Ale wiedziała, że cokolwiek się stało, musi dać radę. Bo ma pięcioro dzieci.
Byłam na niego zła, że mnie zostawił, że on umarł, a ja muszę żyć…
Gdyby koronawirus nie zamknął nas w domach, pojechałabym do Węgorzyna. Zapukałabym do jej drzwi, popatrzyła w oczy, dotknęła jej straty i życia po stracie. Dziś oglądam to na ekranie. I na zdjęciach, które mi pokazuje.
Kiedy jej mąż zginął w Afganistanie, miała prawie 30 lat. Chłopcy mieli 10, 7 i 3 lata. Dziewczynki – 12 i 9. Na zdjęciach oglądam sceny z ich uśmiechniętego życia. - Nie zawsze było uśmiechnięte - mówi Anna. Ale zaraz dodaje, że tego nieuśmiechniętego dziś już nie pamięta. Widzę dzieci na rowerach, na sankach w lesie. Kamil, który dzisiaj ma 21 lat, kiedy zapytam go o najlepsze chwile z tatą, właśnie o tych sankach będzie mi opowiadać.
Mieszkali wtedy w Lesięcinie, siedem kilometrów za Węgorzynem, gdzie mieszkają teraz. Mieli swoje trasy w lesie. Zdjęcia z tego lasu oglądam teraz na zoomie. Kolejne zdjęcie. Tata z małym Kacprem w wózku, za nimi biegnie Kuba. Przy wózku uśmiechnięta dziewczynka z blond warkoczem. To Magda. W tle widać tory. Na innym zdjęciu tata z plecakiem, obok Kamil. Coś opowiada tacie.
- Wracają ze stacji kolejowej - tłumaczy Anna. – Całą rodziną wychodziliśmy po Andrzeja na stację, kiedy wracał z jednostki. On codziennie jeździł kolejką do Stargardu. A potem my wychodziliśmy po niego. I razem wracaliśmy do domu. Każde dziecko brał na barana. Po kolei. Takiego zdjęcia nie ma - mówi.
Pytam Annę o trzy obrazy, które ma przed oczami, kiedy wspomina męża. Jeden to te spacery na stację i z powrotem. Mówi, że zawsze na niego czekała i zawsze wracał. Może dlatego tak trudno było jej uwierzyć, że z misji w Afganistanie do niej nie wrócił. Uwierzyła dopiero wtedy, kiedy przyjaciele z wojska przywieźli do domu jego obrączkę.
- Do mnie dopiero dotarło, że Andrzej nie żyje, jak chłopaki wróciły z misji - mówi. - To było jakieś trzy miesiące po pogrzebie. Wróciły bez niego. I wtedy do mnie dotarło, że jego z nimi nie ma. A ja podświadomie czekałam. Patrzyłam na zdjęcie i myślałam, że wróci. Choć przecież przytulałam się do jego trumny. Zobaczyłam tę obrączkę i byłam na niego zła, że mnie zostawił, że on umarł, a ja muszę żyć - powiedziała.
Obraz drugi to wspólne wycieczki. Anna opowiada, że często z dziećmi wyjeżdżali. Odwiedzali rodzinę, jeździli na biwaki, nad jezioro Woświn w Cieszynie, do Stargardu. - Mąż pilnował tego, żebyśmy jeździli też do jednostki - mówi. - Kuba bardzo to lubił. Kochał wojsko. Anna pokazuje zdjęcie małego Kuby w mundurze.
Ale to najstarszy Kamil jest dziś w wojsku. Prawie. - Nie jestem jeszcze w jednostce, w rezerwach jestem - mówi Kamil. - Nie zdążyłem wyleczyć zębów i dlatego się nie dostałem. A teraz z powodu koronawirusa nie przyjmują. Jak wirus się skończy, to mnie przyjmą - tłumaczy.
Chciałby bardzo, bo innej pracy sobie nie wyobraża. Mówi, że pracował w różnych miejscach, ale praca w cywilu to nie dla niego. Pytam, czy to z powodu taty? Stanowczo zaprzecza. Wybrał tę samą jednostkę, ale chce w niej - jak mówi - pisać swoją historię.
Z Kamilem rozmawiam przez telefon. Mieszka dziś w Szczecinie. Tam pracował. Teraz nie pracuje, bo z powodu koronawirusa nie przedłużyli mu umowy. Cięcia. Rozumie to. Nie ma żalu. Dobrze mówi o firmie i o ludziach, którzy go zwolnili. Dużo jest w nim spokoju.
- Czuję się bezpiecznie, nie mam żadnych zastrzeżeń - odpowiada, kiedy pytam, jak daje radę bez pracy. - Jestem w tej dobrej sytuacji, że mam stypendium i rentę wojskową. Mama też zawsze pomoże - dodaje. W tle słyszę śpiew ptaków i głosy dzieci. Mówi, że stoi przed blokiem.
O wyprawach po tatę na stację kolejową też opowiada. Dobrze je pamięta. Ale chyba jeszcze lepiej pamięta dni, kiedy razem z tatą i Kubą o czwartej rano szli na tę samą stację i jechali kolejką do jednostki. - Tata robił nam takie wycieczki - opowiada. - Zabierał nas we dwóch do Stargardu albo do Szczecina. Patrzyliśmy, jak pracuje. Większość dnia spędzaliśmy w biurze. Był szefem kompanii. Fajnie było - wspomina.
Mówi, że mógłby iść na rozpoznanie. Na misje też by chętnie pojechał. - Ale tego nie mogę zrobić mamie - ucina i milknie na chwilę. - Drugi raz by tego nie przeżyła - zauważa. Mówi, że to ona zabrała go na pierwszy trening piłki nożnej. Innych zabierali ojcowie. To ona była na przysiędze.
- To były takie momenty, kiedy zazdrościłam żonom, których mężowie wrócili z misji na wózku - przyznaje Anna. Oczy jej błyszczą, kiedy to mówi. Na wózku, ale przeżyli. - Chciałabym, żeby on na tym wózku z nami został wtedy. Żeby mógł widzieć, jak chłopcy dorastają, co robią, co myślą. Żeby pojechał z nami na ten trening, podał piłkę, i na tę przysięgę. Kamil wcześniej nie mówił nic, ale jak poszedł do wojska i zobaczył, że inni ojcowie na przysięgę przyszli, a jego taty nie było, to widziałam, że było mu ciężko. I takie chwile się będą zawsze ciągnąć za nami. Bo potem wnuki się urodzą, a jego nie będzie - opowiada.
- Nie jestem na niego zły - tłumaczy mi Kamil. - To przecież nie jego wina, że nie wrócił. Nieraz sobie gadamy, jak przyjdę na cmentarz, to normalne - dodaje.
Normalne - potwierdzam. - I co mu opowiadasz? - pytam.
- Opowiadam, co się dzieje u mnie. Takie prywatne sprawy. Przyjechałem do niego po mojej przysiędze, rok temu, w maju. Nie, dwa lata temu. Jak ten czas szybko leci - mówi.
Lepił ze mną pierogi
Mieszkali w bloku, w Lesięcinie, niewielkiej wsi przy linii kolejowej 202 Gdańsk - Stargard. Mieli trzy pokoje. W jednym spali chłopcy, w drugim dziewczynki i osobno Anna z Andrzejem. Grillowali na podwórku. Gotowali razem. Lepili razem pierogi.
To jest ten trzeci obraz, o którym mówi mi Anna, kiedy pytam o trzy, które ma przed oczami, kiedy wspomina męża. - Lepił ze mną często pierogi - opowiada.
- Jakie? - pytam.
- Ruskie, zazwyczaj ruskie. Jak miał wolny dzień, to lepiliśmy. W Afganistanie też je lepił dla chłopaków - mówi Anna i pokazuje do kamery zdjęcie. Andrzej ma na sobie spodnie moro i ciemnozielony podkoszulek. Mąka rozsypana na stole. Bez stolnicy. Na palcu obrączka. Obok reszta obiadu i piwo. Męski świat.
Anna mówi, że o tym, jakim był żołnierzem i przyjacielem dla chłopaków z jednostki, dowiedziała się dopiero po jego śmierci. Że jako szef kompanii bardzo o nich dbał. Że był dla nich na misji jak matka. Annie też pomagał. Kiedy wracał z jednostki, kąpał dzieci albo robił kolację. Czasami mówił, żeby poszła do koleżanki albo na spacer, żeby chwilę odpocząć. A on zostawał z dziećmi.
Nigdy nie pracowała zawodowo. Pracowała w domu. - Czasami pomagałam bratowej w kwiaciarni - wspomina. - Bardzo mi się to podobało. O tym właśnie była nasza ostatnia rozmowa. Andrzej dzwonił do nas z misji codziennie wieczorem. I z każdym dzieckiem po kolei rozmawiał, i ze mną. Pamiętam, że tego dnia pojechałam właśnie do bratowej. Robiłam z nią bukiety, wieńce. Wróciłam do domu i czekałam na jego telefon. Mówiłam mu, że tak fajnie było pracować. A on na to, że jak wróci z Afganistanu, to muszę pójść do pracy, bo będę mogła się realizować inaczej - wspomina.
Andrzej nie wrócił z misji. Ona nie poszła do pracy. Czas się wtedy zatrzymał.
- Miałem dziesięć lat, jak tata wyjechał na misję - opowiada Kamil. - Dobrze go pamiętam. Był wysoki, silny i spokojny. Lubił żartować. Miał poczucie humoru. Każdemu wymyślał przezwiska. Na mnie mówił: "Księciunio". Może dlatego, że nie zawsze paliłem się do pracy. Kacper był "Siemokiem", bo długo ssał smoka i nie chciał się z nim rozstać. Tylko Kuba nie miał przezwiska. I mama, która była po prostu Anią - mówi.
Anna opowiada, że Magda była "Złotówą", bo kiedy była jeszcze maleńka, to wyciągała rączki po monetę. A Asia była "Achą", bo była charakterna. Córki jej brata nazywał "Osiemnastką" i "Smerfetką". I to wszystko było takie zabawne pozytywnie. Śmialiśmy się - wspomina.
- Czasami się nie dogadywaliśmy - mówi Kamil. - Ale było okej - szybko dodaje.
Podpytuję, w jakich sprawach nie mogli się dogadać. - Czasami poszło o sprzątanie pokoju, takie historie, pewnie stąd ten "Księciunio" - śmieje się Kamil. Raczej się uśmiecha, bo głos staje się bardziej pogodny. Śmiechu nie słyszę. Może dlatego, że o sprawy poważne nie zdążyli się pokłócić.
Czego ich nauczył? - Za bardzo nie mieliśmy czasu, żeby się uczyć siebie - mówi Kamil. - Ale nauczył mnie, nas wszystkich, że rodzina jest najważniejsza, i że trzeba o nią dbać. Gdy dzwonił, zawsze nas pytał, czy pomagamy mamie, czy drewno przynosimy. Był twardzielem. Ale wojska do domu nie przynosił - tłumaczy.
Anna mówi, że nie był całkiem wojskowy. Był dobry i ciepły, ale nie wylewny. Dlatego musiała nauczyć go przytulać i mówić: "kocham". - Nie umiał - uśmiecha się. - Ale się nauczył. Całował dzieci i mówił "kocham" na dobranoc. Czasami zaglądałam za nim, jak wchodził do ich pokoju. Odwracał się i kiedy widział, że ja tam stoję i patrzę, to był taki zawstydzony - dodaje.
Zdarzało się, że krzyknął, tak po wojskowemu, a wtedy Anna mówiła: "Wyjdź i wejdź do domu jeszcze raz". Najpierw się irytował, a potem wychodził i wchodził znowu. Wtedy ona krzyczała. Śmieje się, kiedy to opowiada. A ja próbuję sobie to wyobrazić, tę scenę i też się śmieję, choć wtedy im obojgu nie musiało być wcale do śmiechu. - Wtedy widział, jak to jest - mówi Anna. - I tak uczyliśmy się siebie nawzajem. Ja od niego, on ode mnie - opowiada.
Widocznie tak miało być
- Byłam bardzo młoda, kiedy poznałam Andrzeja - opowiada. - Miałam osiemnaście lat. On był o pięć lat ode mnie starszy. Poznaliśmy się w dyskotece w Lesięcinie. Andrzej przywiózł swojego brata do dziewczyny z wioski. Poprosił do tańca moją koleżankę, ale ona nie chciała, potem drugą, ale ona też nie chciała, a potem poprosił mnie - śmieje się. - I tak już zostało - mówi.
Mówi, że za tydzień znowu przyjechał. I że tamta dziewczyna, do której wtedy przyjechali, dziś jest żoną jego brata. Anna mówi, że Andrzej miał takie bardzo kręcone włosy i że jakoś inaczej wyglądał niż wszyscy. Wtedy był już w wojsku. - Pytał, czy ma w tym wojsku zostać - mówi i zamyśla się. - A ja nie chciałam mu mówić, co ma robić, bo przecież dopiero co zaczęliśmy ze sobą chodzić. I on został w wojsku. W Szóstej Brygadzie Kawalerii Pancernej w Stargardzie. Dwa lata później wzięliśmy ślub, urodził się Kamil, potem Kuba. Potem dołączyły do nas dziewczynki - mówi Anna. - A potem urodził się Kacper. Byliśmy dużą, szczęśliwą rodziną - dodaje.
Kiedy leciał do Afganistanu, odprowadzali go wszyscy w komplecie. Anna bardzo nie chciała, żeby leciał. Już wcześniej chciał lecieć do Iraku, ale został w domu. - Nie dlatego, że ja nie chciałam - mówi. - Nie pojechał z powodu dentysty. Choć potem mówił, że to przeze mnie. A on zębów nie zdążył naprawić. To dlatego. Gdy jego jednostka wróciła z Iraku, on bardzo przeżywał, że tam nie był. Zaraz potem pojawił się plan na Afganistan. To było jego marzenie - wyjaśnia.
Andrzej chciał pojechać na misję nie tylko dlatego, żeby zobaczyć, jak tam jest i coś przeżyć. Chciał kupić dla rodziny nowy samochód. Duży, żeby wszyscy się pomieścili i żeby na te wycieczki już nie jeździli tylko pociągami. Z pięciorgiem dzieci to przygoda, ale samochodem wygodniej. Miał plan. To miała być pierwsza jego misja.
- Nie chciałam, żeby nas zostawiał - opowiada Anna. - A on mnie uspokajał, że misja bezpieczna, że nie będzie z bazy wychodzić, bo jest szefem kompanii, a szef kompanii siedzi w bazie i dba o chłopaków. Uwierzyłam - mówi. Mimo to budziła go w nocy i pytała: "Ale obiecasz, że nie pojedziesz?". A on się śmiał, odwracał na bok i mówił tylko: "Daj mi spać". Anna zaczęła być spokojna. Mówi, że on ją tak uspokoił.
Razem z nim lecieli przyjaciele. - Marcin też jedzie, wszystko będzie dobrze - uspokajała Annę przyjaciółka. - Jej mąż był w Iraku i leciał do Afganistanu. I ja przestałam już mówić, żeby nie jechał - mówi Anna. - A jak ja przestałam, to on zaczął się szykować do wyjazdu, poligony robić, mnie i dzieci przygotowywać - wspomina.
Czy żałuje, że przestała mówić, żeby nie jechał? - Nie, bo to by pewnie niczego nie zmieniło - tłumaczy. - Widocznie tak miało być. Nie wiem dlaczego. Ale widocznie tak - dodaje.
- Jak dzieci przeżywały te przygotowania? - pytam.
- Dzieci wiedziały, że tata jest żołnierzem i że jedzie na misję - odpowiada. - Ale czy były świadome, że tata na wojnę jedzie, to nie wiem, chyba nie - mówi.
Na lotnisko w Goleniowie pojechali w komplecie. Tak jak na tę stację chodzili w komplecie, a potem czekali, kiedy wróci z pracy. Tylko teraz tata leciał daleko. Było radośnie. Anna mówi, że jakby na poligony jechał, a nie na wojnę. Dzieci się cieszyły. Tylko ona nie mogła się z mężem rozstać. Pamięta, że wszyscy się już pożegnali i odeszli, a ona ciągle się w niego wtulała. - Jak wróciliśmy do domu, to mój brat chciał włożyć jego kapcie, ale ja powiedziałam, że nie, bo one mają tam czekać na niego. Choć przecież nie jestem taka. Byłam zła, że postawił na swoim. Bałam się - opowiada.
Jest wtorek. Zima, luty. Kilka dni do walentynek. Anna mówi, że kupiła świeczki i serwetki w serca. Mówiła nawet o tym Andrzejowi, że kiedy wróci, zrobią sobie kolację. Mówiła kilka dni wcześniej. We wtorek przyjechała babcia Anny. Anna podała obiad. I poszła szukać rachunków w szufladzie, gdzie zawsze były. Chciała zrobić opłaty. Kamil pamięta, że właśnie wtedy ktoś zapukał do drzwi. Anna podeszła do drzwi z tymi rachunkami.
Kiedy zobaczyła w progu kolegów Andrzeja z jednostki, ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że stało się coś złego. - Wcześniej mówili, żeby spakować paczkę. Bo będą wysyłać i że jak zawiozę do Stargardu, to oni zabiorą do bazy. Myślałam, że oni jednak po tę paczkę przyjechali. I ja tak się uśmiecham do nich, oni się uśmiechnęli do mnie - opowiada.
Powiedzieli, że Andrzej miał wypadek. Anna zaczęła się ubierać. Chciała jechać do szpitala. - Mówię babci, że zostanie z dziećmi, a ja jadę - opowiada. - Tylko gdzie? I wtedy powiedzieli mi, że Andrzej nie żyje. Strasznie się trzęsłam. Bo ja zwykle nie płaczę, tylko się trzęsę. Dzieci biegały, babcia płakała. Nie docierało do mnie zupełnie. Chciałam się zbierać i jechać tam do niego - dodaje.
Kamil pamięta, że jedli obiad, że mama płakała, że była z nimi prababcia. I że potem przyjechał wujek. - Wszystkich przyjaciół taty do dziś nazywamy wujkami - mówi. - Potem przyjechała rodzina. Myśleliśmy, że to się nie dzieje naprawdę - dodaje.
Ale działo się. Anna pamięta, że Kuba w nerwach mówił: "Po co on tam pojechał, wiedziałem" - cytuje syna. - Może coś przeczuwał. Ale ja tego nie wiedziałam - zwraca uwagę.
Zdjęcie z młodymi pyszczakami
"Tragedia w Afganistanie" - informują media. "Zginął polski żołnierz". "Chorąży Andrzej Rozmiarek to dziewiąty żołnierz z Polski, który zginął podczas misji w Afganistanie". Piszą, że wypadek wydarzył się w Ghazni, że żołnierze z zespołu bojowego wykonywali zadanie transportowo-logistyczne. Że jechali do operacyjnego centrum koordynacyjnego w samym mieście i że miało to związek z wymianą pełniących tam służbę żołnierzy.
Podpułkownik Dariusz Kacperczyk z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych informuje dziennikarzy: "W drodze powrotnej do bazy przed humvee polskich żołnierzy gwałtownie wjechał bus wypełniony pasażerami, nie zachowując należytej ostrożności. Kierowca pojazdu - chcąc uniknąć zderzenia - wykonał gwałtowny skręt, w konsekwencji pojazd stracił stabilność, wywrócił się i koziołkował".
Ktoś pisze, że sprawca wypadku uciekł, ale są świadkowie. Ktoś inny dowiedział się nieoficjalnie, że kierowca "próbował hamować, ale hummer stracił stabilność i stoczył się ze skarpy przy drodze, gdy koziołkował, urwała się wieżyczka, a żołnierz wyleciał z pojazdu i zginął na miejscu". Są też ranni. Zostali przetransportowani do bazy w Ghazni. "Dwóch z nich drogą powietrzną ewakuowano do szpitala w Bagram". "Okoliczności wypadku bada Żandarmeria Wojskowa i Prokurator Wojskowy".
Są też statystyki. Stan na wtorek 10 lutego 2009 roku: "Łącznie w Afganistanie śmierć poniosło 1064 żołnierzy ISAF. Ponad połowa ofiar to żołnierze USA".
Piszą, że rodziny zmarłego i rannych żołnierzy zostały poinformowane o zdarzeniu.
Anna leży na łóżku i nie ma siły wstać. Wtedy chłopcy przychodzą do niej po kolei i każą sobie robić kanapki. Wstaje i robi kanapki. Choć mógł je zrobić ktoś inny. - Oni mnie z tego wyciągali - mówi Anna. - To dzięki nim dałam radę - dodaje. O szczegółach tego wypadku nie chce rozmawiać. Mówi, że Andrzej nie zginął na miejscu, jak pisali w gazetach. Ci, którzy byli tam razem z nim, na początku myśleli, że jemu nic poważnego się nie stało. Tak jej opowiadali. I że kiedy jechali już do szpitala, mówił, że mu zimno w nogi. Miał krwotok wewnętrzny. Mówi, że nie ma do nikogo żalu.
To samo twierdzi Kamil. Mówi, że chciałby się nawet spotkać z tym żołnierzem, który wtedy prowadził hummera. Ale on nigdy się z nimi spotkać nie chciał. Anna dodaje, że nie mógł jej spojrzeć w oczy, kiedy mijali się podczas wojskowych uroczystości. Mówi, że dla niego i jego rodziny to też musiał być dramat. Nie ma żalu.
Tak jak wychodzili po niego na stację w Lesięcinie, tak pojechali razem na lotnisko w Goleniowie. Przyleciał wojskową CASĄ. Była sobota, walentynki. Przylecieli z nim koledzy, z którymi służył w Afganistanie. Anna mówi, że chcieli od razu robić pogrzeb, ale poprosiła, by dali jej jeszcze jeden dzień, żeby mogła się pożegnać. Pogrzeb zaplanowali na niedzielę.
"Świetny żołnierz, wspaniały ojciec i mąż" - mówili dowódcy nad trumną. Trumna stała na katafalku, na płycie lotniska. Na niej biało-czerwona flaga, przed nią zdjęcie Andrzeja. Ładne.
Anna mówi, że niewiele pamięta. Kuba na pewno chciał do domu. Pojechał z babcią. Było dużo ludzi i bardzo oficjalnie. To było dla niego zbyt wiele. - Chciałam jechać koniecznie z trumną w tym samochodzie - wspomina. - Bardzo ich o to prosiłam. Mówią: "Nie zmieścisz się tam", a ja, że się zmieszczę. I siedziałam tam z boku, wciśnięta między drzwi samochodu a trumnę. I tak jechałam z nim z tego lotniska do Węgorzyna. I słyszałam, jak on mnie przeprasza, że jednak pojechał na misję, choć ja nie chciałam - wspomina.
W niedzielę był pogrzeb. Anna mówi, że wzięła ze sobą te świece, które kupiła na walentynki. Do trumny włożyła zdjęcia. Ich wspólne, ze wszystkimi dziećmi. I kilka jego ukochanych rybek. Mieli w domu ogromne akwarium. Andrzej był specjalistą od ryb. Zanim wyjechał na misję, próbował przekonać Annę, że pyszczaki ukrywają w pysku swoje jaja, a potem młode ryby. Że tak chronią je przed drapieżnikami i zwiększają ich szanse na przeżycie. On je widział, ale Anna zobaczyć ich nie mogła. Kiedy był w Afganistanie, zobaczyła je. I ktoś zrobił nawet zdjęcie. To zdjęcie z młodymi pyszczakami włożyła mężowi do trumny.
Lokalne gazety pisały, że w uroczystości wzięli udział szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło i wiceszef MON Stanisław Komorowski. "Po mszy w parafialnym kościele żołnierze odprowadzili na cmentarz trumnę umieszczoną na armatniej lawecie".
Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył Andrzeja pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Gwiazdą Afganistanu. Szef MON awansował go do stopnia starszego chorążego sztabowego.
Anna mówi, że to nie te odznaczenia były dla niej najważniejsze, ale te, które potem żołnierze z jednostki przywieźli do domu. Andrzej trzymał je w szufladzie. Żadnym się nie pochwalił. One są dla niej i dla dzieci dzisiaj najważniejsze.
Kiedy rozmawiamy o pogrzebie, do pokoju wchodzi moja córka. Ma sześć lat. Wita się z Anną. Mówi: "Dzień dobry". Uśmiecha się do ekranu i znika za drzwiami. Anna też się uśmiecha. Jest silna. Kamil mówi, że dlatego dali wtedy radę. Że starał się pomagać mamie, kiedy było jej ciężko. Choć miał tylko 10 lat. Ale wiedział, że on jest najstarszy z chłopców. Mówi, że myślał też o nich. Że nie myślał wtedy o sobie. I starał się nie myśleć o tym, co się stało.
- Mama była wtedy smutna - mówi. - Ale potrafiła się wziąć w garść i opiekować się nami. Wszystko było w porządku - dodaje. Kamil powtarza to kilka razy. Że wszystko było w porządku.
Anna opowiada, że Kacper już po pogrzebie chciał tatę wykopać wiaderkiem i łopatką. - Chodziłam z nimi do psychologa - opowiada. - Kuba bardzo się buntował. Potrafił zamazać moje zdjęcie. Miał żal, że nie przekonałam taty, żeby nie leciał na misję. Strasznie mnie to bolało. Ale pani psycholog mi wyjaśniła, że to jest normalne, że dzieci przeżywają to po swojemu - tłumaczy.
Wracaj już do dzieci
Ona przeżywała po swojemu. Mieszkała sama z dziećmi. Rodzina dojeżdżała i pomagała. Pomagali też przyjaciele z wojska. Przez pół roku trzy razy dziennie chodziła na cmentarz. Mówi, że żyła tak, jakby była w innym świecie. – Odwiozłam dzieci do szkoły, i na cmentarz – opowiada. – Potem zrobiłam obiad, i znowu na cmentarz. Wieczorem przyjeżdżała kuzynka, żeby zostać z dziećmi, a ja znowu na cmentarz. Nawet o północy czasami jechałam. Żeby tylko być przy nim choć chwilę - mówi.
Bardzo tęskniła. Pamięta, że kiedy stała nad grobem, to słyszała, jakby mówił do niej: "Wracaj już do dzieci". A ona mówiła mu: "Jeszcze chwilę i idę". "I on znowu. I ja znowu". Uśmiecha się, kiedy to opowiada. Wie, że tamten czas i tamte emocje ma już za sobą.
– Spod bramki wracałam, sprawdzać, czy znicz się na pewno pali – mówi. – Bramki pilnowałam. Bo jak otwarta, to pies może wbiec. A jak zamknięta – to jak Andrzej wróci tam z powrotem? Dzisiaj, jak o tym myślę, to myślę, że to było szaleństwo, ale było. Każdy z nas przeżywa taką stratę inaczej i ma do tego prawo - dodaje.
Andrzej zginął w lutym, a w lipcu Anna skończyła trzydzieści lat. Obiecał jej trzydzieści czerwonych róż na urodziny. Trzydzieści herbacianych róż przyniosła jej bratowa. Anna pokazuje mi zdjęcie. Piękny bukiet.
Anna mówi, że dopiero po śmierci Andrzeja dowiedziała się, jakim był żołnierzem i jakim był szefem dla kolegów z kompanii. Wojska do domu nie przynosił.
Chciałem mu podać dłoń i nie zdążyłem
Dzwonię do jego przyjaciela, też Andrzeja, z którym był w Afganistanie, a wcześniej przez dziesięć lat służył w batalionie czołgów Szóstej Brygady Kawalerii Pancernej w Stargardzie Szczecińskim. Andrzej mieszka w Stargardzie naprzeciwko jednostki. Mówi, że nie planował, ale tak wyszło.
– Andrzej był wyższy przynajmniej o pół głowy, ale jeszcze się mieścił w czołgu – śmieje się. – Na czołgach razem pracowaliśmy. Piliśmy wódeczkę, niejedna chwila, niejeden poligon. To nie było tak, że chodziliśmy po lesie, rozmawialiśmy o pogodzie i zbieraliśmy szyszki. Nie byliśmy tacy idealni - mówi.
Dobrze się go słucha. Słychać, że wraca pamięcią do chwil, które są dla niego ważne. – On był bardzo powolny – mówi o przyjacielu. – I w tym sensie inny niż my. Nawet jak przeklinał, to bardzo wolno, śmiesznie to brzmiało – dodaje i łamie mu się głos. Czas niby goi rany – tłumaczy – ale nie do końca.
Tamtą misję pamięta, jakby to było wczoraj. – Ścigaliśmy się, kto pierwszy odpali czołg, kto pierwszy ruszy i takie tam. Miał przezwisko "Rakieta" – mówi. Zanim zapytam dlaczego, Andrzej wyjaśnia. – Wszystko robił wolniej. Na wszystko miał czas. Ja wszędzie pierwszy. Pierwszy do sprzątania, do służby i pierwszy głupi. A on odwrotnie - tłumaczy.
Spali obok siebie, łóżko w łóżko. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Ostatni raz widzieli się dzień wcześniej, wieczorem. – Herbatkę wypiliśmy – mówi. – Pogadaliśmy.
– O czym? – pytam.
– O niczym chyba – odpowiada. – To jak w małżeństwie. Dziś jest cisza, a za trzy dni tyle tematów, że się nagadać nie można. On był szefem kompanii, ja byłem w grupie plutonu, wyjeżdżałem więc z bazy codziennie. Andrzej zabezpieczał dla nas wszystko. Siedział w bazie, czasami gdzieś tam wyjechali, na patrol, żeby zobaczyć, jak wygląda okolica - wyjaśnia.
Andrzej tłumaczy, że szef kompanii na misji ma takie same zadania jak w Polsce. – Jest jak matka – śmieje się. – Jak żołnierz czegoś nie ma, to idzie do szefa. Jak szef ma, to da. Andrzej robił tak, żebyśmy mieli wszystko, czego nam trzeba. Gotował nam też. I ciasto załatwiał od naszych przyjaciół Amerykanów – mówi.
– Co gotował? – pytam.
– Rosół dobry gotował, żeberka – wspomina. – Grochówkę na żeberkach wędzonych robił. Albo kiełbasę z cebulką smażył, jak w Polsce czasami. Lepił też pierogi. Ruskie. Jak w domu. Jak na tamtym zdjęciu. Tego feralnego dnia nie widzieliśmy się – mówi. Głos mu się łamie znowu. – Była chyba trzynasta albo czternasta, kiedy wracaliśmy. Po drodze widzieliśmy naszych, jak zabezpieczają teren - wspomina.
Cisza. Andrzej płacze. Nie przerywam i nie pytam o więcej.
Sam mówi po chwili. – Ten hummer tam leżał. Na przewróconej wieży była nasza flaga. Zatrzymaliśmy się. Od słowa do słowa i tak się okazało, że tam był Andrzej. I ja już wtedy czułem, że on nie żyje. Jak wróciliśmy do bazy, to już wiedzieliśmy na pewno. Wie pani, z tego miejsca do bazy było ze trzysta metrów - opowiada. Płacze. – Tyle im zabrakło. Lekka górka, zakręt i baza. Prawie już w domu. Andrzej widział bazę na pewno i wiedział, że zaraz będą w bazie - dodaje.
Mówi, że ciężko mu się z tym pogodzić. On poleciał do Iraku wtedy, kiedy Anna nie zgodziła się, żeby Andrzej leciał razem z nimi. I Andrzej zawsze mówił do niej: "Widzisz, Andrzej poleciał i wrócił. I wszystko dobrze jest".
– Chciał ten samochód kupić, pamiętam. Volkswagen Sharan chyba to był wtedy, taki dla rodziny, duży, wygodny. On nie poleciał na tę misję dla wrażeń - mówi.
Opowiada, że odprowadzał przyjaciela do Bagram, do kostnicy na amerykańskim lotnisku. Miał lecieć na pogrzeb, ale w ostatniej chwili coś się zmieniło i został w bazie. – Teraz jak na to patrzę – mówi – to myślę, że dobrze się stało. Bo gdybym zobaczył to wszystko w Polsce, tę rozpacz, to nie wiem, czy wróciłbym na misję. Przyleciałem z misji w maju i na trzeci dzień pojechałem na grób. Ale do Anki bałem się iść - dodał.
– Dlaczego? – pytam.
– Jak lecieliśmy do Afganistanu razem z Andrzejem, to mówiłem jej, że będzie dobrze, że damy radę. Do Anki chyba dopiero po roku pojechałem. Człowiek niby odważny, a tutaj zabrakło mi tej odwagi. Kobiety są twardzielkami bardziej niż my - mówi.
A kiedy już się spotkali, to płakali oboje. W kuchni, żeby dzieci nie widziały. – Jak już jechałem tam, to przez czterdzieści kilometrów sobie powtarzałem, że nie mogę się rozkleić – mówi. – Ona z pięciorgiem dzieci. Patrzyłem na nich i powiem pani, że do dzisiaj bym stał w tej kuchni i płakał nad tym, co się stało – zwraca uwagę.
Mówi, że tak jak wtedy jego synowie bawili się z synami Anny i Andrzeja, tak spotykają się dzisiaj. Czas mija, ale nie zawsze leczy rany. – Poleciałem do Bagram raz jeszcze – opowiada. – Byłem tam, gdzie zginął, gdzie mieszkał. I dopiero jak tam pojechałem, to do mnie dotarło, że jego tam nie ma. Że on zginął w tym wypadku naprawdę – zauważa .
Dopiero rok temu, po dziesięciu latach, zrobił sobie tatuaż. – Jest dłoń, bo chciałem mu podać dłoń i nie zdążyłem, wie pani. Jest zegarek, który odmierza czas. Czas się zatrzymał. Ale piasek jest ruchomy, sypie się przez moje palce. Ta moja dłoń jest wyciągnięta do Andrzeja - dodał.
Pytam, gdzie ma ten tatuaż. – Na prawym przedramieniu – odpowiada. – Moja prawa dłoń jest silniejsza niż lewa. Na pewno prawą rękę bym mu podał – mówi.
Rozmawiamy przez telefon. Nie mogę tego zobaczyć. Proszę, żeby mi przysłał zdjęcie, jeśli może. Wieczorem dostaję wiadomość MMS. Rozumiem płacz dorosłego mężczyzny, żołnierza, w rozmowie z obcą kobietą o przyjacielu, który nie wrócił z misji. Rozumiem. Przejmuje mnie do szpiku kości.
Mamo, wszystko będzie dobrze
Rok po śmierci wyprowadzili się z Lesięcina i zamieszkali w Węgorzynie. Bliżej cmentarza. Anna przyznaje, że właśnie dlatego wybrała ten dom. Znalazł go jej brat, a ona się zgodziła. Brat zamieszkał na górze, a ona z chłopcami na dole. – Dziewczynki nie zdążyły się już z nami przeprowadzić – opowiada. – Wróciły do mamy. Były z nami sześć lat. Moje dzieci – tak o nich myślałam. To była moja druga strata. Po stracie Andrzeja. Z dziewczynkami mieliśmy stały kontakt. Tylko widywaliśmy się już rzadziej. Do Andrzeja mieliśmy kilometr na cmentarz – mówi.
Jeszcze pół roku chodziła w żałobie. Ale chłopcom zaczęło to już przeszkadzać. Prosili, żeby przestała. Chcieli, żeby zaczęła żyć. Martwili się o nią. Dlatego, kiedy kilka lat później w ich życiu pojawił się Daniel, nikt z nich nie protestował. – Kamil poszedł nawet do sklepu, w którym Daniel pracował, żeby sprawdzić, czy jest okej – śmieje się Anna. – Niby coś kupić. Wrócił i powiedział, że jest okej. Niedługo potem zaprosiłam Daniela z synem do nas na kolację. Rok temu Kamil poprowadził mnie do ołtarza. Rok temu wzięliśmy z Danielem ślub. Świadkową była pani psycholog z wojska, która pomagała mi przez ostatnie lata - dodał.
Daniel przez cały czas naszych rozmów jest gdzieś obok, ale nie narzuca się. Dopiero kiedy proszę go o rozmowę, siada przed komputerem razem z nami i rozmawiamy o tym, jak ich życie wygląda dzisiaj. – Jesteśmy dużą, szczęśliwą rodziną po przejściach – mówią. – Tacy szczęściarze w nieszczęściu – dodaje Anna.
Daniel sam wychowywał syna Miłosza. Żona odeszła, kiedy Miłosz miał trzy lata. Mieszkali niedaleko i mijali się czasami. Anna poprosiła kiedyś Daniela o naprawienie rolety. Roleta była duża i ciężka, sama nie dała rady, a Daniel tym się zajmował. Tak naprawdę chciała go lepiej poznać. I tak się zaczęło. Po tej kolacji odwiedzali się coraz częściej. Chłopcy bardzo się polubili. Miłosz miał wtedy dziesięć lat. Był rok młodszy od Kuby.
– Czasami wpadał do nich, a chłopców nie było – mówi Anna. – Więc mówię: "Miłoszku, chłopaków nie ma w domu". Na co on: "Nie szkodzi, ja do pani". Bardzo brakowało mu mamy – dodaje.
Daniel potwierdza. Miłosz chciał nawet mówić do Anny: mamo. Ale Anna nie chciała, przez pamięć o jego mamie. Dziś trochę żałuje. Mówi, że mogła pozwolić. Uznali z Danielem, że chłopcy będą mówić do nich tak, jak będą chcieli. Mówią: ciociu i wujku, choć któryś czasami powie: mamo albo tato.
– Jest normalnie, spokojnie – mówi Daniel. – Razem mieszkamy, razem gotujemy. Opiekuję się rybkami, którymi kiedyś opiekował się Andrzej. Biegamy z Anią trochę – tłumaczy.
– Raczej ty biegasz, a ja staram się ciebie dogonić, bo nie mam tyle pary – śmieje się Anna. Umówili się, że razem będą biegać co drugi dzień. – Bo Daniel nie pobiega, jeśli będzie się musiał na mnie oglądać – dodaje.
Co jeszcze robią razem? – Razem morsujemy od niedawna. Zaczęliśmy w tym roku – mówi Daniel. – W Cieszynie. Zimno było bardzo. Choć w sumie gorzej było wejść drugi raz - wskazuje.
– Zmarzluch jestem – dodaje Anna. – Ale było super. Chłopcy też próbowali. Tylko Kacper nie. Baliśmy się, że się przeziębi.
Myślą chwilę i mówią, że oddają razem krew. Pokazują zdjęcia. Wyjeżdżają też sporo. Na zdjęciach ona i on, i czwórka rosłych już chłopaków. W Węgorzynie stanął pomnik. – Ku pamięci nie tylko Andrzeja – tłumaczy Anna – ale też innych żołnierzy, którzy polegli na służbie. Pomnik Poległych w Służbie Rzeczypospolitej Polskiej. Chłopcy są dumni. Tęsknią za tatą i zawsze już będą. Kamil zaraz będzie znowu w wojsku. Kuba też chce do wojska. Kacper chce być kucharzem. Przynajmniej tak teraz mówi – śmieje się Anna. – Będzie z niego MasterChef – dodaje.
Anna mówi, że gdyby nie Daniel, to trzymałaby swoich synów pod kloszem. Bała się o nich bardzo. Płakała, kiedy Kamil jechał do wojska, do tej samej jednostki, w której służył jego tata. Opowiada filmową scenę, kiedy Kamil wyjeżdżał, a ona myła podłogę. On do niej mówił, a ona nie odpowiadała. Kamil wyszedł, Daniel pojechał go odwieźć na stację. A ona płakała.
– Zadzwoniłam do Daniela i kazałam mu wracać – mówi Anna. – I pojechaliśmy na tę stację. Pociąg stał tam jeszcze. Wpadam do tego pociągu, biegnę przez kolejne wagony, zapłakana, a ten biedny Kamil widzi mnie i przytula. I pyta: "Mamo, co ty robisz? Wszystko będzie dobrze. Nie martw się".
– Wrócił zadowolony – mówi Daniel i się uśmiecha. Opowiada, jak co roku zabiera wszystkich chłopców na zjazd do Bornego Sulinowa. – Dwadzieścia kilometrów stąd jedziemy – mówi. – Bierzemy namioty, uzupełniamy mundury i wyposażenie. I bawimy się w wojsko. – Mnie to za dużo nerwów kosztuje – mówi Anna. – Dobrze, że jest Daniel – wskazuje, która zwykle zostaje wtedy w domu.
– Kiedy zamieszkaliśmy razem, widać było, że jesteśmy jednością, że nie ma luk – mówi mi Kamil, kiedy pytam, jak jest. – Mama jest szczęśliwa z Danielem. A my zyskaliśmy brata – dodaje. – Nie ma luk – powtarza.
Mówią, że być może by się nie pobrali, gdyby nie przyjaciele Andrzeja z wojska. I że wszystko u nich z wojskiem jest związane. Na każdą rocznicę przyjeżdżają. – Kiedyś byliśmy razem na takim ułańskim balu – opowiada Daniel. – I oni przy stole zaczęli nas pytać, kiedy na naszym weselu się będą bawić. Na co my, że może kiedyś. Raczej wymijająco. Choć byliśmy już wtedy zaręczeni. A oni, że nie, że chcą znać datę. I to jeszcze dzisiaj.
– I tak nas namawiali – śmieje się Anna – że my tę datę znaleźliśmy. I jak już data była, to wszystko inne też się znalazło. I sala, i orkiestra. Wszystko było.
Anna pokazuje zdjęcia ze ślubu. Kamil prowadzi mamę do ołtarza. Przyjaciele Andrzeja z wojska bawią się razem z nimi. – Bardzo zżyci są z nami – mówi Anna.
– Przyjeżdżają do nas cały czas. Jakby Ania miała dziesięciu mężów – śmieje się Daniel. – Tak o nas dbali.
Oni też starają się dbać o siebie nawzajem. Na kłótnie, mówią, szkoda im życia. Oboje już dużo przeszli, dorośli, cieszą się tym, co mają. Teraz, kiedy wirus zamknął nas w domach, mówią, że mają siebie jeszcze więcej. Astma oskrzelowa Anny, Kamila i Kacpra każe im być jeszcze bardziej ostrożnymi. – Trzeba uważać – mówi Anna. – To nasza rodzinna choroba, jesteśmy w grupie ryzyka. Nie wychodzimy z domu. Daniel tylko do pracy wychodzi.
Kiedy ma wolny dzień, idą rano do ogródka. Daniel przynosi Annie kawę na ganek. – Cieszymy się porankiem, słońcem się cieszymy i że mamy siebie – mówi. – I że chłopcy mają szczęśliwy dom – dodaje. Są rybki, wielka miłość Andrzeja. Jest też pies, Rocky się nazywa. – Przecież nikt nie chciał kiedyś, żeby tak się stało – mówi Anna. – Żeby Daniela opuściła żona, a mój mąż zginął na misji. Nikt tego nie chciał. Ale to się stało. I musieliśmy się z tym zmierzyć. On ze swoją historią, a ja ze swoją – tłumaczy.
A teraz, jak już się spotkali, to cieszą się tym jak dzieci. Cieszy się też ich rodzina. Babcia Anny mówi, że to Andrzej zesłał jej anioła, czyli Daniela. Babcia Daniela podobno szaleje za Anną. Tęsknią za sobą w tej kwarantannie. – Moja mama całe święta przepłakała – mówi Anna – że nie możemy ich spędzać razem. Święconka była przed domem. Daniel wszystko u nas gotował, bo mnie tak bolał ząb, że nie byłam w stanie. Nawet jajka sam malował.
* * *
Anna mówi, że kiedy Andrzej był na misji, dzwonił codziennie o dwudziestej drugiej. Wysyłał też dużo zdjęć i nagrań. – Lubił gadżety – uśmiecha się. – Miał taki telefon, który potem dostał po nim Kamil. I któregoś dnia, Daniela jeszcze z nami nie było, dzieci już spały, a ja nagle słyszę, że Andrzej do mnie mówi: "Jak tam? Co tam słychać, co robiliście dzisiaj?". Rozumie pani? Ja zamarłam. Boże, skąd ten głos. Nie umiałam nogami ruszyć. Idę za głosem, szukam, a ten telefon u Kamila w pokoju leży. Jak się włączył wtedy, do dziś nie wiem - dodaje.
Nawet teraz, kiedy to opowiada, jest przejęta. – Andrzej musiał włączyć nagrywanie. Tam była cała rozmowa: "Kamil, pomagasz mamie? Tak, pomagam. Nosisz drewno? Noszę". Cała długa rozmowa. Mówi, że nie wie, jak to możliwe, bo ona ten telefon przeglądała wcześniej i tej rozmowy tam nie widziała. – I teraz też jej nie ma – mówi. – Nigdzie. A ja ją nawet zgrywałam na różne nośniki, żeby nam tylko nie zginęła. I nie ma jej. Ona była widocznie tylko na tamten moment. Żebym mogła go usłyszeć i ruszyć przez życie bez niego.
Fundacja Dorastaj z Nami to jedyna organizacja pozarządowa w Polsce, która od blisko 10 lat inspiruje różne grupy społeczne i biznesowe, aby działały razem na rzecz pomocy dzieciom strażaków, ratowników górskich, żołnierzy i policjantów, którzy zginęli lub zostali ciężko ranni podczas pełnienia służby publicznej. W ostatnich miesiącach objęła opieką także dzieci pracowników służby zdrowia, którzy stracili życie walcząc z pandemią COVID-19.
Więcej o Fundacji Dorastaj z Nami: www.dorastajznami.org.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne