Od 12 grudnia mamy już nowy rząd, który powołała realna i oczywista większość sejmowa. Wcześniej jednak, przez dwa tygodnie, obserwowaliśmy inny rząd, który powstał, kiedy Mateusz Morawiecki, mrugnąwszy okiem, zapewnił prezydenta o domniemanej większości, a prezydent Andrzej Duda, odmrugnąwszy okiem, w to uwierzył. Mruganie do siebie obu panów nie było tylko zabawą towarzyską. Wykreowało twór, który dał czas jednym, odbierając go innym, i za tę usługę po zaledwie dwóch tygodniach wystawił pokaźną fakturę - pisze dla tvn24.pl dr Tomasz Kowalczuk, filozof, literaturoznawca, publicysta niezależny, związany z Uniwersytetem Warszawskim.
Wiadomo, że lepiej mieć pieniądze niż ich nie mieć, szczególnie gdy okazja nadarza się wyjątkowa akurat w okolicach świąt i Nowego Roku, czyli właśnie wtedy, gdy kasy nigdy za dużo. Wiadomo także, że dla ministrów rządu mocno przejściowego taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć - toteż z powodzeniem można w tej sytuacji przywołać stare powiedzenie, że pensje i odprawy za dwa tygodnie "harówki" trafiają się członkom tej trupy "jak ślepej kurze ziarno".
Niestety, jednak wygląda na to, że ślepe kury mogą się obejść przynajmniej częściowo smakiem, bo atmosfera wokół kabaretowego rządu pod żenującym kierownictwem nie była sprzyjająca. Wielu Polakom trudno było zrozumieć już sam fakt powstania tego stand-upu w reżyserii Andrzeja Dudy, jeszcze trudniej wysokość gaży (pensja ministra plus dodatek funkcyjny to 17 187 zł brutto) za dwutygodniowe tourne po KPRM-ie, a już zupełnie odrzucają pożegnalny dodatek (w wysokości kolejnej pensji) na komfortowy powrót z teatru do rzeczywistości.
Mówiąc wprost, wielu Polaków - w tym i ja - nie widzi powodu opłacać ciężkimi tysiącami polityczną szopkę rekonstrukcyjną w wykonaniu grupy patriotyczno-eksperckiej, do autorstwa której to szopki przyznają się dwaj wybitni bajkopisarze - Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki.
Ludzka pani
Kiedy już myślałem, że nic w tej materii nie jest w stanie mnie bardziej zirytować, przeczytałem wieść od minister rolnictwa Anny Gembickiej, która po niecałym tygodniu od prezydenckiego angażu dzieliła się swymi planami związanymi z nieuchronną odprawą. Dała w ten sposób - wbrew złośliwym pomówieniom - dowód inteligencji i trzeźwego osądu konieczności dziejowych. Jednak szczytne zamierzenia pani minister mnie doprowadziły do wrzenia.
Oto pani Gembicka zdradziła szczery i chwalebny plan wsparcia organizacji pozarządowych i charytatywnych w swoim regionie, czyli w woj. kujawsko-pomorskim. Trudno powiedzieć, czy pani minister sama to wymyśliła, czy skłonił panią minister do takiego ruchu smród, który - szczególnie wokół odpraw - rozszedł się nawet pośród trzeźwiejszych lub bardziej cynicznych zwolenników niewdzięcznie odsuniętej rewolucji "dobrej zmiany".
CZYTAJ TEŻ: KRAJOBRAZ PO BITWIE >>>
PiS bowiem nie pierwszy raz reaguje w ten sam sposób na podobne premie, odprawy czy nagrody, i trzeba w duchu symetryzmu podkreślić, nie różni się w tej taktyce zbytnio od innych partii. Koronnym argumentem jeszcze z czasów premii w rządzie Beaty Szydło jest to, że tak stanowi prawo i premie być muszą. Jak mówiła wtedy - z pretensją do krytyków w głosie - ówczesna premier: "te pieniądze im się po prostu należały". Skoro premier Szydło nie była dość władna, by to prawo w tym zakresie zmienić, to i premier Morawiecki mógł sobie z tym problemem nie poradzić – nawet jeśli uznamy, że jest to para polityków, których próżno szukać w historii od Mieszka I. (Na marginesie mam nadzieję, że w przyszłości też nie będzie dla nich konkurencji).
Sytuacja więc na koniec wygląda tak, że pani minister i koledzy z ad hoc zawiązanej trupy będą mogli wpisać sobie do CV konstytucyjne ministrowanie, powieszą sobie w salonie akt powołania podpisany przez równie niespodziewanego choć trwalszego pana prezydenta, pobiorą najpierw pensyjkę - przed świętami jak znalazł - i jeszcze odprawę.
Jeśli jednak niewdzięcznicy doprowadzą swą zawiścią do konieczności poświęcenia odprawy, to przecież tę stratę materialną można będzie przekuć na sukces wizerunkowy. Niekiedy bowiem zysk wizerunkowy jest ważniejszy od materialnego, choćby dlatego, że stratę kasy można sobie wyrównać przy następnej okazji, kiedy nie będzie to tak bardzo grubymi nićmi szyte. Po cichu. Na zysk wizerunkowy może już okazji nie być, a to przecież on w znacznym stopniu decyduje, czy dostęp do kasy się nie skończy.
Relacja odwrotnej proporcjonalności
Tak więc - co prawda - wziąłem premię, nagrodę czy odprawę, ale przecież należało się! Taką strategię przyjęła koleżanka minister rolnictwa - minister sportu Danuta Dmowska-Andrzejuk, która w genach ma waleczność szpadzistki i nie zamierza cofać się na macie. "To nie jest odprawa, to jest normalna ustawowa kwota, która mi się należy" - niestety, zgodnie z prawdą powiedziała w Radiu TOK FM asertywnie minister, dając do zrozumienia, że żadne tam wizerunkowe dyrdymały jej nie obchodzą. Jak rasowy sportowiec - walczy o złoto.
To narcystyczne poczucie swojego niezastąpienia jest właściwie powszechne w świecie władzy i opisuje je relacja odwrotnej proporcjonalności. Zwykle im mniej mam do powiedzenia, tym łatwiej wierzę w swoją wyjątkowość i mądrość. Przecież mnie wybrali! "Zdolna jestem niesłychanie,/ Najpiękniejsze mam ubranie./ Moja buzia tryska zdrowiem,/ Jak coś powiem, to już powiem" itd. - zupełnie jak w wierszu Jana Brzechwy "Samochwała". Poza tym przecież nawet gdybym nie chciał dla świętego spokoju wziąć tej premii np. od premier Szydło w wysokości rocznego dochodu nauczyciela akademickiego, to przecież muszę, bo tak stanowi prawo, w którym te nagrody, premie i odprawy są zapisane. No, nie mam wyjścia!
Zatem należy mi się. A nawet dojrzewa we mnie myśl, że te pieniądze to i tak tylko w niewielkim stopniu odpowiadają mojemu geniuszowi. Można tu przypomnieć, jak kilka lat temu - à propos "aniołków Glapińskiego" - ówczesna minister Jadwiga Emilewicz bezczelnie wmawiała nam, że muszą tyle zarabiać, bo dobrych menedżerów trudno ściągnąć z rynku, podczas gdy niezadowolonym - nie wiadomo dlaczego - z płacy nauczycielom w tej samej sytuacji kazano szukać lepszej pracy.
I tu wracamy do minister Gembickiej. Zaczęło śmierdzieć, więc spróbujmy jeszcze na tym zarobić. Pokażmy, że nam na kasie bynajmniej nie zależy i że ją oddamy, najlepiej organizacjom pozarządowym i charytatywnym. Tacy jesteśmy łaskawi! A jednak nie. Pani Gembicka po dwóch tygodniach bierze pensję i odprawę ode mnie i od innych Polaków, którzy się na to złożyli i mają prawo do poczucia, że ich pieniądze nie są rozdawane bez sensu. Ale pani Gembicka nie oddaje nam pieniędzy do wspólnej państwowej kasy. Pani Gembicka, co prawda, nie weźmie dla siebie, lecz zostawia sobie prawo właściciela do dysponowania tymi pieniędzmi. To ona wszak wybierze te organizacje, zarobi przy tym ich wdzięczność i uznanie społeczne.
CZYTAJ TEŻ: POJEDNA(NIE). CZY MOŻLIWA JEST POWYBORCZA POLITYKA MIŁOŚCI W PODZIELONYM SPOŁECZEŃSTWIE? >>>
Co ciekawe i smutne - badania już pokazały, że duża część Polaków jest się w stanie z tym pogodzić. Nie kwestionuje prawa do odprawy po dwóch tygodniach politycznej groteski, byle by beneficjenci oddali ją wybranym, podkreślam, przez siebie organizacjom. Wszak to ich pieniądze i oni będą decydować, komu je dać.
Trąbmy, trąbmy
Poczucie sprawiedliwości jest zmysłem nieprecyzyjnym. Bywa, że diametralnie różnimy się w ocenie faktów. Tu jednak sprawa wydaje się dość jednoznaczna. Jeśli więc prawo generuje sytuacje, które dość powszechnie odbieramy za naganne, powinniśmy się nad nim pochylić. Od wielu lat, z wielu ust i stron sceny politycznej, słyszę myśl wielką: grosz publiczny powinien być pod szczególnym nadzorem i szczególną ochroną. Państwo ma wiele różnych mechanizmów kontrolnych, które mają pokazywać wszystkim, którzy wrzucili swe pieniądze do wspólnego garnuszka, że nie jest to zrzutka dla cwaniaków.
Być może zatem - patrząc już trzeźwiejszym okiem po zakończeniu tego dziwacznego eksperymentu - pierwsza w krótkiej historii polskiej demokracji parlamentarnej sytuacja rządu pozornego, emanacji politycznych ambicji prezydenta przejęcia masy upadłościowej po PiS-ie, powinna doprowadzić do zmiany prawa. Zapewne odwrotnie proporcjonalne narcystyczne ego obecnego pana prezydenta teraz tego nie zdzierży. Być może jednak w przyszłości rząd powinien stać się rządem dopiero po uzyskaniu sejmowego wotum zaufania i dopiero wtedy zostać zaprzysiężony, a cała - przecież bardzo krótka - droga do tego prowadząca byłaby swego rodzaju inwestycją w przyszłość, obarczoną ryzykiem fiaska lub nadzieją sukcesu. Tzw. misja tworzenia rządu miałaby charakter projektowy, potencjalny, przygotowawczy także z punktu widzenia formalnego i między innymi nie rodziłaby praw ani do wynagrodzenia, ani tym bardziej odprawy.
Dziś prezydent w pierwszym kroku konstytucyjnym formalizuje rząd, który od tej chwili nabywa praw, a obarczony jest istotnym zagrożeniem fiaska - tak jak to pokazuje farsa, w której uczestniczyliśmy i za którą musimy płacić. Temu niebezpieczeństwu powinien zapobiec prezydent, realnie i odpowiedzialnie oceniając sytuację, ale – rzecz jasna – prezydent miał prawo wierzyć zapewnieniom premiera Morawieckiego. To już tylko świadectwo prezydenckiego rozeznania rzeczywistości i rachub politycznych.
Pierwszy raz w historii polskiego parlamentaryzmu przejęcie władzy odbyło się na drodze drugiego kroku konstytucyjnego, kiedy parlamentarny kandydat przychodzi do Sejmu po wotum zaufania z gotowym, ale nieformalnym projektem. Mieliśmy więc do czynienia z sytuacją, w której przecierane są nowe szlaki i ujawniane błędy w istniejącej procedurze. Tym - wydaje się - największym jest status rządu w pierwszym kroku pomiędzy aktem powierzenia misji tworzenia rządu, zaprzysiężeniem tegoż i następującej później procedury uzyskiwania wotum zaufania w Sejmie. Który to Sejm - jak pokazały ostatnie dni - tego wotum rządowi już nieco "na wyrost" zaprzysiężonemu i zatrudnionemu przez prezydenta udzielić przecież nie musi.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że takie zmiany procedury powoływania rządu wymagają zmiany konstytucji. Zdaję sobie też sprawę z tego, że uzyskanie większości konstytucyjnej przy obecnych mechanizmach wyborczych jest co najmniej trudne. Do tego należy z całą mocą podkreślić, że wszelkie zmiany polskiej konstytucji, o które rzeczywistość głośno woła po ponad 25 latach jej obowiązywania, muszą się odbyć w warunkach daleko idącej zgody politycznej. Tak, by ta zmieniona konstytucja znowu nie była kontestowana przez połowę sceny politycznej i w ślad za tym przez połowę elektoratu. Żeby nie była nazywana postkomunistyczną, pisowską, platformerską, lewacką czy konfederacką, o targowickiej czy proniemieckiej nie wspominając. A to tylko rejestr tych możliwych inwektyw, które mogę sobie dziś wyobrazić. Nie muszę niestety dodawać, że nastanie takiej zgody w warunkach walki dwóch wielkich mitów w Polsce jest bajką o żelaznym wilku.
Panuje przekonanie, że władza raz wywalczonych prerogatyw łatwo nie oddaje, nawet jeśli uprzednio czyni z nich zarzut wobec oponentów politycznych. Raczej skwapliwie korzysta ze wszystkiego, co tę władzę umacnia i poszerza, a na dodatek zostało uczynione przez poprzedników i na ich konto zapisane. Samoograniczenie to nie jest najczęstsza cecha władzy. Boję się zatem, że te rozważania wypełniają w części słownikową definicję słowa "dywagacje", ale - cytując, nomen omen, bajki Leszka Kołakowskiego – "trąbmy, trąbmy, a może jakiś cud się stanie".
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji
Źródło: tvn24.pl
Dr Tomasz Kowalczuk - filozof, literaturoznawca, publicysta niezależny, związany z Uniwersytetem Warszawskim.
Źródło zdjęcia głównego: Adobe Stock