Siedzę w cieniu brzozy, którą zasadził mój dziadek. Czytam książki, wypoczywam przy akompaniamencie świerszczy. Sara, biszkoptowy labrador moich rodziców, wylizuje miskę.
W starych jabłoniach rozlega się stukanie. To dzięcioł wbił sobie do głowy, że je jeszcze wyleczy. Wiśnie w tym roku obrodziły, jabłka rodzą się coraz mniejsze i od razu zgniłe, a orzechów chyba dla nas nie będzie. Jeszcze na dobre nie dojrzały, a już podjada je wiewiórka. Nocami słyszę, jak skacze po dachu, chylącego się ku upadkowi, drewnianego domku.
A ten chrobot pod podłogą? Czy to mogą być myszy? Na sąsiedniej działce mieszkają koty i jak co roku mają młode, ale u nas ścigać myszy nie będą, bo Sara jest temu stanowczo przeciwna.
Na wiosnę Sara sama miała dzieci. O dziwo, nie biszkoptowe, lecz czarne. Hm… jakiś mezalians. Ale poszły w dobre ręce.
Wiele się zmienia. Jeż już do nas nie przychodzi, nie słychać bażanta i nie latają nad głową białe gołębie. Coraz więcej za to sójek i po raz pierwszy pojawiły się pleszki, choć widzieliśmy je tylko na wiosnę. Sójki są piękne, ale głos mają taki, że piękniej milczą… Niestety maja sporo do powiedzenia.
Zbyt rzadko tu wpadam. Działka powoli zarasta. Gdy wróciliśmy z żoną z lasu, znowu chwyciłem za kosiarkę, ale są miejsca, gdzie z kosiarką nie wejdę - rozległe wertepy, zarośnięte po szyję. Zerkam teraz znad książki na soczystą zieleń przystrzyżonego trawnika, dawno przekwitłe bzy, oszałamiająco pachnące krzaki róż, z których moja babcia robi konfitury… i dalej, na wertepy. A tam, jak w Makbecie, las już nadchodzi!!!