Dwadzieścia filmów, które w 2021 roku zrobiły na widzach największe wrażenie, w autorskim podsumowaniu przypomina Tomasz-Marcin Wrona, dziennikarz i redaktor tvn24.pl. Choć nie był to łatwy rok dla kina - m.in. dlatego, że wprowadzane ograniczenia namieszały w kalendarzu premier - na ekranach pojawiło się mnóstwo ciekawych, poruszających produkcji.
Fani kina - pomimo pandemii COVID-19 - nie mogli narzekać. Na duże ekrany trafiło bowiem wiele produkcji, których premiery pandemia opóźniła. Pojawiły się również prawdziwe perełki. Ich twórczynie i twórcy bawili nas, poruszali, wzruszali i skłaniali do myślenia. Jednym słowem: wzbudzali najróżniejsze emocje.
Żeby nie było jednak tak różowo, w związku z ciągle niebezpieczną sytuacją pandemiczną polscy dystrybutorzy zdecydowali się przełożyć premiery kilku pięknych i ważnych tytułów na 2022 rok. Nasze filmowe podsumowanie roku uwzględnia 20 produkcji, które już trafiły do polskich kin lub na platformy streamingowe.
"Aida" (reż. Jasmila Žbanić, 2020)
Reżyserka Jasmila Žbanić była wielkim odkryciem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie w 2006 roku, gdy jej pełnometrażowy debiut fabularny "Grbavica" nagrodzony został Złotym Niedźwiedziem. W tamtym filmie bośniacka reżyserka wracała do tematu wojny w byłej Jugosławii i masowych gwałtów na bośniackich kobietach.
Po latach w "Aidzie" Žbanić po raz kolejny odwołuje się do tragicznych kart historii Bośni, a mianowicie do masakry w Srebrenicy, dokonanej przez wojska serbskie na bośniackich muzułmanach. W masowych egzekucjach, uznanych za największą zbrodnię ludobójstwa w Europie po II wojnie światowej, zginęło około ośmiu tysięcy chłopców i mężczyzn.
"Aida" to opowieść o bośniackiej nauczycielce, która pracuje dla Organizacji Narodów Zjednoczonych jako tłumaczka. Gdy na początku lipca 1995 roku serbskie wojska pod dowództwem Ratko Mladića wchodzą do Srebrenicy, Aida zostaje łącznikiem pomiędzy batalionem holenderskim a władzami enklawy. Gdy jednak niebezpieczeństwo z każdą chwilą rośnie, kobieta chce zrobić wszystko, żeby uchronić męża i dwóch synów przed brutalnością Serbów. Pomóc może fakt, że ma przepustkę do bazy wojskowej.
Nie jest to typowy film wojenny czy historyczny. Žbanić umiejętnie wykorzystała własne traumy, by pokazać ludzki wymiar konfliktu w Bośni. Bo jest to film o ludziach, a nie o konflikcie. Postać tłumaczki ma również metaforyczne znaczenie: to ona staje się przewodniczką widza po wydarzeniach i emocjach.
"Annette" (reż. Leos Carax)
Po dziewięciu latach przerwy Leos Carax, jeden z najwybitniejszych europejskich twórców, zaprezentował "Annette", swój debiut anglojęzyczny. Jedna z najdroższych produkcji europejskich ostatniej dekady światową premierę miała podczas Festiwalu Filmowego w Cannes, gdzie była filmem otwarcia. Ostatecznie Carax został doceniony przez jury Konkursu Głównego canneńskiego festiwalu nagrodą dla najlepszego reżysera.
Twórca między innymi "Chłopak spotyka dziewczynę" czy "Holy Motors" tym razem postawił na musical. W głównych rolach obsadził Marion Cotillard i Adama Drivera, scenariusz i piosenki napisali bracia Mael, czyli grupa Sparks. W efekcie powstała pełna dramatyzmu, ale i szaleństwa opowieść o nietypowej relacji. Jak to jednak u Caraxa bywa, nic nie jest tu dosłowne. Filmowiec uwielbia sięgać po najróżniejsze środki artystycznego wyrazu, a "Annette" staje się przeglądem obszernego wachlarza jego możliwości. Być może nie jest typowym musicalem, ale czy wszystko musi być typowe?
"Co w duszy gra" (reż. Pete Docter, Kemp Powers)
"Co w duszy gra" to kolejny dowód na to, że Pixar wie, jak chwycić za serce widza w każdym wieku. Nie było to wielkim zaskoczeniem, gdy w marcu tego roku producenci odebrali Oscara dla najlepszego pełnometrażowego filmu animowanego, a Trent Reznor, Atticus Ross i Jon Batiste nagrodzeni zostali za najlepszą muzykę do filmu.
Joe Gardner, nauczyciel muzyki w jednej z nowojorskich szkół, pasjonuje się jazzem. Jego życie toczy się nie do końca tak, jak tego oczekiwał. Otrzymał jednak propozycję grania w jednym z najlepszych klubów jazzowych w mieście. Wszystko to się zmienia, gdy nagle przenosi się do Przedświatów – fantastycznego miejsca, w którym nowe dusze, zanim udadzą się na Ziemię, zdobywają swoje osobowości. Joe za wszelką cenę chce wrócić do swojego życia, łączy więc siły z jedną z napotkanych dusz. Próbując wyjaśnić jej, dlaczego ziemskie życie jest wspaniałe, sam odkrywa to, co ważne.
"Cruella" (reż. Craig Gillespie)
Film o buntowniczych początkach Cruelli de Mon, jednej z najbardziej rozpoznawalnych czarnych bohaterek kina popularnego. W tytułowej roli - fantastyczna Emma Stone, ale cała produkcja wypełniona jest gwiazdami. Film wyreżyserował Craig Gillespie, twórca takich hitów jak "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" czy "Wszystkie wcielenia Tary". Za scenariusz odpowiada Tony McNamara, autor scenariuszy do "Faworyty" i "Wielkiej". Za muzykę - jeden z najciekawszych twórców młodego pokolenia Nicholas Britell, który uznanie zdobył kompozycjami do filmów Barry'ego Jenkinsa i Adama McKay'a. Piosenkę promującą "Cruellę" wykonuje zespół Florence and the Machine.
Akcja filmu toczy się w Londynie lat 70. - tu poznajemy Estellę, która chce zabłysnąć dzięki swoim kostiumom. Gdy na życiowej drodze spotka baronową von Hellmann, stanie się Cruellą. Historia jest znana, jednak Gillespie udało się coś, czego u Disneya jeszcze nie widzieliśmy: oto bohaterka, którą kojarzyliśmy jako czarny charakter, budzi w nas pozytywne emocje, i to jej kibicujemy. Jeśli to nowy kierunek wytwórni Disneya, by uczłowieczać klasyczne postaci, pozostaje mieć nadzieję, że kolejne pomysły sprostają wysoko postawionej "Cruellą" poprzeczce.
"Jeszcze jest czas" (reż. Viggo Mortensen)
Viggo Mortensen jest artystą wszechstronnym. Światu dał się poznać przede wszystkim jako aktor, ale jest równie zdolnym pisarzem, fotografem, malarzem i producentem filmowym. Postanowił też sprawdzić się jako reżyser filmowy. W ten sposób powstał jego pełnometrażowy debiut fabularny "Jeszcze nie czas", w którym wykorzystał wątki autobiograficzne i zagrał jedną z głównych ról.
"Jeszcze nie czas" to chwytająca za serce opowieść o relacji ojca z synem, przemijaniu i demencji. Mortensenowi udało się stworzyć poruszający obraz człowieka niszczonego przez chorobę i pokazać, w jaki sposób wpływa to na relacje z otoczeniem. Ale reżyser dotyka również bardzo ważnego tematu, jakim jest komunikacja oparta na wzajemnym szacunku. Zderza patriarchalny model rodziny z takim, w którym podstawą jest dialog i uważność na potrzeby innych. Tak najkrócej można opisać film, nie zdradzając zbyt dużo.
Mortensen, który przez blisko 35 lat zachwycał jako aktor, świetnie sprawdził się po drugiej stronie kamery. Światowa premiera jednego z najczulszych filmów ostatnich lat odbyła się podczas festiwalu Sundance w styczniu 2020 roku.
"Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" (reż. Wes Anderson)
Na ten film fani Wesa Andersona czekali długo, bo w zasadzie siedem lat - od czasu "Grand Budapest Hotel". Oczywiście, w 2018 roku pojawiła się też "Wyspa psów". Animacja zdobyła nominację do Oscara za muzykę (Alexandre Desplat) oraz w kategorii najlepszy pełnometrażowy film animowany. Przyniosła również Andersonowi Srebrnego Niedźwiedzia Berlinale 2018 dla najlepszego reżysera.
"Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun", czyli dziesiąty pełny metraż w dorobku jednego z najwybitniejszych twórców kina autorskiego, jest zarazem najbardziej andersonowskim w jego karierze, a wszystkie "chwyty" znane z wcześniejszych jego filmów zostały tu rewelacyjnie połączone. Anderson nie byłby jednak sobą, gdyby poszedł na skróty. Bo chociaż korzysta z wachlarza środków, które już znamy, to nadaje im nowe znaczenie. A to wszystko tworzy piękny i mądry "list miłosny do dziennikarstwa", inspirowany magazynem "New Yorker".
Opowieść o prasie, jakiej już nie ma, czyni film Andersona jeszcze bardziej wyjątkowym - bo i takiego kina już się nie robi. Wymagać od widza pełnego skupienia? Zmuszać go do myślenia? Bawić się konwencjami malarskimi? Subtelnie ironizować między wierszami? Kto tak postępuje?! Być może wiele można Andersonowi zarzucić, ale na pewno nie to, że rozmienia ogromną mądrość kina na drobne.
"Licorice Pizza" (reż. Paul Thomas Anderson)
Nie, to nie jest film o jedzeniu. Tytuł nawiązuje do nazwy słynnej sieci sklepów z płytami winylowymi. Paul Thomas Anderson - twórca słynnych "Boogie Nights" z 1997 roku, "Magnolii" z 1999 roku czy "Nici widmo" z 2017 roku - zachwycił w tym roku porywającym obrazem pierwszej połowy lat 70. To historia napisana na podstawie anegdot przyjaciół Andersona - bardziej lub mniej znanych gwiazd Hollywood. Film opowiadany jest z perspektywy Gary'ego - nastolatka, który był dziecięcą gwiazdą filmową, a teraz rozmyśla, jak wskrzesić swoją karierę.
Ale "Licorice Pizza" to coś więcej niż opowieść o zakochanym chłopaku i jego przygodach. Anderson, perfekcyjnie balansując pomiędzy tym, co się zdarzyło, a tym, co podsunęła mu wyobraźnia, w niespotykany sposób łączy pokolenia. Wystarczy wspomnieć, że rolę Gary'ego gra Cooper Hoffman - syn nieżyjącego już Philipa Seymoura Hoffmana. A przecież Hoffman tworzył pamiętne kreacje w "Magnolii" czy w "Mistrzu" Andersona właśnie. Co więcej, reżyser z nostalgią zabiera nas w czasy, gdy Złota Era Hollywood odchodziła już do przeszłości, a stery przejmowało nowe pokolenie twórców.
Debiutujący na dużym ekranie Cooper Hoffman i Alana Haim są zdaniem amerykańskich krytyków największym aktorskim odkryciem ostatnich lat. Haim, znana jako jedna z trzech sióstr z zespołu Haim, zachwyca od pierwszego kadru. Gra 25-letnią Alanę Kane, która pracuje w zakładzie fotograficznym. Wiele wskazuje na to, że ten duet zostanie doceniony nominacjami oscarowymi. Ale na drugim planie też nie brakuje świetnych ról - chociażby Bradleya Coopera, Sashy Spielberg (córki Stevena), Seana Penna czy Toma Waitsa. Wszystko to zostało doprawione największymi hitami tamtych lat, przeplecionymi piękną, eklektyczną muzyką Jonny'ego Greenwooda. Jeśli "Licorice Pizza" jest zwiastunem czegoś nowego w kinie, to oby jak najwięcej takich filmów powstawało.
"Minari" (reż. Lee Isaac Chung)
"Minari" Lee Isaaca Chunga - poruszająca opowieść o koreańskiej rodzinie, próbującej spełnić własną wersję amerykańskiego snu na farmie w Arkansas - nie bez powodu zachwycał krytyków i festiwalowe publiczności. Film miał światową premierę w Sundance w styczniu 2020 roku, gdzie doceniony został Główną Nagrodą Jury i Nagrodą Publiczności w kategorii najlepszego dramatu. Dotychczas zdobył ponad setkę nagród i ponad 200 nominacji. Wcielająca się w rolę babci Youn Yuh Jung odebrała Oscara za najlepszą rolę drugoplanową.
Chung, którego rodzice są koreańskimi imigrantami, skorzystał z własnych doświadczeń przy tworzeniu scenariusza, ale nie jest to film autobiograficzny. Przenosimy się w lata 80. ubiegłego wieku do Arkansas, gdzie Jacob (Steven Yeun) kupił farmę. Razem z żoną i dwójką dzieci przeprowadzają się tu z Kalifornii. Tu też Jacob chce spełnić swoje marzenie o uprawie koreańskich warzyw. Życie rodziny zmienia się, gdy na farmę wprowadza się matka Anne - babcia Soonja.
"Na rauszu" (reż. Thomas Vinterberg)
Duński reżyser Thomas Vinterberg od lat cieszy się uznaniem po obu stronach Atlantyku. Twórca między innymi znakomitej "Komuny" nie miał sobie równych w 2020 roku w Europie. Jego najnowszy komediodramat zebrał blisko sto nagród i nominacji. Warto wspomnieć, że "Na rauszu" zgarnęło m.in. cztery Europejskie Nagrody Filmowe (grudzień 2020 r.), nagrodę BAFTA, Złoty Glob i w końcu Oscara dla najlepszego filmu międzynarodowego.
"Na rauszu" humorystycznie, "a w oczach niektórych zapewne też skandalicznie, przedstawia poważny temat" - mówił twórca. Film pokazuje czwórkę duńskich nauczycieli, którzy znużeni codziennością decydują się na eksperyment, polegający na stałym utrzymywaniu w organizmie określonej dawki alkoholu. W ten sposób chcą sprawdzić, czy takie "kontrolowane" picie wpłynie korzystnie na ich życie prywatne i zawodowe. Początki są obiecujące, tyle że sytuacja wymyka się spod kontroli. W jednej z głównych ról pojawia się tu Mads Mikkelsen, dla którego bez wątpienia rola Martina może być jedną z najważniejszych i najlepszych w karierze.
"Niefortunny numerek lub szalone porno" (reż. Radu Jude)
Wiele z filmów, które opisane zostały w tym tekście, łączy odwaga ich twórców. Tak też jest w przypadku najnowszej fabuły autorstwa jednego z najwybitniejszych rumuńskich reżyserów Radu Jude. "Niefortunny numerek lub szalone porno" doceniony został Złotym Niedźwiedziem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie w czerwcu bieżącego roku.
Ten prowokacyjny, ale jakże błyskotliwy komediodramat obnaża hipokryzję tych, którzy aspirują do bycia strażnikami moralności. Najnowszy film twórcy między innymi "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy", jest historią o tym, jak do sieci trafia sekstaśma nauczycielki z prestiżowego przedszkola. Już w tytule Jude zastanawia się nad granicą tego, co dozwolone. Ale na tym nie poprzestaje. Jest tu też o zakusach autorytarnych nacjonalistów i skrajnych konserwatystów, jest też o nierównościach społecznych, jakie niesie ze sobą kapitalizm. I chociaż diagnozę trudno uznać za wesołą, absurdalność niektórych postaw pozwala ją łatwiej przetrawić.
"Nie patrz w górę" (reż. Adam McKay)
Adam McKay, twórca między innymi rewelacyjnie przewrotnych "Big Short" i "Vice", tym razem bezkompromisowo przygląda się nam wszystkim, tworząc tragifarsę "Nie patrz w górę". McKay stawia przed nami lustro i przypomina, że każdy z nas po równo jest winny zbliżającego się końca świata. Jedni bagatelizują katastrofę klimatyczną, bo są cyniczni i wykorzystują posiadaną władzę do własnych osobistych interesów. Inni - z łatwością dają się uwodzić nawiedzonym szamanom, którzy doskonale potrafią nawet największą bzdurę przekuć na przystępną teorię spiskową, podważając jednocześnie zdobycze nauki. Jeszcze inni przyczyniają się do nieuchronnej apokalipsy swoją obojętnością. Tak po prostu.
"Nie patrz w górę" przywołuje na myśl słowa Francisa Bacona, który powiedział, że "tak trudno jest powiedzieć prawdę, że czasami potrzeba fikcji, aby uczynić ją wiarygodną". Ale u McKaya fikcyjna jest jedynie zbliżająca się do Ziemi kometa, która stanowi metaforę. Gdy zamiast niej wstawimy pandemię COVID-19, katastrofę klimatyczną, ograniczony dostęp do wody bądź jakiekolwiek inne globalne zagrożenie, film nie straci na aktualności.
To nie jest przyjemna komedia. Ale taki też był zamysł reżysera, żeby wysadzić widza z ciepłego fotela i skłonić go do myślenia. W dużej mierze udaje mu się to dzięki fantastycznie rozpisanemu scenariuszowi. Każda z postaci zbudowana jest alegorycznie - wystarczy przywołać Meryl Streep, która pojawia się w roli będącej parodią byłego prezydenta USA Donalda Trumpa. A takich postaci jest więcej, bo cała plejada gwiazd jasno tu świeci: Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Cate Blanchett, Timothee Chalamet, Kid Cudi, Jonah Hill i wielu innych. Ogromnym aktorskim odkryciem okazała się Ariana Grande, która może być czarnym koniem w oscarowym wyścigu.
"Nomadland" (reż. Chloe Zhao)
"Nomadland" to jeden z najpiękniejszych filmów ostatnich lat. Doceniony został ponad 230 nagrodami, w tym trzema Oscarami: za najlepszy film, za najlepszą reżyserię oraz dla najlepszej aktorki. Chloe Zhao, która jest pierwszą przedstawicielką Azji i drugą kobietą w historii z reżyserskim Oscarem, po raz kolejny zachwyciła międzynarodową krytykę i festiwalową publiczność w różnych zakątkach świata. Tym razem urodzona w Pekinie amerykańska artystka sięgnęła po głośną książkę Jessiki Bruder "Nomadland".
Film ma w sobie elementy kina drogi, w którym reporterska obserwacja rzeczywistości łączy się z fikcją. Większość pojawiających się bohaterów to zwykli ludzie, nie mający na co dzień nic wspólnego z aktorstwem. W świat współczesnych amerykańskich nomadów wprowadza nas Fern, grana przez Frances McDormand. Podróżując z nią przez zachodnie i środkowe stany USA, przyglądamy się także jej zmaganiom z procesem żałoby. Żałoby nie tylko po utraconym mężu, ale również po mieście, które po zamknięciu kopalni przestało istnieć.
Największym atutem filmu Zhao jest to, że nie pretenduje do kina społecznego. Nie ma tu oceniania, moralizatorstwa. Jak w książce Bruder, na świat patrzymy z perspektywy obserwatora. Film - jak powiedziała podczas oscarowej gali McDormand - należy oglądać na największym możliwym ekranie. Harmonia zdjęć, których autorem jest Joshua James Richards (nominowany do Oscara) oraz muzyka autorstwa Ludovico Einaudiego (chociaż pojawiają się również utwory między innymi Olafura Arnaldsa, Donnie Miller czy Paula Winera) dostarczają ogromnej przyjemności, nawet jeśli film ogląda się któryś raz z kolei.
"Ostatni komers" (reż. Dawid Nickel)
To jeden z najciekawszych polskich debiutów lat 20. XXI wieku. Dawid Nickel, który napisał scenariusz na podstawie świetnej powieści "Ma być czysto" Anny Cieplak, stworzył obraz polskich nastolatków, na jaki długo czekaliśmy. Bo Nickel nie sili się na tworzenie "portretu pokolenia". Zamiast tego oddał głos swoim bohaterom - niektóre dialogi wręcz brzmią, jakby były improwizowane, co współgra z estetyką poniekąd na nowo wymyśloną na potrzeby filmu. Poniekąd? Tak, ponieważ to całkiem przyjemny mariaż kiczu, który znamy z lat 90., z estetyką współczesnych, pogierkowskich jeszcze blokowisk.
To, że reżyser oddał głos swoim bohaterom, nie oznacza, że zrezygnował z budowania wnikliwego obrazu rzeczywistości, szerokiej palety emocji i punktów widzenia. To nie jest film o kolorowej młodzieży z „dobrych domów”. W oczekiwaniu na imprezę kończącą szkołę, bohaterowie "Ostatniego komersu" przeżywają pierwsze miłości, zdrady, rozczarowania i doświadczają bólu po złamanym sercu. Nickel bardziej podpatruje, podsłuchuje, niż buduje konkretne postawy i sytuacje. Dzięki temu unika wchodzenia w buty wąsatego wujka, który ma opinię na każdy temat.
33-latkowi udała się jeszcze jedna rzecz: zacierając ramy czasowe opowiadanej fabuły, pozwala nieco starszym widzom wrócić do czasów, gdy dyskoteka szkolna bywała jedynym powiewem dorosłości.
"Powrót do tamtych dni" (reż. Konrad Aksinowicz)
"Powrót do tamtych dni" Konrada Aksinowicza porusza temat syndromu dorosłych dzieci alkoholików, który w przestrzeni publicznej nie często się pojawia. Aksinowicz, sięgając po części po własne wspomnienia, zaryzykował wiele, ale to się opłaciło.
Mamy lata 90. Na jednym z wrocławskich osiedli mieszka rodzina Malinowskich: Helena z synem Tomkiem. Ojciec Tomka - Aleks jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie zarabia na utrzymanie żony i dziecka. Pewnego dnia Aleks niespodziewanie wraca. Nie chce wyjawić powodu. Z perspektywy Tomka wszystko jest w porządku, ma klocki Lego, zachodnie buty i ubrania, wymarzony sprzęt. Niedługo potem ujawnia się jednak problem ojca z alkoholem i zaczyna się koszmar.
Wyśmienicie rozpisana fabuła kompleksowo unosi ciężar tematu. Być może reżyser, który w ten sposób próbował się rozliczyć z własną przeszłością, wiedział, jak o syndromie DDA opowiedzieć, a sentymenty do czasów dzieciństwa ukrył w warstwie wizualnej, która doskonale oddaje atmosferę tamtej rzeczywistości. Kto pamięta, ten zrozumie. Nie można nie wspomnieć też o poruszających rolach Macieja Stuhra (Aleks), Weroniki Książkiewicz (Helena) i debiutującego Teodora Koziara. Dzięki nim film jest jednym z tych, których się nie zapomina.
"Spencer" (reż. Pablo Larrain)
Pablo Larrain - czołowy przedstawiciel Ameryki Południowej w światowym kinie - po raz kolejny pokazał, jak kręcić filmy inspirowane życiem postaci historycznej. Po świetnym "Nerudzie" i poruszającej "Jackie" Chilijczyk sięgnął po historię księżnej Diany. Wydawałoby się, że historia księżnej i księcia Walii Karola została już tyle razy opowiedziana, że na kolejną produkcję nie ma miejsca. I wtedy pojawiła się "Spencer".
"Baśń powstała na podstawie prawdziwej tragedii" - brzmi informacja na samym początku filmu. Jednocześnie reżyser daje nam w ten sposób klucz interpretacyjny. Bo nie o prawdę historyczną w tym filmie chodzi, a o emocje, odczucia kobiety stojącej na krawędzi, zmagającej się z bulimią, stanami lękowymi, samookaleczaniem się, myślami samobójczymi. O ile w przypadku "Jackie" Larrain zbudował jednostronny obraz kobiety, która przeżywa żałobę na oczach świata, tak w "Spencer" mamy "królową ludzkich serc" osamotnioną, pozostawioną samej sobie. Długie ujęcia i szerokie kadry świetnie dopełnia muzyka Jonny'ego Greenwooda.
Chilijczyk skupia się na konkretnym punkcie w życiu Diany - ostatnich świętach Bożego Narodzenia, które spędziła z rodziną królewską w rezydencji Sandringham w hrabstwie Norfolk. Właśnie wtedy zdobyła się na odwagę, aby rozwieść się z następcą brytyjskiego tronu.
- Gdzie, do k***y, jestem? - to pierwsza kwestia wypowiedziana przez Kristen Stewart w roli Diany, która próbuje trafić do królewskiej posiadłości. Poczucie zagubienia w rodzinnych stronach (Diana urodziła się w Sandringham) jest boleśnie wymowne. W życiu 32-letniej księżnej nic już nie jest takie, jak było, a brak wsparcia ze strony najbliższych tylko się nasila.
"Szef roku" (reż. Fernando Leon de Aranoa)
Trzeci po "Poniedziałki w słońcu" i "Kochając Pablo, nienawidząc Escobara" wspólny film Javiera Bardema i Fernanda Leona de Aranoi. "Szef roku" to bardzo czarna, czasami gorzka komedia o człowieku, który posiadając władzę, zrobi wszystko, aby nie stracić prestiżu i dobrej opinii. Jego prawdziwe oblicze dalekie jest jednak od ideału. Za pozorami empatii kryje się potrzeba kontrolowania wszystkiego i wszystkich.
Tytułowy szef roku może kojarzyć się z Harveyem Weinsteinem, ale nie musi. Leon de Aranoa w świetny sposób wykorzystał motyw nadużywania władzy w środowisku zawodowym i wykorzystywania seksualnego młodych kobiet. Grany przez Bardema Blanco jest niemalże bogiem w swojej fabryce wag, który rości sobie prawo do decydowania również o życiu prywatnym swoich pracowników. Nie spodziewa się jednak, że pokonać go może broń, której sam używa.
Hiszpański reżyser uwodzi widza nie tylko zaskakującymi zwrotami akcji, ale przede wszystkim ukrytą w warstwie wizualnej ironią i czarnym humorem. Nic więc dziwnego, że Hiszpańska Akademia Filmowa postawiła na film Leona de Aranoi - znalazł się na krótkiej liście kandydatów do oscarowych nominacji w kategorii najlepszy film międzynarodowy.
"Teściowie" (reż. Kuba Michalczuk)
Tak przewrotnej tragifarsy w polskim kinie środka dawno nie było. Chociaż w swojej konstrukcji "Teściowie" bardzo szybko przywołują skojarzenia ze sztuką Yasminy Rezy "Bóg mordu" - a właściwie zrealizowanym na jej podstawie komediodramatem "Rzeź" Romana Polańskiego - to tu kwartet aktorski, na którym opiera się cały film, zabiera nas w zupełnie inną historię. Debiutancka fabuła Kuby Michalczuka sprawnie wymyka się utartym w rodzimym kinie schematom.
Temat wesela nie jest niczym nowym. Nierówności społeczne i wynikające z nich kompleksy - też nie. Jednak wesela bez państwa młodych jeszcze nie było. Zwłaszcza, że zaproszeni "z całej Polski" goście stanowią jedynie tło, nadające filmowi rytmu. Cała historia rozgrywa się pomiędzy rodzicami niedoszłych nowożeńców. Mamy przedstawicieli "tych, którzy się dorobili" - Gosię (Maja Ostaszewska) i Andrzejka (Marcin Dorociński) - oraz Wandzię (Izabela Kuna) i Tadeusza (Adam Woronowicz) - ludzi prostych, bez gustu, ale za to z kompleksami. Zderzenie tych dwóch światów jest niczym pocisk z opóźnionym zapłonem.
Michalczuk umiejętnie przykłada nam wszystkim lustro i wbrew pozorom nie jest to krzywe zwierciadło. Bo "Teściowie" pokazują najróżniejsze konflikty społeczne, które trawią nasze społeczeństwo, a które prowadzą do przemocy. W przeciwieństwie chociażby do Wojciecha Smarzowskiego, Michalczuk nie sięga po motyw wesela jak to Wyspiański przykazał. Tu cała polskość wylewa się z naszej czwórki na różne sposoby, a wielość interpretacji daje ogrom przyjemności. Zaś "luta", jaką Gosia "sprzedaje" Wandzi, jest epicka.
"tick, tick… BOOM!" (reż. Lin-Manuel Miranda)
Dla miłośników amerykańskich musicali to żadna nowość, bo jeden z najważniejszych off-broadwayowskich tytułów lat 90. Jednak dzieło Jonathana Larsona czekało blisko 30 lat, żeby ktoś potraktował je z należytą wrażliwością. Zrobił to Lin-Manuel Miranda - słynny twórca broadwayowskiego "Hamiltona" - który zadebiutował tu jako reżyser filmowy. Co ciekawe, sam film jest o wiele lepszy niż broadwayowska wersja z 2014 roku, w której Miranda grał główną rolę. Podobnie jak sceniczna wersja, tak i film korzysta ze zrekonstruowanej przez Davida Auburna sztuki na trzech aktorów. Na jej podstawie Steven Levenson napisał scenariusz do dzieła Mirandy.
"tick, tick...BOOM!" to historia twórcy musicalowego, który w 1990 roku kończy 30 lat i jest przerażony tym, że nie osiągnął w życiu tyle, ile by chciał i ile planował. Chociaż już Larson zawarł w swojej sztuce wątki autobiograficzne, nie należy filmu traktować w taki sposób. O czym również informuje nas jedna z postaci.
Sama historia to jedno, ale film nie byłby tak doskonały, gdyby nie trio: Andrew Garfield, Joshua Henry oraz Vanessa Hudgens. Cała trójka świetnie się uzupełnia i doskonale odnajduje w unowocześnionych aranżacjach piosenek będących kwintesencją muzyki początku lat 90. Ponadto Garfield wykazał się ogromną wszechstronnością aktorską, ratując nawet najbardziej pretensjonalne momenty.
W efekcie powstał smakowity obraz ludzi wchodzących w "prawdziwą" dorosłość, która niesie za sobą rozczarowania, niepewność i frustracje. Jest też o pogoni za marzeniami, o odrzuceniu, o strachu przed bliskością, intymnością.
"To była ręka Boga" (reż. Paolo Sorrentino)
Trzy lata po zrealizowanym z ogromnym rozmachem dramacie biograficznym "Oni", jeden z najważniejszych włoskich twórców kina autorskiego powrócił. I to w najbardziej jak dotąd osobistym projekcie. W "To była ręka Boga" Paolo Sorrentino wykorzystał własne doświadczenia, by opowiedzieć o miłości, stracie i żałobie, o budowaniu własnego ja w obliczu tragedii oraz o miłości do piłki nożnej.
Sorrentino z charakterystyczną dla siebie delikatnością, a zarazem pewnego rodzaju wstrzemięźliwością, powraca do swojego rodzinnego Neapolu. I do rodzinnej tragedii. Gdy miał 16 lat, ojciec pozwolił mu pójść na mecz Napoli, gdzie zaczynał grać Diego Maradona. W tym samym czasie rodzice pojechali do domku w górach. Umarli we śnie, zatruwając się tlenkiem węgla. Reżyser potrzebował blisko 35 lat, żeby uporać się z traumą i móc te wydarzenia przekuć na film.
Ale "To była ręka Boga" jest czymś więcej niż autobiograficzną opowieścią. Sorrentino niejednokrotnie udowodnił, że jest mistrzem w budowaniu opowieści na detalach, w przenoszeniu ciężaru narracyjnego na drugoplanowe, a nawet epizodyczne postaci. Przypominają się słowa głównego bohatera "Skutków miłości": "Nieśmiali ludzie zauważają wszystko, ale nigdy nie zostają zauważeni". Tak jest i tu. Jednak w przeciwieństwie do poprzednich jego filmów - "Wielkiego piękna", "Młodości" czy "Skutków miłości" - ten nie jest o przemijaniu, a o kruchości życia. "To była ręka Boga" zachwyca tym, że daje otuchę i nadzieję.
Film, który światową premierę miał podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, doceniony został drugą co do ważności nagrodą wydarzenia: Srebrnym Lwem - Wielką Nagrodą Jury. "To była ręka Boga" jest też oficjalnym kandydatem Włoch do Oscara i znalazł się na krótkiej liście. Wymieniany jest jako jeden z faworytów do statuetki.
"Wszystkie nasze strachy" (reż. Łukasz Gutt, Łukasz Ronduda)
Dramat "Wszystkie nasze strachy" powstał na podstawie życia i doświadczeń dr. Daniela Rycharskiego - artysty wizualnego, któremu rozgłos przyniosła wystawa "Strachy" w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej w 2019 roku. Artysta od lat zajmuje się twórczo stosunkiem Kościoła katolickiego do osób LGBT+. Sam zdeklarowany gej, bardzo mocno związany jest z wiarą katolicką, a za pomocą odwołań do instytucjonalnego Kościoła pokazuje wykluczenie osób nieheteroseksualnych.
Przy swoim trzecim filmie Łukasz Ronduda reżyserskie siły połączył z Łukaszem Guttem. Duet skupia uwagę na Rycharskim jako artyście, ekstrawaganckim członku wiejskiej społeczności, uczestniczącym w niedzielnych mszach. Reżyserzy przyglądają mu się jako osobie wewnętrznie sprzecznej - praktykujący katolik i jawny gej. Takie połączenie powoduje skrajne osamotnienie. Lokalna społeczność w pewnym momencie się od niego odwraca i widzi w nim zagrożenie. "Artystyczne elity" nie potrafią znaleźć zrozumienia dla jego wiary. "Wszystkie nasze strachy" pokazują, że podział na LGBT+ i "prawdziwych" katolików jest złudny. Tytułowe strachy pojawiają się tam, gdzie nie ma zrozumienia innej perspektywy i szacunku dla wrażliwości. Film został nagrodzony między innymi Złotymi Lwami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Gutek Film