"Lincoln" Stevena Spielberga i kanadyjski "Pan Lazhar" - oba z oscarowymi nominacjami weszły do kin w Polsce właśnie w ten weekend. Równolegle na dużym ekranie pojawiła się "Drogówka" Wojciecha Smarzowskiego - najbardziej oczekiwana rodzima premiera półrocza. W obliczu trzech równie mocnych, choć tak odmiennych premier, trzeba przyznać - taki weekend w kinie zdarza się rzadko.
Gdyby "Lincoln" miał polską premierę przed miesiącem pisalibyśmy o filmie Spielberga, jako niezagrożonym oscarowym faworycie tegorocznej gali. Wydarzenia ostatnich tygodni (najważniejsze Złoty Globy i seria prestiżowych amerykańskich nagród np. Gildii Aktorskiej powędrowały do "Operacji Argo" i Bena Afflecka), każą jednak ostrożnie typować zwycięzcę.
Osłabł nawet zapał bukmacherów, którzy do niedawna już widzieli Spielberga z najważniejszymi Oscarami w dłoni. Dzisiaj film o 16. amerykańskimprezydencie nadal pozostaje ich faworytem, jednak jego pozycja mocno osłabła.
Z głównymi Oscarami czy bez, obecny od wczoraj na naszych ekranach film Spielberga, pozostaje jednym z najważniejszych filmowych wydarzeń roku. Dla nas, także z uwagi na postać Janusza Kamińskiego, polskiego operatora, który ma szanse na kolejną złotą statuetkę za niezwykłe zdjęcia.
Polsko-kanadyjska konkurencja
Spielberg nie będzie miał jednak lekko, bo w trwający właśnie weekend konkurować będzie u nas z prezentującym skrajnie różne kino Wojtkiem Smarzowskim i jego "Drogówką". A, że każdy film tego twórcy okazuje się być nie lada przeżyciem, także opowieść o polskiej policji, z pewnością zgromadzi tłumy. Na ekranie leją się wódka i krew, wulgaryzmy padają częściej niż zdania podrzędnie złożone, a widzowie szturmują kina.
Jeśli jednak ktoś nie lubi ani historycznych produkcji ani mocnego, męskiego kina, prawdziwą ucztę zapewni mu kanadyjski "Pan Lazhar" Philippe’a Falardeau. Nominowana w ub.r. do Oscara w kategorii film obcojęzyczny, wzruszająca opowieść o nieszablonowym nauczycielu, przyciągnęła już tłumy do kin na całym świecie, zgarniając worek nagród.
Po pierwsze i po drugie: Daniel Day-Lewis
Do filmu o Abrahamie Lincolnie Spielberg zbierał materiały dwanaście lat. Początkowo był zainteresowany zekranizowaniem całej biografii bohatera Ameryki, ale w końcu zdecydował się adaptować książkę Doris Kearns Goowdin, która pokazuje batalię Lincolna o przegłosowanie 13. poprawki do Konstytucji, znoszącej niewolnictwo.
Na tym fragmencie z życia zamordowanego prezydenta nie było łatwo zbudować scenarzyście Tony'emu Kushnerowi trzygodzinnej opowieści, ale twórcom się udało. I choć w Polsce recenzje nie są już tak entuzjastyczne, jak za Oceanem (w końcu film nie traktuje o naszej historii), nikt nie odmawia mu klasy i perfekcji.
"Lincoln" okazuje się być przede wszystkim portretem politycznych konkurentów prezydenta i analizą jego dyplomatycznych talentów. Te zaś budzą wciąż podziw, choć od tamtych wydarzeń minęło 150 lat. Największa w tym zasługa Daniela Day-Lewisa i nawet ci z rodzimych krytyków, zdaniem których Spielberg przynudza, przyznają: to, co na ekranie pokazuje odtwórca roli Lincolna, w kinie można zobaczyć raz na wiele lat.
Trudno się dziwić, że niedawno magazyn "Time" ogłosił Daniela Day-Lewisa "aktorem wszech czasów". Genialny odtwórca głównych ról w filmach "Moja lewa stopa" i "Aż poleje się krew", za które zdobył już dwa Oscary, pozostaje niezagrożonym kandydatem do trzeciej statuetki. Warto dodać, że aktor zastąpił obsadzonego w tej roli początkowo Liama Neesona, który zrezygnował, tłumacząc się… wiekiem. Ta zamiana filmowi wyszła jednak, zdaniem widzów, na dobre. Ciekawostką jest też fakt, że Day-Lewis przed laty w filmie Martina Scorsese "Gangi Nowego Jorku" portretował Billa Rzeźnika, zdeklarowanego przeciwnika Lincolna.
Aktorskie perełki stworzyli także nominowani do Oscara Sally Field jako Mary Todd Lincoln, (również właścicielka dwóch Oscarów) i Tommy Lee Jones także z szansą na statuetkę. "Za scenę, w której Tommy miażdży republikańskiego konkurenta z Izby Reprezentantów powinien zgarnąć wszystkie aktorskie nagrody świata" - entuzjastycznie pisze The Hollywood Reporter. Z kolei niełatwe relacje Lincolna i jego małżonki, porównywane są do tego, co na ekranie pokazał przed półwieczem słynny aktorski duet Elizabeth Taylor i Richard Burton w arcydziele "Kto się boi Wirginii Wolf".
My jednak najbardziej skupiamy się na trzeciej już oscarowej szansie autora zdjęć Janusz Kamińskiego. Jak wiadomo Spielberg od lat nie pracuje z innym operatorem, zaś efektem ich poczynań są Oscary dla Polaka za zdjęcia do "Listy Schindlera" i "Szeregowca Ryana".
Wódka i "cycki", czyli "Drogówka"
Smarzowskiego polskim kinomanom polecać nie trzeba. Jego filmy, co jest rzadkie w naszym kinie, przyjmowane są z jednakowym entuzjazmem zarówno przez widzów jak krytyków. Uznana za najlepszy obraz minionego roku przez przyznającą Polską Nagrodę Filmową - Orła - rodzimą branżę "Róża", pokonała nawet nominowany do Oscara obraz Agnieszki Holland "W ciemności". Zdobyła także Grand Prix Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Wcześniejsze jego filmy - od "Wesela" poprzez "Dom zły", również budziły wielkie emocje. Smarzowski niezmiennie pracuje z grupą ulubionych aktorów, co też jest rzadkie w naszym kinie.
W warstwie fabularnej "Drogówka", to historia siedmiu policjantów, których łączy przyjaźń, praca i wspólne interesy. Ich świat burzy tajemnicza śmierć jednego z nich. Oskarżony o morderstwo sierżant Król (znakomity Bartłomiej Topa), próbując oczyścić się z zarzutów, odkrywa prawdę o przestępczych powiązaniach na szczeblach władzy.
Reżyser doczekał się za tę historię skrajnie różnych ocen. Świetną, warsztatową robotę Smarzowskiego doceniają wszyscy, podobnie jak kapitalną grę aktorska teamu - Topa, Jakubczyk, Dziędziel, Dorociński, Lubos, itd.
Krytycy zastanawiają się jednak czy tym razem z wizją Polski "utytłanej" twórca nieco nie przesadził. Smarzowski przyzwyczaił nas do epatowania przemocą i obrazami zła. Czy jednak w "Drogówce" ilość lejącej się na ekranie wódki, padających wulgaryzmów i tym podobnych nie przytłacza i nie budzi niesmaku - widzowie muszą ocenić sami.
Nauczyciel inny niż wszyscy
"Pan Lazhar", który w minionym roku, podobnie jak Agnieszka Holland przegrał oscarowy bój z irańskim "Rozstaniem", to pozycja dla tych, którzy w kinie szukają wzruszeń. Kino uwielbia opowieści o nietuzinkowych nauczycielach, którzy na całe życie naznaczają świat swoich uczniów. Wystarczy przypomnieć sukces "Stowarzyszenia umarłych poetów", by wiedzieć jak nośny to temat.
Kanadyjskie dzieło Philippe’a Falardeau nie tylko jednak wzrusza - zaskakuje również przewrotnością. Bo okazuje się być przede wszystkim "Stowarzyszeniem" w wersji a rebours.
Tytułowy Lazhar to emigrant, który w szkole zajmuje miejsce tragicznie zmarłej nauczycielki. Nie ma więc łatwego startu. I wcale nie trafia do wychowanków językiem poezji ani nawet bratając się z nimi. Przeciwnie - rozwydrzone dzieci przywołuje do porządku dyscypliną i rygorem. Uosabia wszystko to, od czego nowoczesne szkolnictwo odchodzi. A jednak- odnosi zwycięstwo.
Film stał się przyczynkiem do dyskusji nad koniecznością przewartościowania metod edukacji współczesnych nastolatków. Trudno ocenić czy to film bardziej dla uczniów czy dla nauczycieli. Warto jednak, by poszli na niego także ci ostatni. Po projekcji sami odkryją, dlaczego.
Autor: Justyna Kobus//kdj / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: DreamWorks Pictures