Beetlejuice powraca i - chociaż nadal jest martwy - nie przestaje knuć i bawić zarazem. 36 lat po premierze "Soku z żuka" Tim Burton wraca do kin z nową historią jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci - Betelgeuse'a. "Beetlejuice Beetlejuice" nie ma nic z odgrzewanego kotleta, którego posmak pozostawiają czasem filmowe sequele. Burton - wykazujący się najlepszą twórczą formą od lat - zaserwował makabryczną farsę, wypełnioną groteskowymi zwrotami akcji, wybitnymi kreacjami aktorskimi, rewelacyjną muzyką i śmiesznymi wygłupami.
"Sok z żuka" w reżyserii Tima Burtona szybko stał się jedną z najpopularniejszych komedii lat 80. W 2008 roku Amerykański Instytut Filmowy opublikował serię zestawień z okazji stulecia swojego istnienia. Na liście najlepszych komedii "Sok z żuka" znalazł się na 88. miejscu. Kultowa dziś czarna komedia Burtona nie dość, że jest strasznie śmieszna, to jednocześnie w pogłębiony sposób przygląda się ludzkim emocjom.
Film "Sok z żuka" do kin trafił zaledwie trzy lata po pełnometrażowym debiucie fabularnym Burtona, komedii rodzinnej "Wielka przygoda Pee Wee Hermana", która entuzjastycznie przyjęta została przez krytykę oraz stała się komercyjnym sukcesem. Gdy na wielkich ekranach pojawił się Betelgeuse (w tej roli Michael Keaton), Burton miał zaledwie 30 lat, a "Sok z żuka" umocnił jego pozycję jednego z najciekawszych, najbardziej ekscentrycznych filmowców swojego pokolenia. Po blisko trzech dekadach od kinowego debiutu wiemy, że Burton tworzył filmy na własnych zasadach, nawet jeśli nie zawsze trafiał w gusta publiczności czy krytyków.
"Sok z żuka" łatwo zapada w pamięć. Nawet teraz - ponad trzy dekady po premierze - równie dobrze się go ogląda. Wystarczy sobie przypomnieć scenę tańca przy kolacji w domu Deetzów, gdy grana przez Catherine O'Harę Delia zaczyna tańczyć w rytm piosenki "Day-O (The Banana Song)" Harry'ego Belafontego. Przecież to jedna z najbardziej pamiętnych scen tańca w historii kina. A w "Soku z żuka" nie brakuje przecież zachwycających momentów. Nic więc dziwnego, że jeszcze z końcem lat 80. zamówiono projekty dwóch scenariuszy, które miały być kontynuacjami kultowego tytułu. Z biegiem czasu okazało się jednak, że do nawiedzonego domu w Winter River twórcy "Soku z żuka" tak szybko nie wrócą.
W efekcie - mam wrażenie - dobrze się stało. Chociaż w minionych 15 latach wielokrotnie w mediach pojawiały się informacje o tym, że powstanie sequel burtonowskiego klasyka, to budziły tyle samo ekscytacji, co niepokoju. A że ostatnie filmy Burtona nie trzymały poziomu, do jakiego zdążył nas przyzwyczaić, to "Beetlejuice Beetlejuice" też nie zapowiadał się najlepiej.
"Beetlejuice Beetlejuice" Tima Burtona. Strasznie śmieszny powrót do Winter River
Podobnie jak w "Soku z żuka", tak i w "Beetlejuice Beetlejuice" kluczowym miejscem jest dom w Winter River w stanie Connecticut, do którego przed laty (w "Soku z żuka") wprowadziła się rodzina Deetzów - Charles (Jeffrey Jones) z drugą żoną Delią (Catherine O'Hara) oraz nastoletnią córką z pierwszego małżeństwa Lydią (Winona Ryder). Do tego domu po latach wracają Delia oraz Lydia z córką Astrid (Jenna Ortega).
Lydię i Astrid łączy trudna relacja. Nastoletnia Astrid nie radzi sobie po śmierci ojca i ma za złe matce, że nie ma dla niej czasu. Lydia zaś skupia się na karierze telewizyjnej oraz relacji z nowym partnerem Rorym (Justin Theroux) - jednocześnie jej menedżerem i producentem jej programu telewizyjnego. Lydię coraz częściej nawiedza demon sprzed lat - Beetlejuice (Keaton).
Aż w końcu dochodzi do momentu, w którym ścieżki chojrakującego umarlaka, Lydii, Delii i Astrid krzyżują się. Po drodze napotykają znaną sobie (i widzom) agentkę nieruchomości Jane Butterfield (Amy Nuttall) czy pojawiającą się nową postać Wolfa Jacksona (Willem Dafoe). Jeśli chodzi o fabułę - to tyle.
Wielu - zupełnie słusznie - zachwyca się postacią Beetlejuice'a w wydaniu Michaela Keatona. Jednak na szczególną uwagę zasługuje Catherine O'Hara, która kradnie całe show. Kanadyjska legenda po raz kolejny udowadnia, że zasługuje na wszystkie nagrody i największe zachwyty ze strony publiczności. Aż trudno uwierzyć, że dotychczas nie otrzymała nawet nominacji do Oscara. A takiej O'Hary na dużym i małym ekranie nigdy dość.
Willem Dafoe po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najwybitniejszych aktorów zarówno dramatycznych, jak i komediowych. Aktor prawdopodobnie otrzyma nominację do Oscara za film "Rodzaje życzliwości", ale i jego Wolf Jackson w "Beetlejuice..." zasługuje na docenienie.
Sto procent Tima Burtona w Timie Burtonie
Autorami scenariusza najnowszego filmu Burtona są Alfred Gough oraz Miles Millar, którzy wymyślili całą historię wspólnie z Sethem Grahame-Smithem na podstawie historii Michaela McDowella i Larry’ego Wilsona (twórców oryginalnej historii, na podstawie której powstał scenariusz "Soku z żuka" autorstwa McDowella i Warrena Skaarena). Skomplikowane? Być może. Chodzi o to, że do "Beetlejuice Beetlejuice" zatrudnieni zostali nowi scenarzyści: Gough i Millar (twórcy między innymi serialu "Wednesday"), którzy sięgnęli po postaci wymyślone przez McDowella i Wilsona.
Jest to o tyle ważne, że tworząc "Beetlejuice Beetlejuice", Gough i Millar wykazali się ogromnym szacunkiem wobec oryginału. Dzięki temu "Beetlejuice Beetlejuice" nie jest stereotypowym przykładem sequela. Znane, kultowe postaci wracają na ekran w historii poniekąd niezależnej, którą równie dobrze ogląda się bez znajomości "Soku z żuka". "Beetlejuice Beetlejuice" jest niczym mistrzowski przykład ekranizacji dzieła literackiego. W tym przypadku zachowany został oryginalny duch pierwowzoru - dosłownie i w przenośni - i zarazem opakowany nowymi, niejednokrotnie przewrotnymi pomysłami. Bo w przeciwieństwie do wielu filmowych sequeli nowe przygody Beetlejuice'a nie mają nic z odgrzewanego w mikrofali kotleta. To niezwykle przyjemna rozrywka filmowa w najlepszym wydaniu.
W czym tkwi jego wyjątkowość? Zaryzykuję podejrzeniem, że twórczynie i twórcy na planie świetnie się ze sobą bawili. W czasie seansu bardzo łatwo udziela się radość tworzenia, jaka być może była obecna w trakcie powstawania tego filmu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że sam Burton na planie znowu bawił się równie przednio, co kinowa publiczność przy efekcie końcowym. W "Beetlejuice..." dostajemy sto procent Tima Burtona w Timie Burtonie. Mamy tu makabrę, groteskę, elementy kina akcji i zabawę najróżniejszymi estetykami, po które filmowiec w przeszłości już sięgał.
"Beetlejuice..." nie przestaje bawić przez blisko dwie godziny. Żeby nie zdradzić zbyt wiele, pojawi się "Day-O (The Banana Song)" w nowym, zaskakującym kontekście. Nie zabraknie oryginalnej sceny tańca, tym razem do hitu Richarda Harrisa "MacArthur Park". Tu ogromna zasługa Danny'ego Elfmana, który odpowiada za muzykę do większości filmów Burtona. Elfman i tym razem nie zawiódł, tworząc składankę hitów sprzed lat i nowych kompozycji.
I jeszcze jedna rzecz: Burton nie byłby sobą, gdyby w tę groteskową, momentami absurdalną i makabryczną opowieść nie wplótł wątków skłaniających do refleksji i ludzko ważnych. W końcu to siła jego filmów: jednocześnie śmieszą i przyglądają się nieprzepracowanej żałobie, stracie, którą ciężko zaakceptować czy zupełnie naturalnej potrzebie bycia akceptowanym i kochanym.
"Beetlejuice Beetlejuice" w reżyserii Tima Burtona był filmem otwarcia 81. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Na ekrany polskich kin wchodzi w piątek, 6 września. "Beetlejuice Beetlejuice" jest produkcją Warner Bros., należącą do Warner Bros. Discovery - właściciela między innymi tvn24.pl.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: © 2024 Warner Bros. Entertainment Inc. All Rights Reserved.