- Andrzej, z ulicy dobiega już "Allah Akbar!" - mówi Rafiq, mieszkaniec Kabulu – Talibowie już tu są, muszę zamknąć rodzinę w domu. Odezwę się w poniedziałek. Na razie mam kłopot, bo ambasada Tadżykistanu przestała wydawać wizy, a cena tych wyrabianych przez pośredników w ciągu ostatniego dnia podskoczyła z 400 na 700 dolarów, a i tak strach ich o cokolwiek prosić – rzuca. Tak rozmawialiśmy w dzień, w którym talibowie wkroczyli do Kabulu.
Kilka dni wcześniej, mimo bardzo napiętej sytuacji, chyba nikt nie przypuszczał, że wydarzenia potoczą się lawinowo, że lada dzień upadnie afgańska stolica.
Gdy 14 kwietnia prezydent USA Joe Biden, z odziedziczonym po poprzedniku porozumieniu z talibami z lutego 2020 roku, ogłosił decyzję o całkowitym wycofaniu wojsk amerykańskich z Afganistanu, w założeniu ten najdłuższy konflikt zbrojny w historii USA miał się zakończyć do 11 września - 20. rocznicy ataków terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton. To one były przyczyną interwencji wojsk koalicji w Afganistanie, a których autor – Osama bin Laden – od dziesięciu lat już nie żył. Talibowie postanowili ten scenariusz zmienić.
Ruszyli do boju wiosną. Jak co roku, bo taki jest od lat cykl wojny w Afganistanie – w zimie nikt nie walczy. Tyle że tym razem ze zdwojoną siłą. Talibowie zajmowali kawałek po kawałku kolejne prowincje, powiaty, duże miasta. Weszli do Pul-i Khumri, wcześniej zajęli centra administracyjne prowincji Dżozdżan, Sar-e Pol, Kunduz, Tachar i Samangan. Przez wiele dni ciężkie walki toczyły się w Heracie, Kandaharze i Laszkar Gah. Okrążony był strategiczny Mazar-i Szarif, pierścień zaciskał się wokół stołecznego Kabulu. W końcu w czwartek padło Ghazni, gdzie przed laty stacjonowali Polacy, Herat, Kandahar i w końcu też Mazar-i Szarif, poddał się także hazarski Bamian. W niedzielę talibowie stanęli w Kabulu.
Bilet w dwie strony
Kiedy w 2019 roku odwiedziłem Afganistan po 10 latach przerwy, byłem zszokowany, jak bardzo sytuacja w kraju zrobiła się niestabilna. Już wtedy mówiono, że trzy czwarte kraju znajduje się pod kontrolą talibów. Nie było dla nikogo tajemnicą, że gdyby Amerykanie postanowili zupełnie się wycofać, to talibowie ruszą na Kabul, by obalić rząd. O ile wcześniej zdarzało mi się jeździć z miasta do miasta zwykłymi autobusami rejsowymi, to w czasie ostatniego pobytu ze względów bezpieczeństwa byłem zmuszony parokrotnie korzystać z samolotów. Lecieć musiałem nawet do odległego tylko o 25 minut lotu od Kabulu Bamian, bo nowo zbudowana droga była już wtedy niebezpieczna i nieprzewidywalna. Dwa razy mogło się udać, ale za trzecim już nie. Samoloty były pełne Afgańczyków, którzy również chcieli uniknąć talibskich patroli i posterunków, na których nawet zwykły nauczyciel mógł być uznany za kolaboranta rządu i na miejscu rozstrzelany bądź porwany.
W Afganistanie, kraju, gdzie analfabetyzm jest powszechny, a dostęp do prądu, a więc i do mediów, bardzo ograniczony, krążyły fantastyczne plotki. Wielu moich znajomych było przekonanych, że talibowie dysponują czytnikami biometrycznymi, a na posterunkach wyciągają ludzi z samochodów czy autobusów, każą przystawić palec do czytnika i "wiedzą o tobie więcej niż ty sam". Jak talibowie mieliby wejść w posiadanie baz danych, dzięki którym mogli ustalać, kto i kiedy odwiedzał amerykańskie bazy wojskowe, pozostanie tajemnicą. Jednak ta opowieść obrazuje paniczny lęk, jaki odczuwali wobec talibów Afgańczycy stojący w kolejkach po bilety lotnicze.
Żartowali ponuro, że spotkanie z talibami to jak kupienie biletu w obie strony. Gdy na posterunku zatrzymywano chłopaka w cywilu, który był żołnierzem na przepustce, talibowie kazali mu pisać list do starszyzny plemiennej wioski, w którym zobowiązywał się do wystąpienia z szeregów sił zbrojnych. Uprzedzali, że jeśli złapią go ponownie, czeka go śmierć.
Ale tamtego lata nie tylko talibowie przerażali Afgańczyków. W Kabulu dwa razy dziennie wybuchały bomby i padały strzały: do jednego zamachu przyznawali się talibowie, do drugiego fundamentaliści z Państwa Islamskiego, którzy przenieśli się w afgańskie góry z Iraku i Syrii. Spotkanie ich było jak bilet w jedną stronę - egzekucja bez dyskusji.
W efekcie mało dziwi, że co piąty afgański żołnierz nie wracał z przepustki do jednostki.
"Wszyscy mają po równo"
Duże wrażenie zrobiła na mnie opowieść Abdula Zahera z Heratu, który od lat woził pomoc humanitarną do talibskich osad położonych pod granicą z Turkmenistanem. Ten 30-letni blondyn, z którego koledzy śmiali się, że pewnie jest synem radzieckiego żołnierza, opowiadał o katastrofalnych warunkach, w jakich żyją ludzie na prowincji.
- Mają problem nawet z wodą pitną, żadnych lekarstw. Są jeszcze bardziej wymęczeni tym konfliktem niż my w Heracie. Część z nich zresztą stąd pochodzi. Ale nie mogą się tu od 20 lat pojawić, bo zostaną aresztowani na pierwszym posterunku kontrolnym – opowiadał.
Ten etniczny Tadżyk wykładał mi też plusy życia na terenach talibskich. - Tam nie ma zamachów ani korupcji jak u nas. Talibowie pobierają od kierowców myto, wystawiają podstemplowany glejt i już dalej nie trzeba płacić. U nas okradają cię na każdym posterunku. Nie ma też takich dysproporcji. Wszyscy mają po równo. Każdy, czy to nauczyciel, czy fryzjer, płaci podatek w wysokości 10 procent od dochodów. Te pieniądze – tłumaczył Zaher – są następnie wysyłane do Pakistanu, a potem równo dzielone na pensje dla talibskich urzędników, mułłów, na naprawę dróg czy budynków użyteczności publicznej – opowiadał, pokazując zdjęcia glinianych wiosek, w których niewiele się zmieniło od czasów, kiedy w VII wieku islam przywędrował do Afganistanu wraz z arabskimi zdobywcami.
W ostatnich dwóch tygodniach sytuacja w całym kraju diametralnie się zmieniła, w tym także w oazie spokoju, jaką na tle całego kraju był od wielu lat Herat. Do tej pory prowincja była pod kontrolą talibów, a państwa-miasta cieszyły się jako takim spokojem i dobrobytem; jednak od początku sierpnia sytuacja zaczęła upodabniać się do innych stolic afgańskich prowincji. Talibowie zaczęli oblegać miasto, przy czym armia rządowa pozostała bierna, co w Afgańczykach wywołało falę podejrzliwości, frustracji i wściekłości. Mówiło się, że żołnierze nie dostali rozkazów, by walczyć, nie mieli wystarczającej ilości amunicji, a nawet prowiantu. Żołnierze na terenach przygranicznych składali broń i uciekali do Tadżykistanu czy Iranu.
Gdyby nie sędziwi już weterani czasów wojny przeciw Sowietom, jak "Lew Heratu" Ismail Chan, który skrzyknął pospolite ruszenie, Herat upadłby już po pierwszym szturmie talibów. I tak upadł, ale później, co pozwoliło wielu heratczykom uciec do Kabulu i dalej – za granicę.
"Módl się tej nocy o Herat" – napisał mi dwa dni przez upadkiem miasta jeden z jego radnych Tariq – "Tej nocy 1000 talibów zaatakuje miasto". Takie wiadomości w mojej skrzynce przeplatały się z wysyłanymi przez herackie dziewczyny do mojej żony. Walki toczyły się już tylko dwa kilometry od domu, w którym mieszkały dziesiątki ich kuzynów, dzieci i wujków. "Nasz czteropiętrowy dom zajęli talibowie i urządzili w nim sztab. Sąsiadów rozstrzelali. Inni sąsiedzi pomagają talibom, ale nie mamy komu tego zgłosić. Tylko Allah może nas uratować" – pisały. Tariq opowiadał mi, jak w jednym z powiatów, który zajęli, talibowie zwołali wszystkie wdowy, by rozdać im pomoc humanitarną. Na miejscu kobiety uwięziono i rozdysponowano między bojowników jak łup wojenny.
Dziesiątki lat przemocy
Dla Afgańczyków bezpieczeństwo jest najważniejsze. Ten, kto je zagwarantuje, będzie mógł rządzić krajem. Jednak przyszłość widzą wyłącznie w czarnych barwach. Rafiq Mohammad, pracownik operatora jednej z sieci komórkowych, stracił ojca w wieku sześciu lat, gdy mudżahedini pokonali Sowietów i zaczęli bić się między sobą o Kabul. Potem był uchodźcą w pakistańskim Peszawarze, a jako że był najstarszym synem, już wtedy musiał zadbać o rodzinę, więc od rana do wieczora składał bojlery w jednej z fabryk. Gdy dorósł, mógł próbować wyemigrować z Afganistanu, ale uważał, że kraj idzie w dobrym kierunku, że rozwija się gospodarka, powstają dziesiątki uniwersytetów, dzięki czemu rośnie nowa generacja młodych Afgańczyków o szerokich horyzontach – Afgańczyków ceniących wolność. Teraz rozpaczliwie szukał sposobu wydostania się z Kabulu, ponieważ jego żona, kobieca aktywistka, zaczęła dostawać pogróżki od talibów za "westernizację afgańskich kobiet".
- Talibowie mówią o Kabulu "wrota raju", bo uważają, że to miasto niewiernych. I za chwilę tu będą – powtarzał od dwóch tygodni Rafiq - Już są, ale czekają na ostateczne wycofanie się Amerykanów. Rządowi nie wierzymy już w żadne słowa. Im nie zależy na Afganistanie – tłumaczył. - Podczas gdy wszystkie kabulskie parki są pełne uchodźców, tysiące ludzi straciło pracę, a biznesmeni wycofują kapitał do Dubaju, Uzbekistanu i Turcji. Rząd, poddając kolejne prowincje i miasta, chce przekazać władzę talibom. Taki jest plan. Postawili sobie za nagrabione pieniądze pałace w Europie, więc tylko czekają, by do nich czmychnąć - przekonywał. - Powiedz mi, jak to możliwe, że 300-tysięczna armia szkolona w USA, Turcji i Europie nie jest w stanie stawić czoła facetom na motorowerach z chińskimi kałasznikowami? – pytał. – Nasza armia do tej pory jest mocna jedynie w mediach społecznościowych. Tweetują zamiast walczyć – dodawał.
- Wraz z talibami cofniemy się o 1400 lat wstecz, prosto do czasów proroka Mahometa. Wróci terroryzm, narkotyki, nie będzie żadnej gospodarki, edukacji, biznesu, żadnego normalnego życia. Znów staniemy się czarną dziurą i rajem wyłącznie dla terrorystów – dodawał ponuro Afgańczyk.
Miał też swój pogląd na rolę Amerykanów: - Mój sąsiad, wojskowy, twierdzi, że Amerykanie chcą, by do władzy wrócili talibowie. Dzięki temu będą mogli eksportować dżihad do Chin, do poradzieckiej Azji Środkowej i Iranu. Osłabią Rosję, Chiny i Iran - swoich wrogów.
"Nie ufamy już rządowi"
Kiedy rozmawiałem z nim na początku sierpnia, w Kabulu doszło do kilku potężnych eksplozji i wymiany ognia. Samochód pułapka wybuchł przed domem ministra spraw wewnętrznych. Dwóch moich znajomych niezależnie od siebie było tuż koło miejsca wybuchu. - Taksówka zatrzęsła się jak wiadro. Huk był straszny. Bardzo się wystraszyłem - napisał Rafiq, który wyrabiał w Kabulu dokumenty emigracyjne podobnie jak tysiące tłumaczy, którzy wcześniej pracowali dla Amerykanów. - Szybko poleciałem do domu, bo zaczęła się strzelanina, a potem na ulice wyszedł wściekły tłum z okrzykami "Allah Akbar" trzymając afgańskie flagi w geście poparcia dla rządu – mówił Gul, który też od paru tygodni próbuje się wydostać z kraju.
Gdy w tym samym czasie Kabul zapełnił się uchodźcami wewnętrznymi, z których większość marzyła o ucieczce do Pakistanu, Iranu czy Tadżykistanu, rząd doznawał kolejnych porażek – stracił strategicznie położony Kunduz, a Mazar-i Szarif, niezwykle ważne miasto tuż przy granicy z Uzbekistanem, zostało okrążone. Przez moment, w ubiegłą środę, pojawiło się światełko w tunelu.
Tak przynajmniej uważał ambasador Afganistanu w Polsce Tahir Qadiry, sam pochodzący z prowincji Balkh, której stolicą jest Mazar-i Szarif: - Prezydent Aszraf Ghani poleciał do Mazar-i Szarif, by wesprzeć siły rządowe – tłumaczył i przekonywał, że rząd planuje odbić miasta. Tłumaczył też, skąd się wzięły problemy natury militarnej. - Trzeba zrozumieć, że do tej pory siły rządowe stawiały opór talibom w kilku prowincjach, a w ostatnim czasie sytuacja się diametralnie zmieniła i armia musi walczyć we wszystkich 34 prowincjach, na wielu frontach, gdzie nacierają setki, tysiące talibów. Przy czym nie jest łatwo przeciwstawiać się talibom, którzy chowają się w meczetach i notorycznie zasłaniają cywilami – mówił mi jeszcze w ubiegłą środę dyplomata, który przez lata pracował jako reporter BBC.
Wieści o wizycie i naradzie prezydenta w Mazar-i Szarif szybko obiegły cały kraj. - Myślę, że to tylko gadanie i jest już za późno. Nie ufamy już rządowi, bo gdy talibowie zajmowali kraj i kolejne miasta, ten niewiele robił, żeby nas obronić – mówił Gul, Hazar z Bamian i właściciel firmy turystycznej, która woziła po kraju nielicznych zachodnich turystów. - Za chwilę będzie bardzo źle. W Kabulu wszystkie parki i tak są pełne ludzi, którzy uciekli z innych prowincji. Na dodatek dziś przestano wydawać paszporty ludziom, którzy chcieliby opuścić Afganistan, ambasada Tadżykistanu przestała wydawać wizy. Kabul jest okrążony, ludzie bardzo się boją, że niebawem talibowie tu wejdą – mówił mi w ubiegłym tygodniu. 16 sierpnia zdobyli Kabul.
Gul jest Hazarem, a więc szyitą, a tych talibowie zawsze zawzięcie tępili jako heretyków. Wydawało się więc, że Hazarowie będą się bronić do upadłego. Mogli spodziewać się, że podzielą los swojego legendarnego przywódcy Abdula Alego Mazariego. W marcu 1995 roku jeden z liderów talibów mułła Burdżan zaprosił Mazariego wraz z innymi przywódcami na rozmowy do wsi Czahar Asiab pod Kabulem. Goście zostali uwięzieni i torturowani. Talibowie wydali oświadczenie, że Mazari stawiał opór w czasie lotu do Kandaharu, ale wielu Hazarów uważa, że nie chciał się zgodzić na kompromis, więc został po prostu wyrzucony z samolotu. Jego ciało odnaleziono pod Ghazni. Mimo głębokiego śniegu Hazarowie nieśli zwłoki swojego przywódcy przez 40 dni, 500 kilometrów przez wysokie góry, do Mazar-i Szarif.
W 2001 roku cały świat obiegły też nagrania w hazarskiej stolicy Bamian, gdzie na rozkaz mułły Omara talibowie wysadzili największe posągi buddy na świecie. Ta barbarzyńska operacja była chyba najbardziej czytelną wizytówką talibów.
Ofensywa talibów w Afganistanie
Kto miesza w kotle?
Jak wielu Afgańczyków, z których prawie połowa, zwłaszcza kobiety, cierpi na zespół stresu pourazowego, Gul ma dość ciągłego lęku o los swojej rodziny. Pierwsze, co w ogóle pamięta, to obraz jego ojca, afgańskiego komunisty, do którego przed domem podchodzi zamachowiec i oddaje dwa śmiertelne strzały. Od tego czasu minęło ponad 30 lat, a w kraju trwa bezustanne napięcie, wojna i ciągły lęk.
- Mam teraz trzy miesiące, żeby ewakuować wszystkich swoich ludzi i rodzinę do Pakistanu – mówił mi parę dni temu, wierząc w zapewnienia analityków Pentagonu, że Kabul upadnie dopiero jesienią. - O ile wpuszczą nas do Pakistanu, bo rząd w Islamabadzie jest zły za akcję Afgańczyków #SanctionPakistan w mediach społecznościowych – dodawał Hazar.
Ta internetowa akcja była odpowiedzią na udział tysięcy pakistańskich talibów w walkach o afgańskie miasta. - Niestety, wiele państw werbuje u nas swoje prywatne armie. Szacujemy, że w kraju istnieje 21 różnych grup, których mocodawcy wydają im rozkazy z zagranicy – mówiła mi pragnąca zachować anonimowość osoba zbliżona do kręgów rządowych. – Saudyjczycy hodują swoich ludzi, Pakistan, a także Rosjanie, którzy na północy próbują się zabezpieczyć, żeby talibowie czy Islamski Ruch Uzbekistanu nie zawitały znów do Azji Centralnej. Na terenach pod kontrolą talibów istnieją co najmniej trzy ośrodki szkoleniowe dla chińskich Ujgurów. To bardzo niebezpieczna gra w kraju, gdzie od 40 lat trwa konflikt zbrojny i gdzie żyją różne narody i grupy etniczne – mówił mi w ubiegłym tygodniu afgański urzędnik. – W ostatnich latach Irańczycy zwerbowali dziesiątki tysięcy Hazarów i stworzyli brygadę Fatemijun, która walczyła w Syrii po stronie prezydenta Assada. Teraz Fatemijun wracają do Afganistanu – dodawał. Według Rahmatullaha Nabila, byłego szefa Narodowej Dyrekcji Bezpieczeństwa, około 2500-3000 żołnierzy tej brygady wróciło ostatnio do Afganistanu.
"Talibowie zrobili w konia wszystkich"
Dziś, gdy prezydent przebywa w Tadżykistanie lub Omanie, wysocy rangą wojskowi znaleźli schronienie w Uzbekistanie, a setki polityków uratowały skórę, uciekając do Indii, można już zadać pytanie, które analitycy i komentatorzy szykowali dopiero na jesień - co dalej z Afganistanem?
- Talibowie zrobili w konia wszystkich. Oszukali administrację Trumpa i Bidena, udając, że biorą udział w rozmowach pokojowych w Dausze, Moskwie, Stambule czy Teheranie – mówił mi polski dyplomata przez lata pracujący w Kabulu. – To było czyste oszustwo. Markowali chęć rozmów, jednocześnie prowadząc coraz bardziej zajadłą ofensywę i jakiekolwiek rozmowy nie miały dla nich znaczenia. Liczyło się wyłącznie zwycięstwo militarne - dodał.
Zwrócił mi uwagę, że "nie są ufoludkami", a to, że teraz tak łatwo wygrywają i spotykają się z minimalnym oporem, trzeba wziąć pod uwagę. - Talibowie to też są Afgańczycy. 20 lat obecności koalicji w Afganistanie nie zmieniło w społeczeństwie nic, a wręcz przeciwnie. Społeczeństwo jest zmęczone korupcją, śmiesznymi wyborami, targami o władzę i pogarszającą się sytuacją w sferze bezpieczeństwa, więc znów jak w latach 90. duża część ludzi w talibach widzi szansę na stabilizację. To jest bardzo znamienne, choć dziwne w kontekście 20 lat pompowania gigantycznych pieniędzy w Afganistan i próby zmiany społecznej, którą zaproponował Zachód. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło – tłumaczył mi dyplomata, podkreślając, że upadek Kabulu będzie miał ogromne konsekwencje: - Zdobycie siłą władzy nie daje tej władzy żadnej legitymizacji. Opór będzie narastał, pełzająca lub otwarta wojna domowa między pasztuńskim ruchem talibów a mniejszościami – Hazarami, Tadżykami, Uzbekami, Turkmenami. Talibowie nie mogą zapewnić jedności narodowi afgańskiemu, wręcz przeciwnie, różnice etniczne będą podkreślane jak w czasie ich pierwszych rządów, co będzie miało koszmarne konsekwencje, jeśli chodzi o bezpieczeństwo i prawa tych wszystkich mniejszości etnicznych.
Według mojego rozmówcy talibowie będą jednocześnie szukali uznania międzynarodowego, zapewniając między innymi, że organizacje międzynarodowe i obce ambasady będą mogły normalnie funkcjonować, o ile nie będą wtrącać się w wewnętrze sprawy Afganistanu. Dyplomata przestrzegł jednak przed naiwnością, bo "za chwilę będziemy mieli w Afganistanie czarną dziurę, idealne miejsce dla Al-Kaidy, Państwa Islamskiego i wszelkiej maści ugrupowań terrorystycznych": – Według informacji, które posiadamy, relacje talibów z organizacjami terrorystycznymi są nawet lepsze niż w latach 90. czy na początku XXI wieku.
Według mojego polskiego rozmówcy zmieni się też równowaga sił w regionie: - Rosjanie już prezentują się jako ci, którzy jako jedyni są w stanie powstrzymać ekspansję talibów do Azji Środkowej. W tym roku kraje regionu świętują 30-lecie uzyskania niepodległości, a tu nagle się okazuje, że ich bezpieczeństwo, ich polityka i gospodarka są w pełni zależne od Rosji jako gwaranta stabilności. Taka jest narracja Rosji niezależnie od tego, czy talibowie ruszą do Azji Środkowej, czy nie.
Rosja odgrywa w tej historii jeszcze jedną, symboliczną, rolę. Obserwując sytuację w Afganistanie, trudno nie dostrzec podobieństw do tej sprzed 32 lat, kiedy Afganistan po 10 latach opuściły ostatnie oddziały Armii Radzieckiej. Promoskiewski rząd afgański prezydenta Mohammada Nadżibullaha wytrzymywał wówczas jakiś czas ataki mudżahedinów oblegających Kabul, lecz kiedy w styczniu 1992 roku Rosja zakończyła wsparcie finansowe, rząd upadł, mudżahedini zajęli stolicę, a Nadżibullah ukrył się w przedstawicielstwie ONZ w Kabulu. Zginął parę lat później w 1996 roku, gdy Kabul zajęli talibowie.
Wyobraźnia podpowiada jeszcze jedną analogię. Gdy amerykański rząd zaczął apelować do swoich obywateli o jak najszybsze opuszczenie Kabulu, nawet rejsami komercyjnymi, porównanie Kabulu roku 2021 do Sajgonu z kwietnia 1975 roku stało się bardzo wyraźne. Zyskało na sile, gdy świat obiegły zdjęcia śmigłowców startujących z terenu amerykańskiej ambasady, niemal tak samo jak blisko 50 lat wcześniej na innym krańcu Azji. Jest jednak jedna bardzo poważna różnica między obu sytuacjami – w porównaniu z talibami wietnamscy komuniści mieli żółwie tempo.
W 2022 roku w wydawnictwie Znak ukaże się książka Andrzeja i Eleonory Meller pt. "Kamperem do Kabulu"
Autorka/Autor: Andrzej Meller
Źródło: Tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Andrzej Meller