Jeśli Joe Biden przegra wybory prezydenckie, albo jeśli wycofa się z walki o reelekcję, będzie to głównie z powodu tego, co wydarzyło się w piątek nad ranem polskiego czasu. To nie był przypadek polityka, któremu po prostu źle poszła debata. To był przypadek polityka, który potwierdził wszystkie najgorsze obawy na swój temat.
To nie tak miało być. Gdy sztaby umawiały się na debaty, wielu zastanawiało się, jaki interes ma Joe Biden w konfrontacji tak wcześnie, bo jeszcze w czerwcu. To niespotykane. Wśród interpretacji była ta, że w końcu będzie mógł ustawić kampanię tak, jak chce. Że to nie będzie już referendum nad jego pierwszą kadencją, lecz okazja dla wyborców, by zobaczyli w nim odwrotność Donalda Trumpa. Człowieka kompetentnego, uczciwego, przyzwoitego, z dokonaniami, osiągnięciami, którymi może się chwalić. Komentatorzy podejrzewali, że Biden będzie chciał zyskać zwłaszcza przez porównanie z Trumpem, któremu postawiono niemal sto zarzutów i którego przysięgli uznali winnego złamania prawa.
To miał być w końcu ten moment, w którym kampania po prostu zacznie się na dobre, a zwykli ludzi, a nie tylko pasjonaci polityki, zobaczą, kto tak naprawdę startuje. Uda im się przypomnieć, jaki jest Trump, będący w oczach krytyków niekompetentnym narcyzem z tendencjami autorytarnymi. Demokraci, przypuszczano, liczyli po prostu na to, że wyborcy przypomną sobie lub uświadomią, że wszystko złe, co słyszeli o Trumpie, jest prawdą. Stało się odwrotnie.
Za stary na prezydenturę?
Jaki jest kontekst? Joe Biden, jeśli chodzi o najważniejsze sprawy merytoryczne, najgorzej jest oceniany pod względem radzenia sobie z gospodarką i ochroną granicy. W tle jest jednak ogromny problem dotyczący jego jako człowieka. A mianowicie obawy dotyczące jego wieku. Ma 81 lat. Gdzie nie spojrzeć, widać sondaże o treści "Większość Amerykanów uważa, że Joe Biden jest zbyt stary, by być prezydentem przez następną kadencję". W niektórych sondażach oceniało tak nawet 86 procent wyborców. Dość powiedzieć, że z identycznymi zarzutami Biden mierzył się już cztery lata temu. A teraz, w miarę jak coraz częściej a to mruży oczy, a to sprawia wrażenie zagubionego, a to szuka słów, a to dziwnie chodzi, te obawy tylko się nasiliły.
W dodatku ich znaczenie nasiliło się z powodu aktywności zwolenników Trumpa. Każda taka sytuacja, która może być wykorzystana jako dowód na to, że Biden "nie kontaktuje", jest skwapliwie wykorzystywana. Wystarczy, że niepewnie postawi krok, potknie się, albo pomyli czyjeś nazwisko (nagłówek z "Le Monde" z lutego: "Biden myli martwego zagranicznego przywódcę z żywym, znowu"), prawica poda to dalej. Sytuacje, gdy służby prasowe odcinały go od mediów, też nie pomagały. Bidenowi bardzo na rękę byłoby pokazanie, że to bezpodstawne pomówienia. Że jest w stanie dalej rządzić. Że jest w odpowiedniej kondycji psychicznej, fizycznej, intelektualnej i mentalnej. Że będzie w stanie rządzić supermocarstwem w tak niepewnych czasach przez cztery kolejne lata. Patrząc przez ten pryzmat, nie mogło mu pójść gorzej.
Biden w defensywie
Spójrzmy na fragmenty dwóch wypowiedzi, które przebiły się pod tym względem chyba najmocniej.
Joe Biden: W ciągu dziesięciu lat bylibyśmy w stanie zlikwidować dług. Bylibyśmy w stanie zapewnić, że te wszystkie rzeczy, którymi musimy się zająć, jak opieka nad dziećmi, nad osobami starszymi, wzmocnienie opieki zdrowotnej… Zapewnić, że jesteśmy w stanie sprawić, że każda samotna osoba yyyy uprawniona do tego, co byłem w stanie zrobić z yyy, z, z, z Covid, przepraszam, z, yyyy, zajmując się wszystkim, co musimy zrobić z, yyyy, co jeśli w końcu pokonamy system opieki zdrowotnej? Prowadzący: Dziękuję prezydencie Biden, prezydencie Trump? Donald Trump: No cóż, on ma rację. On pokonał opiekę zdrowotną. Na śmierć, i ją niszczy.
I kolejna: Joe Biden: Jesteśmy w sytuacji, w której jest o 40 procent mniej ludzi przechodzących przez granicę legalnie. To lepiej, niż gdy on odchodził ze stanowiska. I będę to kontynuować, aż nie nastąpi zupełny zakaz zupełnej inicjatywy odnoszącej się do tego, co zrobimy z większą liczbą patroli granicznych i większą liczbą urzędników azylowych. Jake Tapper: Prezydencie Trump? Donald Trump: Ja naprawdę nie wiem, co on powiedział pod koniec tego zdania. Myślę, że on też nie wie, co powiedział.
Donald Trump powiedział na głos to, co zapewne wielu myślało, oglądając tę debatę. Że - zwłaszcza na początku - Joe Biden był w fatalnej formie. Warto dodać jeszcze jego wyraz twarzy, gdy słuchał Donalda Trumpa. Momentami nieobecny wzrok, czasem skierowany gdzieś w bok, czasem w podłogę, momentami otwarte usta. Szukanie słów z ewidentnym wysiłkiem.
"Gdyby ta debata była walką bokserską, sędzia już by ją przerwał"
Równocześnie z debatą, obserwowałem komentarze na Twitterze. Oto niektóre z nich:
"Gdyby ta debata była walką bokserską, sędzia już by ją przerwał".
"Ok, jeśli nie mieszkacie w USA, proszę, wyłączcie debatę. To jest wewnętrzny dramat naszej rodziny i wolelibyśmy, abyście tego nie widzieli".
"Ktokolwiek przygotował Trumpa, zrobił to świetnie. Biden już raz się zawiesił. Noc jest młoda, ale to wygląda bardzo bardzo źle".
"Dzisiaj nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi"
To tylko wpisy internetowe, ale co zrobić w sytuacji, gdy Joe Biden omyłkowo przypisał sobie poparcie oficjalnego związku zawodowego Amerykańskiej Straży Granicznej?
"Żeby było jasne, nigdy nie poparliśmy i nigdy nie poprzemy Joe Bidena".
Opublikowali ten wpis w trakcie debaty. Zaczął się roznosić jak szalony, jedni traktowali to dementi jako dowód na to, że Biden kłamie, inni, że stracił kontakt z rzeczywistością. Gdy piszę ten tekst w piątek, wpis ma 360 tysięcy polubień, ponad 110 tysięcy podań dalej.
A to wpis Franka Luntza, znakomitego eksperta do spraw danych, sondaży i wszelkich liczb związanych z polityką: "Moja grupa fokusowa, złożona z niezdecydowanych wyborców, chce, aby Joe Biden ustąpił. Lubią go i szanują, większość głosowała na niego w 2020. Ale chcą, by odszedł. Dzisiaj nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi".
"Punkt zwrotny"
Już po debacie większość sondaży była zgodna. Choćby według badania CNN: zdaniem 67 procent respondentów to Trump był lepszy. Nie miało znaczenia, że Trump, też według CNN, skłamał lub wprowadzał w błąd 30 razy, a Biden tylko 9. Nie miało znaczenia to, jak często Trump po prostu odpowiadał na inne pytanie niż było zadane. Fatalna forma Bidena przyćmiła wszystko. Jasne, byli tacy, którzy mieli za złe prowadzącym debatę, że nie dociskali Trumpa, gdy kłamał, ale czy to nie jest trochę jak obwinianie sędziego za słabą grę zawodników? Nawet niektórzy przychylni Bidenowi obserwatorzy mówili, że to rolą kandydata jest łapanie na kłamstwie rywala, a rolą prowadzących jest "kierowanie ruchem".
Niemal natychmiast po debacie w CNN rozpoczął się program publicystyczny. Szybko głos zabrał czołowy reporter tej stacji John King. Ma on znakomitą markę i jest powszechnie ceniony. Znany jest też z tego, że często siedzi z telefonem w ręku, ma bowiem tak dobre kontakty wśród polityków, że zdobywa informacje nawet w trakcie trwania programu. Oto, co powiedział: - Ta debata to był punkt zwrotny w tym sensie, że w Partii Demokratycznej panuje głęboka, szeroka i agresywna panika. Dotyczy ona strategów partii, polityków pełniących funkcję i skarbników partii. Rozmawiają teraz o tym, jak poradził sobie prezydent, a myślą, że poradził sobie strasznie. (…) mogę wam powiedzieć, że ta panika zaczęła się po kilku minutach debaty, po pierwszych odpowiedziach i trwała cały czas od reakcji na poziomie "o mój boże" do pytania "co możemy z tym zrobić?". Dotyczy to bardzo ważnych ludzi w Partii Demokratycznej, w tym wybranych urzędników, którzy mówią, że jest problem - powiedział King.
Chcieli, by to wyciekło
Mniejszym newsem jest, że są takie rozmowy lub wątpliwości. Sensacją jest to, że politycy partii Bidena dzielą się tą wiedzą z czołowym reporterem politycznym w stacji, która transmitowała debatę, od razu po jej zakończeniu. Innymi słowy: oni chcieli, by to wyciekło. Od razu więc zaczęły powstawać - lub zaczęły być przypominane - artykuły o tym, jak mogłoby wyglądać wymienienie Bidena na innego kandydata. Owszem, dałoby się, ale…
ZOBACZ TEŻ: Politico: demokraci zastanawiają się nad wymianą kandydata na prezydenta. Czy mogą to zrobić?
Po pierwsze, i to jest kluczowe, Biden musiałby chcieć i musiałby się zgodzić. Ale on postanowił walczyć o reelekcję i w dodatku słynie z uporu. Jest bowiem przekonany, że skoro pokonał Trumpa raz, to jest w stanie zrobić to znowu. Co więcej, wkrótce po katastrofalnej debacie, dziennikarze zapytali go, czy odczuwa jakiś niepokój związany ze swoim występem, odpowiedział krótko, że nie, bo "trudno debatować z kłamcą".
Może to zwykły spin, czyli nadawanie narracji jakiemuś wydarzeniu, a może to szczere przekonanie amerykańskiego prezydenta na temat debaty, że kłopot nie w jego formie, ale w tym, że rywal kłamał. Pamiętajmy, że w ciągu czterech lat prezydentury Donald Trump miał, według "The Washington Post", skłamać lub wprowadzać w błąd jakieś 30 tysięcy razy. Kto jak kto, ale taki wyjadacz, jak Joe Biden, powinien być na to przygotowany. Co więcej, szykował się do tej debaty przez, uwaga, siedem dni. Były nawet głosy, że był "overprepared", czyli nadmiernie przygotowany, lecz tylko w zakresie merytoryki. Ale, jak widać, nie na radzenie sobie z trikami rywala, który z tych trików słynie.
"Koronacja" pod znakiem zapytania. Czy da się wymienić Bidena?
Wróćmy więc do pytania, czy da się wymienić Bidena i wystawić kogoś innego. Najbardziej skrócona odpowiedź jest następująca: tak, ale tylko jeśli on sam się na to zgodzi. Pamiętajmy, Biden ma poparcie delegatów na konwencję partyjną, by dostać nominację i ma zasoby finansowe, których następca lub następczyni teraz nie ma.
Nawet, gdyby odmówił przyjęcia nominacji, którą teraz formalnie raczej ma w kieszeni, to kto miałby go zastąpić? Biden chciał rządzić dwie kadencje, więc zgodne z politycznym obyczajem, nikt z jego partii nie działał na własną rękę. To byłoby polityczne samobójstwo, choćby dlatego, że taka rękawica rzucona własnemu liderowi prawie zawsze się mści.
Portal VOX napisał, że w drugiej połowie ubiegłego wieku wydarzyło się to cztery razy. Trzykrotnie prezydent dostał nominację partii, ale przegrał wybory krajowe. Żaden challenger nie chce mieć na koncie osłabienia lidera z własnej partii, nawet gdy ten ma słabe notowania. Załóżmy, że ktoś (żona? Barack Obama?) przemówią skutecznie do Bidena i namówią go do rezygnacji z walki, to ciekawostka, którą zauważa Politico: choćby ze względu na przepisy stanowe Iowa, kandydat partii musi być wyłoniony do siódmego sierpnia, aby był tam oficjalnie zarejestrowany. To za kilka tygodni. O ile istnieją mechanizmy, by wyłonić następcę, to są one raczej teoretyczne, istniejące na papierze i brakuje chętnych, by je realizować w tak skomplikowanej rzeczywistości.
Istnieje też zjawisko "brokered convention", a więc konwencji, gdzie nie od razu udaje się ogłosić kandydata, bo brakuje mu głosów. Wybierania kandydata tak późno, bo na konwencji, unika się za wszelką cenę, choćby po to, by kandydat miał jak najwięcej czasu na zdobywanie głosów. Konwencja ma być "koronacją", świętem partii, a nie pokazem chaosu, podziałów i niemocy.
Nawet gdyby Biden nie był w stanie startować z powodów zdrowotnych i zrezygnował z funkcji, jego następczynią jako prezydent zostałaby wiceprezydent Kamala Harris. Ale nawet bycie pełnoprawnym prezydentem nie oznaczałoby, że automatycznie dostałaby misję walki o kolejną kadencję. Istotne są też choćby jej niskie notowania. Kto więc inny? Nazwisk nie brakuje. Ale większość z tych ludzi to sojusznicy Bidena, wspierający go w kampanii. Czy ryzykowaliby oskarżenia o nielojalność i porażkę, która mogłaby dać wygraną Trumpowi, a ich samych pozbawić startu w lepszych okolicznościach za cztery lub osiem lat?
Czy jest szansa na powrót turbo Joe?
Czy Joe Biden na pewno przegrał w tym tygodniu wybory? Czy na pewno rozpocznie się proces wymiany kandydata? Nie. Po pierwsze Joe Biden, jak wspominałem, słynie z tego, że jest człowiekiem upartym. Jeśli będzie dalej przekonany, że pokona Trumpa, to nie zejdzie z tej ścieżki. Po drugie do listopada jest mnóstwo czasu i być może będzie on w stanie czymś zaskoczyć.
Przypomnijmy tegoroczne orędzie o stanie państwa. Biden w końcu zdał sobie sprawę, że wyborcy naprawdę martwią się o jego wiek i że musi się do tego jakoś odnosić. Więc zaczął, żartując. A podczas dorocznego orędzia o stanie państwa, poradził sobie tak świetnie, że prawica zaczęła o nim mówić "jacked-up Joe", co miałoby sugerować, że był pod wpływem środków wspomagających ("naszprycowany Joe"). Część zwolenników prezydenta uznała, ze to świetna ksywa i tak naprawdę komplement, trochę na zasadzie turbo Joe. Więc może turbo Joe powróci?
Może próbować. Ale musiałby zrobić coś naprawdę świetnego tylko po to, by zatrzeć złe wrażenie, by wyjść na zero. A Trumpowi, któremu skandale nie szkodzą, wystarczy, że będzie rozpowszechniał fragmenty debaty, gdy jego rywalowi poszło najgorzej.
Do tej pory symbolem nieudanej debaty był Richard Nixon, który nie docenił nowego medium w postaci telewizji. Zrezygnował z pudru, nie był ogolony i na tle rywala - opalonego i wyluzowanego Johna Kennedy'ego - wypadł fatalnie. Też dlatego, że z powodu silnego światła zaczął się pocić. Gdy będzie pojawiać się temat nieudanych debat, jednym tchem, od dziś wymieniany będzie też Joe Biden.
Gdy demokrata obejmował prezydenturę, pojawiały się teorie spiskowe, że tak naprawdę, z tylnego siedzenia będzie rządzić Barack Obama. Albo Kamala Harris, też z tylnego siedzenia, albo że Biden na jej rzecz ustąpi. Były też pomysły, że Biden powinien otwarcie ogłosić się prezydentem jednej kadencji, bez aspiracji walki o kolejne cztery lata.
Oczywiście w trosce o swój autorytet, nie od razu, a na przykład w połowie kadencji. Zwolennicy tej teorii mówili, że byłby to akt największego altruizmu i dowód na bycie mężem stanu. Biden sprowadziłby siebie do szlachetnej roli człowieka, który zjednoczył swoją partię i wyrwał władzę z rąk Trumpa, ratując też amerykańską demokrację. A potem przekazał ją komuś z młodszego pokolenia.
Te wpisy dziś powróciły z żalem, że Biden się na ten gest nie zdobył i być może przez własny upór zapewnił kolejną kadencję Trumpowi.
Źródło: TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA/EDWARD M. PIO RODA