Sąd Okręgowy w Krakowie odrzucił zażalenie pełnomocnika Tadeusza P. na decyzję o areszcie. Były milicjant - który później był także policjantem - usłyszał zarzut zabójstwa swojego podwładnego Krzysztofa Pyki w 1985 roku, zabójstwa sanockiego dziennikarza Marka Pomykały w 1997 roku oraz usiłowania zabójstwa byłej żony. Za popełnione czyny grozi mu dożywocie.
Tadeusz P. w latach 1985-1986 pełnił funkcję wicekomendanta Milicji Obywatelskiej w Lesku. Na Podkarpacie trafił ze szkoły policyjnej w Szczytnie. Najpierw do Komendy Wojewódzkiej Policji w Krośnie, później został skierowany do Leska.
Pozytywnie zweryfikowany po 1989 roku pracował dalej w sanockiej policji, najpierw jako szeregowy funkcjonariusz w wydziale dochodzeniowym, później jako naczelnik wydziału prewencji, a następnie drogówki. Na emeryturę przeszedł w 2007 roku.
22 listopada rano został zatrzymany przez krakowskich śledczych w Zabrzu (woj. śląskie), gdzie w ostatnim czasie mieszkał.
Prokuratura Okręgowa w Krakowie postawiła mu zarzut zabójstwa milicjanta Krzysztofa Pyki, do którego miało dojść w nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku oraz zabójstwa sanockiego dziennikarza Marka Pomykały, który w nocy z 29 na 30 kwietnia 1997 roku wyszedł ze swojego domu w Sanoku i ślad po nim zaginął.
Tadeusz P. usłyszał także zarzut usiłowania zabójstwa swojej żony. Według ustaleń śledczych mężczyzna próbował otruć kobietę "systematycznie dodając do wypijanych przez nią napojów znacznych dawek określonych leków" oraz "umieszczenia w jej papierosach rtęci".
Czytaj więcej: "Milczałem. Wszyscy milczeliśmy". Były milicjant i tajemnica trzech śmierci w Bieszczadach >>>
Czwarty zarzut dotyczy znalezienia w mieszkaniu Tadeusza P. nieco ponad 24 gramy "ziela konopi innych niż włókniste".
Jak poinformowała krakowska prokuratura okręgowa, Tadeusz P. przesłuchany w charakterze podejrzanego nie przyznał się do popełnienia zarzucanych mu czynów oraz złożył wyjaśnienia. Prokuratura nie ujawnia ich treści. Decyzją sądu były policjant został aresztowany na trzy miesiące. Jego pełnomocnik złożył zażalenie na tę decyzję. W czwartek (22 grudnia) Sąd Okręgowy w Krakowie go jednak nie uwzględnił, a to oznacza, że P. pozostanie w areszcie.
Zabójstwo milicjanta
Jak ustalili krakowscy śledczy, Tadeusz P. miał zepchnąć Krzysztofa Pykę z pomostu do Jeziora Solińskiego, w wyniku czego młody milicjant się utopił. Ówczesny wicekomendant leskiej milicji miał to zrobić, bo młody funkcjonariusz był świadkiem tuszowania prawdziwych okoliczności śmiertelnego wypadku, który 21 listopada 1985 roku spowodował Tadeusz P.
Jak ustalili śledczy, jadąc swoim samochodem pod wpływem alkoholu, przed godziną 20 w miejscowości Łączki w powiecie leskim Tadeusz P. śmiertelnie potrącił 40-letniego mężczyznę, który szedł poboczem po tym, jak opuścił przydrożny bar "Pod Gruszką". Na miejsce sprowadzono wówczas ojca wicekomendanta, który winę za spowodowanie wypadku wziął na siebie.
Świadkiem tuszowania prawdziwych okoliczności wypadku był młody milicjant Krzysztof Pyka, podwładny Tadeusza P. Wracał do domu do Polańczyka autobusem, który najechał na wypadek. Jak relacjonowali nam jego znajomi, młody milicjant chciał ujawnić prawdziwe okoliczności zdarzenia. Miał też - to też wiemy z relacji jego znajomych - nie podpisać fałszywego protokołu z wypadku, korzystnego dla sprawcy. Oficjalnie przyjęta przez śledczych wersja mówiła, że za kierownicą siedział ojciec Tadeusza P., a pijany 40-latek wtargnął mu pod samochód. Śledztwo w sprawie wypadku zostało umorzone, sprawca wypadku uniknął kary.
W nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku Krzysztof Pyka zaginął w tajemniczych okolicznościach. Wcześniej tego wieczoru pił alkohol ze znajomymi milicjantami - najpierw w kawiarni, później w kotłowni ośrodka MSW Jawor w Polańczyku.
Ostatnią osobą, która widziała młodego funkcjonariusza żywego, był milicjant Wiesław M. Mężczyźni mieli wyjść z kotłowni około godziny 21. Co działo się później? Tego do dzisiaj nie ustalono. Wiesław M. do dzisiaj twierdzi, że nie pamięta, w którą stronę poszli i gdzie rozstał się z Krzysztofem Pyką.
Ciało młodego milicjanta wyłowiono z Jeziora Solińskiego 3 lutego 1986 roku. Okoliczności jego śmierci nigdy nie wyjaśniono.
Zabójstwo dziennikarza
Jak twierdzą krakowscy śledczy, Tadeusz P. na przełomie kwietnia i maja 1997 roku w domku letniskowym Wołkowyi (powiat leski) "w celu uniknięcia odpowiedzialności dyscyplinarnej i karnej za spowodowanie w stanie nietrzeźwości wypadku komunikacyjnego ze skutkiem śmiertelnym w dniu 21 listopada 1985 roku w miejscowości Łączki" (...) "działając z zamiarem bezpośrednim zabójstwa, pozbawił życia dziennikarza (Marka Pomykałę - przyp. red.) przygotowującego do publikacji materiały w sprawie tego wypadku komunikacyjnego, w ten sposób, że pod pozorem udzielenia mu wywiadu o okolicznościach wypadku podstępnie zwabił pokrzywdzonego do domku letniskowego, następnie doprowadził go do stanu nietrzeźwości, i wykorzystując ten stan udusił pokrzywdzonego".
Marek Pomykała zaginął w nocy z 29 na 30 kwietnia. Jak wspomina ojciec dziennikarza, nic nie wskazywało, aby tego wieczoru miała rozegrać się tragedia. Jak relacjonował, jego syn zachowywał się normalnie. Rodzicom mówił, że w nocy będzie pracował nad tekstem, który następnego dnia ma zawieźć do redakcji w Ustrzykach Dolnych. W domu wykonał kilka telefonów. Zadzwonił m.in. do swojego ówczesnego szefa, informując go, że nazajutrz przywiezie tekst, poprosił go też o przygotowanie dla niego wypłaty. W redakcji nigdy więcej się nie pojawił.
Po godzinie 22 - wiemy to z bilingów - wykonał też telefony do ówczesnego wicekomendanta i komendanta Komendy Wojewódzkiej Policji w Krośnie. O czym rozmawiali? Tego do dzisiaj nie udało się ustalić, bo obaj mężczyźni w śledztwie zeznali, że nie pamiętają, czy Pomykała do nich tego wieczoru dzwonił, a jeśli tak, to o czym rozmawiali.
Śledczym nie udało się też ustalić, kto tego wieczoru dzwonił do dziennikarza z sanockich barów i czy spotkał się wtedy z dziennikarzem.
Przed północą 29 kwietnia 1997 roku Marek Pomykała wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i ślad po nim zaginął. Dzień później jego samochód został znaleziony przed bramą zapory w Solinie. Ciała dziennikarza do dzisiaj nie znaleziono.
Umorzone śledztwa
Śledczy, najpierw z Sanoka, później z Rzeszowa, próbowali ustalić okoliczności zaginięcia dziennikarza. Najpierw w 1999 roku sprawę wyjaśniała Prokuratura Rejonowa w Sanoku. Śledczy nie znaleźli jednak żadnych przesłanek świadczących o tym, że do śmierci sanockiego dziennikarza mogły przyczynić się inne osoby lub osoba. Śledztwo zostało umorzone. Za najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń przyjęto samobójstwo 29-latka.
Kolejne śledztwo prowadziła Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie. Śledztwo zostało wszczęte po zeznaniach byłej kochanki Tadeusza P., która twierdziła, że były partner miał się jej przyznać do zabicia milicjanta Krzysztofa Pyki i dziennikarza Marka Pomykały. Milicjanta, jak zeznała wówczas kobieta, miał zabić, bo ten groził ujawnieniem prawdziwych okoliczności wypadku w Łączkach. Dziennikarza, bo wpadł na trop popełnionych w połowie lat 80. przez Tadeusza P. zbrodni. Jak twierdziła kobieta, Tadeusz P. przyznał jej, że miał udusić dziennikarza na swojej posesji w Wołkowyi i pozbyć się jego ciała.
Przesłuchana została także była żona Tadeusza P. Ona także potwierdziła, że były mąż miał jej wielokrotnie mówić o tym, że zabił Krzysztofa Pykę.
Prokurator prowadząca sprawę uznała jednak, że w zeznaniach kobiet jest zbyt wiele niespójności, które trzeba rozstrzygnąć na korzyść Tadeusza P. Uznała, że wprawdzie Tadeusz P. miał motyw, by zabić młodego milicjanta, ale brak jest dowodów, aby to faktycznie zrobił.
W przypadku Marka Pomykały uznała, że nie ma żadnych dowodów na to, aby sanocki dziennikarz zajmował się sprawą wypadku w Łączkach czy śmiercią Krzysztofa Pyki, Tadeusz P. nie miał więc motywu, aby pozbawiać dziennikarza życia. Odstąpiła też od przeszukania posesji w Wołkowyi. Śledztwo zostało umorzone, były policjant nie został przesłuchany nawet w charakterze świadka.
Jedyne, co "z całą pewnością" ustaliła wówczas rzeszowska prokuratura okręgowa, to fakt, że za kierownicą dużego fiata, który w Łączkach śmiertelnie potrącił 40-latka, siedział Tadeusz P. Sprawa się jednak przedawniła, mężczyzna nie poniósł więc żadnych konsekwencji karnych.
Teraz mężczyźnie grozi dożywocie.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock