|

Zawołał "zaraz wrócę" i wybiegł z domu. Po Grzegorzu zostały tylko gumiaki

Ojciec zmarłego Grzegorza z portretem syna
Ojciec zmarłego Grzegorza z portretem syna
Źródło: Martyna Sokołowska/tvn24.pl
Z domu sąsiada wybiegł boso. Dwa tygodnie później jego ciało wyłowiono z oddalonego o osiem kilometrów jeziora. Według prokuratury młody mężczyzna przeszedł tę trasę w skarpetkach, spadł ze skarpy i utonął. Dlaczego wyszedł, dokąd szedł i co spotkało go po drodze - tego śledczy nie ustalili. Rodzina do dziś szuka odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę się wydarzyło.Artykuł dostępny w subskrypcji

Mroczkówki - niewielka część wsi Pielnia w powiecie sanockim. Prosta droga, wzdłuż niej drewniane i murowane domy. W jednym z nich 23-letni Grzegorz Ścibor mieszkał razem z rodzicami i dwójką braci. Był najmłodszy w rodzinie. - Syn miał upośledzenie umysłowe, nie umiał czytać ani pisać. Próbowałem go w domu uczyć, ale do nauki się nie garnął. Na samochodach za to się znał. Jak jechało, już wiedział jakie i mówił. Co mu się powiedziało, to zrobił - opowiada mi jego ojciec, Kazimierz Ścibor.

Grzegorz ukończył szkołę specjalną w Sanoku, dalszej nauki już nie podjął. Na co dzień pomagał w prostych pracach w gospodarstwie, czasem też u sąsiadów. Oprócz rodziny nie miał nikogo bliskiego.

Zawołał: "zaraz wrócę" i przepadł

- Spokojny był, nie wojował. W domu nam pomagał, kaczkom wody dał, kury nakarmił - wspomina ojciec Grzegorza. Czasem 23-latek w prostych pracach pomagał też sąsiadom. Tak też było w poniedziałek, 24 kwietnia 2023 roku. Po skończonej pracy około godziny 17 poszedł kilka domów dalej do Tadeusza Wójtowicza.

- Nieraz przyszedł, jak trzeba było pomóc. Jak się krowa cieliła, to mnie wołali, ale tym razem przyszedł bez powodu. Zachowywał się normalnie, jak zwykle. To był niepełnosprawny chłopak, ale w porządku, krzywdy nikomu nie robił. Był troszkę podpity, po jakimś piwie. Siedzieliśmy tak z godzinę, dwie i rozmawiali. Nagle wstał i pobiegł do wyjścia. Wołałem za nim: "weź sobie te gumaczki, boś zostawił", a on odpowiedział: "ja tu zaraz przyjdę, zaraz wrócę" i poleciał przez moje pole za moim domem, gdzie jest droga boczna. Wydawało się, że do domu leciał - mówi mi Tadeusz Wójtowicz.

Jest ostatnią osobą, która widziała Grzegorza. Jak zapewnia, podczas spotkania nie wydarzyło się nic, co mogłoby go zdenerwować czy przestraszyć albo w inny sposób sprowokować do ucieczki. O czym rozmawiali? Tego dokładnie nie pamięta.

Czytaj także: